środa, 9 marca 2016

14. I fell like Judas from grace tonight CZĘŚĆ I

        Stałam przed drzwiami, nie mając odwagi nacisnąć klamki. Czego się bałam? Heather, a raczej jej reakcji na wiadomość, że po raz kolejny moją szkolną karierę przerwało wydalenie z placówki edukacyjnej. 
Wiedziałam, że będzie niezadowolona, nie wiedziałam tylko, jaką formę owo niezadowolenie przybierze. Krzyku? Pretensji? Ciosu? Spojrzenia pełnego dezaprobaty? Wymownego milczenia? Głębokiego, pełnego rozczarowania westchnienia? A może wszystkiego na raz? 
Niczego nie mogłam być pewna. 
        Śnieg sypał coraz mocniej, włosy miałam już całe mokre, a dłonie niemal purpurowe; każdy ruch palców sprawiał mi ogromny ból. 
Z wielkim trudem umieściłam klucz w zamku, przekręcając go, wykrzywiłam się nieco i rzuciłam pod nosem kilka siarczystych jak panujący tego dnia mróz przekleństw. Zamilkłam dopiero wtedy, gdy misja otwieranie zakończyła się pełnym sukcesem. 
Ciepło, które zastałam po drugiej stronie dębowych skrzydeł przyprawiło mnie o przyjemny dreszcz, jednak minął on tak szybko, jak się pojawił - zmarznięte na kość ręce nie miały tyle wyczucia co zazwyczaj, więc to, co miało być delikatnym przesunięciem okazało się silnym pchnięciem. Drzwi trzasnęły tak głośno, że tylko głuchy by tego nie usłyszał. 
Zagryzłam mocno poranioną wargę i zacisnęłam powieki; plan bezszelestnego dostania się do pokoju spalił na panewce. Utwierdził mnie w tym odgłos odkładanej w pośpiechu patelni dobiegający z kuchni. 
- No to zaraz się zacznie - wyszeptałam i zsunęłam z ramienia swoją torbę. Gdyby nie nerwy, poczułabym właśnie niewymowną ulgę. 
- To ty, Marie - w głosie babci rozbrzmiało odczucie, które u mnie zostało zagłuszone zdenerwowaniem. Prędko jednak zastąpiło je zdezorientowanie. - Co tak szybko wróciłaś? Miałaś być o czwartej, a dopiero pierwsza.
- Mam dwie wiadomości: złą i gorszą - wydukałam z teatralną miną po zaczerpnięciu głębokiego oddechu. Heather nieco pobladła  i wypuściła głośno powietrze nosem. - Nie podejdę do poniedziałkowego egzaminu.
- A czemuż to? - Staruszka zmarszczyła brwi.
- To jest właśnie ta gorsza wiadomość... Wyrzucili mnie ze szkoły.
- Matko Chrystusowa! - Babcia odruchowo złapała się za pierś. - Coś ty znowu najlepszego narobiła?! 
- Broniłam swojego honoru.
- Pięściami, jak mniemam? 
Posłałam jej pełne wyrzutu spojrzenie.
- Nie gap się tak tylko mów, kogo pobiłaś!
- Nikogo nie pobiłam! Ten pieprzony gimnastyk się na mnie uwziął! 
- Uderzyłaś go? Pięknie, pewnie lada dzień dostaniesz wezwanie na policję. Cudownie, Marie, cudownie! 
- Dlaczego z góry zakładasz najgorsze?! - odparłam, tracąc panowanie nad głosem; drżał jak osika na silnym wietrze. 
- Bo cię znam, Marie. Wiem, do czego jesteś zdolna.
- Ten fiut poprzysiągł, że mnie zniszczy, bo nie chciałam się z nim przespać! 
Skóra Heather przybrała jeszcze bledszy odcień, a ciało wyraźnie zadrżało.
- Celowo mnie sprowokował, wiedział czym doprowadzić mnie do szału i zrobił to przy dyrektorze. Z liceum mnie wywalili za rozpustność, stąd za przyzwoitość, słodko, co nie? 
        Babcia milczała, wlepiając we mnie zszokowane spojrzenie. Źrenice miała maksymalnie rozszerzone, wargi jej drżały. 
- Skoro już wszystko jasne, chciałabym pójść do swojego pokoju i zapalić papierosa, jak na nieudacznika przystało.
I tym razem mi nie odpowiedziała, więc chwyciłam torbę i ignorując rwący ból kolan, pokonałam biegiem wszystkie stopnie skrzypiących schodów. 





***




        Wypuszczając dym na mroźne powietrze, myślałam o tym, jak mądrze postąpiłam, nie oczekując niczego dobrego od nowego roku.
Gdybym zrobiła coś odwrotnego, rozczarowanie byłoby jeszcze większe, ból jeszcze silniejszy. Pozornie wydawało się to niemożliwe, ale miałam świadomość tego, że nigdy nie było tak źle, by nie mogło być gorzej. Tego nauczyło mnie doświadczenie. Po każdej burzy wychodziło słońce, ale była to wyłącznie cisza przed kolejną nawałnicą. 
        - Czyś ty na głowę upadła, w taką zimnicę okno otwierać?! - Heather wpadła do mojego pokoju jak huragan. Byłam tak zamyślona, że nawet nie usłyszałam jej kroków na schodach. - Dawaj tego śmierdziucha! - Zanim się zorientowałam, wyrwała tlącego się papierosa spomiędzy moich warg, zgasiła go niedbale o zaśnieżony parapet i zamknęła okno z głośnym trzaskiem. 
- Odzyskałaś mowę i przyszłaś mnie dobić? - zapytałam opryskliwym tonem, przesuwając koniuszek języka po dolnej wardze, która nabrała gorzkiego posmaku. Wyciągając filtr, babcia przypadkowo naruszyła ranę. 
- Przestań się rzucać jak wesz na grzebieniu i siadaj. - Bez zbędnej delikatności złapała mnie za ramię i skierowała prosto na łóżko. 
Gdy moje ciało dotknęło zasłanego materaca, usiadła tuż obok. Z jej twarzy zniknął gniew, namalowało się na niej coś, czemu można było nadać miano przejęcia.
- Dlaczego nie powiedziałaś mi o tym napastującym cię nauczycielu? 
- Bo wiedziałam, że staniesz po jego stronie.
Zmarszczyła mocno brwi.
- Chodzi mi o to, że pewnie z góry byś założyła, że to moja wina, że go prowokowałam i uwodziłam. 
- A czy można mi się dziwić? Biorąc pod uwagę sytuację z liceum, nie mogłabym pomyśleć inaczej.
- No tak, dziwka zawsze pozostanie dziwką...
- Ty to powiedziałaś... - Westchnęła głęboko i spojrzała w podłogę. Przez dłuższą chwilę milczała, a ja myślałam tylko o tym, by nie zacisnąć pięści i nie zasypać jej gradem ciosów. 
Pozowała na troskliwą babcię tylko po to, by chwilę później znów pokazać, co tak naprawdę o mnie myślała, kim byłam w jej oczach. 
        - Jest też druga sprawa - wypluła w końcu z siebie. - Skoro się nie uczysz, nie mam obowiązku cię utrzymywać. A ty nie masz wyjścia i musisz iść do pracy. 
- Ciekawe, gdzie mnie przyjmą bez skończonej szkoły - prychnęłam ironicznie. W Bellingham dostałam pracę tylko dzięki dobrej woli i sercu Steviego. W Paryżu go nie było, gdzie indziej też nie...
- Dasz mi dokończyć? - Posłała mi pełne dezaprobaty spojrzenie.
- Śmiało.
- Lane'owie szukają opiekunki dla małej Audrey, zajmowałaś się Lilianne, więc masz w tym doświadczenie. W dodatku państwo doktorowie lubią cię i ci ufają. Pójdziesz do nich dziś wieczorem. Bez żadnego ale - dodała stanowczo, choć nawet nie próbowałam protestować. Jeśli to miało uwolnić mnie od jej narzekań i pretensji, nie miałam nic przeciwko. - A teraz chodź ze mną do kuchni, przygotuję ci mleko z miodem i czosnkiem, żebyś nie złapała zapalenia płuc. Przy okazji pomożesz mi z ciastkami dla Lilianne. Odkąd wyjechał Mark, jest strasznie markotna, więc trzeba ją jakoś rozweselić. 
- Wiedziałam, że tego mleka za darmo nie dostanę. Zawsze musi być jakiś haczyk. 
- Takie życie, Marie, takie życie...





***





        - Zupa jest w lodówce, odgrzejesz ją około pierwszej. W zamrażarce są lody, daj je dzieciakom, jak zjedzą wszystko bez marudzenia. Co jeszcze... - Pani Lane przycisnęła palec wskazujący do lewego kącika ust i przymrużyła powieki. - A, już wiem! - dodała ożywiona i zgarnęła nachodzący na policzek kosmyk brązowych włosów. - Popołudniu przyjedzie bratanek Arthura, Christian. To bardzo odpowiedzialny chłopiec, a właściwie to młody mężczyzna, jest tylko rok starszy od ciebie, dzieci go uwielbiają, więc możesz je z nim zostawić, nie musisz czekać do naszego powrotu. No i, co oczywista, w tym miesiącu zapłacimy ci dwa razy więcej. 
- Pan doktor już mnie o tym poinformował - oznajmiłam z uprzejmym uśmiechem. Byłam niezwykle zadowolona, kiedy Lane zdecydował się podwoić moją wypłatę; Jean spędzał ferie zimowe w domu, więc zamiast jednym dzieckiem musiałam zająć się dwójką, jako rodzic wiedział, że wiązało się to z podwójnym wysiłkiem i postanowił mi to wynagrodzić. 
- Doskonale. - Uśmiechnęła się, a jej zielone oczy skierowały się na moją opartą o biodro dłoń. - Zawsze masz taką przesuszoną skórę czy tylko zimą?
- Tylko zimą.
- Używasz jakichś kremów?
- Szkoda mi na nie pieniędzy.
Kobieta pokręciła głową z dezaprobatą. 
- Firma farmaceutyczna, z którą współpracuje moja klinika, wprowadziła na rynek nowy krem nawilżający, przyniosę ci parę próbek. Kobieta powinna dbać o dłonie, są naszą wizytówką.
To samo powtarzała mama, kiedy ojciec orientował się, że zamiast odwiedzić przyjaciółkę złożyła trzecią w miesiącu wizytę manicurzystce. 
- Ocenia kondycję twojej skóry? - Arthur Lane wszedł do kuchni z Audrey przyczepioną do jego prawej nogi. 
- Skrzywienie zawodowe - odparła na swoją obronę dermatolożka.
- Aż chciałoby się rzec: dobrze, że nie jesteś ginekologiem.
Zaśmiałam się cicho pod nosem, gospodyni posłała wymowne spojrzenie mężowi. Ten uniósł dłonie w geście obronnym i delikatnie uwolnił kończynę z uścisku trzylatki, na co ta zareagowała pełnym niezadowolenia mruknięciem. 
- Wybacz, ptaszynko, ale tatuś i mamusia muszą iść do pracy.
- To nie jest sprawiedliwe! - odparła, krzyżując ręce na piersi. Odpowiedziało jej ciche westchnięcie i czuły pocałunek złożony na czole. Kilka sekund później ucałowała ją też matka. Dziewczynka wydęła dolną wargę i osunęła się na podłogę, gdy małżeństwo ruszyło w stronę wyjścia. Zatrzymało ich jej głośne pociągnięcie nosem. 
- Chcesz odprowadzić rodziców do drzwi? - zapytałam. Mała przytaknęła i wyciągnęła ramiona. Choć nie była już niemowlakiem, uwielbiała być noszona na rękach. 
Wiedząc, jak bardzo Lane'owie cenili każdą sekundę, prędko przykucnęłam i podniosłam ich córkę z podłogi. Skrzywiłam się przy tym znacząco. 
- Nadal dokuczają ci kolana? - spytał pełnym troski tonem mężczyzna.
- Trochę.
- Nacieraj je olejkiem lawendowym, to powinno znacząco złagodzić ból. I jest zdrowsze niż ciągłe faszerowanie się tabletkami. 
- Lawendowym? - Moja twarz wykrzywiła się po raz kolejny, tym razem w wyrazie obrzydzenia. W tej kwestii nic się nie zmieniło, zapach lawendy wciąż przyprawiał mnie o mdłości i migrenę. 
- Możesz też użyć eukaliptusowego, ale nie wiem, czy będzie ci odpowiadał jego aromat. 
- Wszystko jest lepsze od lawendy.
- Nie wiesz, co mówisz - wtrąciła się pani Lane, wielka fanka odoru, który wydzielała owa roślina. W ich łazience można się było od niego udusić, unosił się też znad kap i koców. 
- Ja też nie lubię lawendy - oznajmiła Audrey. 
- A to niby od kiedy?
- Odtąd, jak byłam malutka.
- Kłamie, żeby ci się przypodobać. Godzinami potrafi wciskać nos w świeżo wypłukane ręczniki. 
Trzylatka posłała matce wściekłe spojrzenie, po czym znów dała się ucałować rodzicielom i odprowadzała ich wzrokiem do momentu, aż zajęli miejsca w aucie. 
        - No to, co chcesz teraz robić? Oglądać telewizję z Jeanem i Lily czy wolisz coś innego?
- Coś innego, bo jej nie lubię.
- Kogo? Lily? - zapytałam zaskoczona. Dziewczynka przytaknęła i wetknęła palec wskazujący między wargi. - Dlaczego?
Nie kryłam zaskoczenia, moja siostra zawsze była dla niej miła, często też dzieliła się z nią słodyczami i ubraniami dla lalek. Nawet tego ranka przyniosła jej dwa czekoladowe wafelki. 
- Bo Jean ją lubi - odparła oczywistym tonem. - Nie bawi się ze mną tylko z nią.
- Jesteś zazdrosna o braciszka, tak? 
- Tak - potwierdziła szeptem, jakby bała się, że ten ją usłyszy zza grubej ściany i wyśmieje. 
Automatycznie przypomniał mi się Oliver i jego opowieść o tym, jak to Courtney w wieku pięciu lat sabotowała wszystkie jego randki, bo chciała mieć go tylko dla siebie. 
Nie mogłam się odnieść do własnego doświadczenia, ale akceptowałam to jako coś naturalnego w siostrzano-braterskich relacjach, więc nie chowałam urazy do Audrey, choć zwykle negatywne nastawienie innych ludzi do Lil drażniło mnie jak drzazga pod paznokciem. 
- No to w takim razie, co chcesz porobić? 
- Lepić plastelinę - odpowiedziała i złapała mnie za dłoń. 
        Cztery godziny później, zgodnie z poleceniem pani domu, podałam dzieciom zupę fasolową. Nie były zachwycone, ale wizja późniejszych lodów sprawiła, że machały łyżkami z prędkością światła, nie roniąc nawet kropli gęstego wywaru, którego ja sobie odmówiłam. 
Smak zupy fasolowej był dla mnie spożywczą wersją smrodu lawendy - wystarczył łyk, bym miała ochotę zwrócić całą zawartość żołądka. 
        - Ja już! - Jean z wielką ulgą wrzucił łyżkę do głębokiego talerza i odsunął go od siebie jakby odpychał coś, co było źródłem przykrego zapachu. 
Wstałam z krzesła, by przynieść mu obiecany deser, jednak moje plany pokrzyżował melodyjny odgłos dzwonka. Chłopiec jęknął z niezadowoleniem. 
- Wybacz, wodzu. - Posłałam mu pełne bezradności spojrzenie i ruszyłam w stronę drzwi. 
- Dzień dobry, ja do państwa Lane'ów. Dobrze trafiłem? - Młody mężczyzna stojący tuż przed progiem patrzył na mnie ze zdezorientowaniem wymalowanym na zaczerwienionej od mrozu twarzy. Oczy miał ukryte za okularami, na których powoli zaczynała zbierać się mgła. 
- Christian, jak mniemam?
- Zgadza się, a ty to...?
- Mary, jestem nianią Audrey - odparłam z uprzejmym uśmiechem. - Pani Lane prosiła, bym cię ugościła. Wchodź. 
Otworzyłam szerzej proste mahoniowe drzwi. Chłopak powoli je minął i rozejrzał się niepewnie dookoła. Był niewiele wyższy ode mnie, nieco zapadnięte policzki sugerowały, że i ważył mniej więcej tyle samo co ja, choć ciężko było to ocenić przez grubą odzież wierzchnią, którą był opatulony po samą szyję. 
        Najpierw zdjął buty z grubymi podeszwami, które chwilę wcześniej starannie wytarł o brązową wycieraczkę, następnie pozbył się czapki, dzięki czemu odkryłam, że podobnie jak wuj, był blondynem. 
        - Właśnie odgrzałam dzieciom zupę fasolową, może masz ochotę trochę zjeść? - przerwałam zapadłą między nami ciszę. 
- Dzieło cioci Victorii? 
Przytaknęłam szybki skinieniem głowy. 
- W takim razie chętnie się skuszę - oznajmił i zdjął z ramion grubą, podszytą polarem kurtkę. Tak jak podejrzewałam, był bardzo szczupły, zupełnie jak chłopcy, którzy uczęszczali do szkoły L'Anglais. 
Zostawiłam tę uwagę dla siebie i zaprowadziłam go do kuchni. Audrey na jego widok głośno zapiszczała, zsunęła się z krzesła i wtuliła w jego ramiona z taką czułością, z jaką dziecko wita dawno niewidzianego rodzica. Jeana też ucieszył przyjazd ciotecznego brata, jednak ograniczył się do podania mu dłoni. 
        - A to kto? - Dopiero przybyły wskazał palcem Lil. 
- To Lily, moja siostra. 
- Dzień dobry - rzuciła nieco speszona. Towarzystwo obcych mężczyzn niezwykle ją krępowało. 
- Dzień dobry.
        Gdy uprzejmości stało się zadość, rozdałam dzieciakom obiecane lody śmietankowe w czekoladowej polewie i wlałam Christianowi ciepłą jeszcze zupę. 
- Ty nie jesz? 
- Nie przepadam za tym specjałem. 
- Twoja strata.
- Jakoś ją przeżyję. - Uniosłam lekko kąciki ust. Christian chwycił kromkę chleba i podzielił ją na kilka części, następnie każdą z nich wrzucił do parującej fasolówki. Podobnie robił Stevie, różnica polegała na tym, że nie dzielił pieczywa na kawałki, wrzucał całą kromkę i rozdzielał łyżką, kiedy ta już zmiękła pod wpływem gorącej cieczy. Wcześniejsze rozrywanie uważał za wysoce niehigieniczne. 
        - Pyszności - westchnął rozanielony i przetarł prawą dłonią pełne wargi, które mocno kontrastowały z jego kościstą twarzą. 
Patrząc na niego, nie byłam w stanie określić, czy był przystojny, czy też nie. Po raz pierwszy w życiu spotkałam się z mężczyzną o tak nieoczywistej urodzie. 
- Długo będziesz u wujostwa? - spytałam, chcąc oderwać myśli od jego fizyczności. Nie czułam się komfortowo z faktem, że tak wnikliwie go skanowałam, on zapewne też. 
- Dwa tygodnie. Muszę napisać pracę na historię sztuki o najsłynniejszych dziełach znajdujących się w Luwrze. Wyznaję zasadę, że informacje najlepiej czerpać u źródła, więc się spakowałem i przyjechałem do Paryża. 
- A na co dzień mieszkasz w...
- Nicei - odpowiedział z uśmiechem. 
- Nigdy tam nie byłam. Jeśli chodzi o Lazurowe Wybrzeże, miałam okazję odwiedzić jedynie Cannes.
- Jak dla mnie, za dużo tam turystów.
- Za to trzeba winić przemysł filmowy. 
- Tak - zaśmiał się cicho i wrócił do jedzenia.
- Skoro piszesz o dziełach z Luwru, wnioskuję, że studiujesz coś związanego z plastyką - rzuciłam, gdy zrobił przerwę na rozerwanie kolejnej kromki chleba. 
- Owszem, rzeźbiarstwo. Mam też zajęcia z rysunku i malarstwa, ale to rzeźba jest moim głównym zajęciem.
- Masz jakiś ulubiony obiekt, coś co szczególnie lubisz uwieczniać? 
- Ptaki - odparł po chwili namysłu.
- Fan ornitologi, znaczy się?
- Wręcz przeciwnie. Cierpię na ornitofobię. Utrwalam wizerunki ptaków, żeby oswoić się ze strachem. 
- Pomaga?
- Nie bardzo. Zadajesz strasznie dużo pytań - dodał szybko. Gdyby nie uśmiech, który zdobił jego twarz w chwili, gdy padały te słowa, śmiertelnie bym się obraziła.
- Mam ojca policjanta.
- To wiele wyjaśnia... 





***




        Manipulowałam kranem dobrych kilka minut, tak, by woda sięgnęła każdego zakątka zlewu, jednak na niewiele się to zdało; kolorowe plamy pozostawione przez farbki plakatowe nie uległy. 
- By to szlag jasny trafił! - wycedziłam i otworzyłam znajdującą się tuż pod ceramicznym urządzeniem sanitarnym szafkę, licząc na to, że znajdę tam jakiś środek czyszczący. Szczęśliwie stało ich tam kilka, towarzyszyły im gąbki, szczotki druciane i różnego rodzaju ściereczki.
Chwyciłam pierwszą butelkę, jaka się nawinęła i przystąpiłam do działania. Gąbka nasączona mleczkiem okazała się skuteczniejsza od czystej wody, już po kilku sekundach powierzchnia odzyskała swój naturalny biały kolor. 
        - Audrey znów obudziła swojego wewnętrznego artystę? 
Spojrzałam w stronę wejścia i zobaczyłam opartego o futrynę Christiana. Uśmiechał się do mnie ciepło. 
- Niestety. Po plastelinowym rzeźbiarzu przyszedł czas na zbuntowanego malarza.
- Zbuntowanego?
- Uznała, że malowanie pędzelkiem jest dla frajerów i zamieniła go na palce. 
- Przeurocze dziecko - zaśmiał się głośno, a ja wyszorowałam dokładnie dłonie, by pozbyć się z nich odoru środka chemicznego. Nie tylko lawenda działała na mnie jak płachta na byka. 
- Skoro jesteśmy w temacie, jak idą prace nad referatem? 
- Zgodnie z planem; po tygodniu połowę mam już za sobą - odparł z nieukrywaną dumą. - Tekst jest gotowy od wczoraj, dzisiaj zacząłem rysować szkice.
- Szkice opisywanych dzieł, tak? 
- Zgadza się.
- Ambitnie - przyznałam z podziwem. Ja na jego miejscu zapewne użyłabym wyciętych z gazet lub skserowanych z encyklopedii zdjęć. 
- Nie lubię chodzić na łatwiznę. Dlatego też zacząłem od Wenus z Milo; wybitnie ciężko jest oddać piękno tej rzeźby na papierze. Zmarnowałem osiemnaście kartek, zanim osiągnąłem pożądany efekt. 
- Mogłabym go zobaczyć? - spytałam nieśmiało.
- Jasne. Nie należę do artystów, którzy wstydzą się pokazywać swoje prace. Szczerze mówiąc, nie rozumiem takiego podejścia. Sztuka jest po to, by się nią dzielić. Po co tworzyć, jeśli nie chce się tego dzieła wystawiać na światło dzienne?
- Niektórzy tworzą, choć nie potrafią, po to, aby się wyżyć, przekuć emocje w nieszkodliwy byt materialny - zasugerowałam. 
- Owszem, są i tacy ludzie, ale ja nie mówiłem o nich tylko o artystach. Takich przez duże A, którzy to, co robią, robią naprawdę dobrze. Jeśli ktoś nie ma talentu, ale tworzy, w dodatku z kiepskim skutkiem, bo ceni sobie na przykład malarstwo, dla mnie nie jest artystą tylko entuzjastą sztuki zabijającym czas. I takowi entuzjaści faktycznie nie powinni pchać się na afisz, ale kiedy zdolny artysta świadomie unika prezentowania innym owoców swego talentu... Nie, tego całkowicie nie pojmuję. - Westchnął głęboko i otworzył przede mną drzwi pokoju gościnnego, który na dwa tygodnie zamienił się w jego pracownię. 
Na biurku stojącym tuż pod oknem leżała biała kartka pokryta wykonanym ołówkiem rysunkiem. Był piękny. Przepiękny. Christian oddał każdy szczegół antycznego dzieła. Okazał się lepszy od Johnny'ego i Vincenta razem wziętych. 
- Zachwycający - wydukałam, nie odrywając wzroku od papieru.
- Właśnie na taką opinię liczyłem - odparł z rozbrajającą szczerością i oparł się o kant biurka. - Słyszałem, że tobie też nie jest obca sztuka. Ciocia mówiła mi, że chodziłaś do szkoły baletowej.
- Tak, ale w styczniu musiałam z niej zrezygnować.
- Można wiedzieć czemu?
- Kontuzja kolana - skłamałam naprędce z nadzieją, że nie zapyta o żadne szczegóły. Komuś innemu mogłabym nagadać różnych bzdur, on mógł wszystko zweryfikować w rozmowie z wujem. 
- Przykra sprawa. A długo tańczyłaś?
- Najpierw dziewięć lat, potem miałam dosyć długą przerwę, a potem wróciłam do tego na pół roku. 
- To musi być naprawdę smutne, kiedy musisz porzucić to, co kochasz najbardziej przez słabość własnego ciała.
- Cholernie smutne - potwierdziłam i cicho westchnęłam. - Ale dzięki temu, że zajmuję się twoją kuzynką, nie mam czasu się nad tym zbyt często rozwodzić. 
- Pewnie babcia kazała ci podjąć jakąś pracę, bo nie chciała cię utrzymywać, skoro już się nie uczysz. 
- Jakbyś przy tym był...
- Klasyczna sytuacja. 
- Miałam szczęście, że państwo Lane szukali niańki, bo wątpię, by udało mi się znaleźć inną pracę. 
- Zawsze mogłabyś dorabiać jako modelka na akademii sztuk pięknych. Masz piękne rysy twarzy i proporcjonalne ciało, więc byś się nadała. 
- Miałabym stać nago pośrodku zatłoczonej sali? - Posłałam swojemu rozmówcy teatralne spojrzenie. Miało ono zatuszować moje zawstydzenie. Nie po raz pierwszy słyszałam taką opinię o swojej fizyczności, ale pierwszy raz poczułam się tak onieśmielona. Sama nie wiedziałam czemu.
- A co, wstydzisz się?
- Tak odrobinkę - rzuciłam kokieteryjnie.
- Urocza z ciebie kobieta.
- Robię, co mogę. 
- Przeurocza... - Uśmiechnął się szeroko i wbił wzrok w tańczące za oknem płatki śniegu. 





***





        Po surowej zimie przyszła ciepła wiosna, a po niej gorące lato. Temperatura kilkakrotnie przekroczyła próg trzydziestu stopni, a wciąż trwał czerwiec. W takich warunkach nawet oddychanie było męczące, więc kiedy babcia kazała mi wyciągnąć listy z przymocowanej do furtki skrzynki, nie byłam zadowolona. Próbowałam nawet protestować, jednak zaczęła straszyć mnie ewentualnym zawałem serca lub udarem mózgu, za który wina spadłaby na mnie. 
Niechętnie, z miną męczennika, wyszłam z przyjemnie chłodnego mieszkania i krokiem skazańca ruszyłam w stronę metalowego pudełka. 
Czekało tam kilka przesyłek: rachunek za wodę, ulotka reklamowa pobliskiego sklepu meblowego oraz dwa listy zaadresowane do mnie. 
Wystarczyło jedno spojrzenie, bym na jednej z kopert rozpoznała charakter pisma Lisy. Szybko usiadłam na stojącej pod jarzębiną ławce, gdzie panował przynoszący ulgę cień, i zatopiłam się w lekturze:



Kochana Mary!
Wybacz, że tak długo się nie odzywałam, ale ostatnie miesiące były naprawdę zwariowane i ciężko mi było znaleźć dłuższą chwilę, żeby coś naskrobać. 
Ślub, poród, przeprowadzka do Baltimore. Kolejność nie jest przypadkowa; jak mówiłam Ci we wrześniu, ślub planowaliśmy wziąć po narodzinach dziecka, ale pewnego grudniowego poranka zobaczyłam w sklepie przepiękną suknie ślubną dla ciężarnych i nie mogłam się jej oprzeć. 
To była skromna ceremonia, odbyła się dzień przed Bożym Narodzeniem, wzięli w niej udział tylko nasi rodzice i rodzeństwo. Siostra Johnny'ego była druhną, a jego brat drużbą, bardzo mili ludzie, tak swoją drogą. 
Wesela nie było wcale, mama przygotowała tylko wystawny obiad. Johnny wie, że jako mała dziewczynka marzyłam o wielkim przyjęciu, więc obiecał, że zorganizuje takowe w naszą pierwszą rocznicę. 
Nasza córeczka - Sylvia - urodziła się w marcu, dokładnie tydzień po moich urodzinach. Do listu dołączam zdjęcie, które zrobiłam jej dwa dni temu. 
Jeszcze miesiąc po porodzie wyglądałam, jakbym była w zaawansowanej ciąży, dopiero w maju wróciłam do starej wagi. Muszę przyznać, że Johnny bardzo mi w tym pomógł. Jeśli wiesz, co mam na myśli... 



       Zaśmiałam się bezwolnie.



W kwietniu Johnny dostał propozycję pracy w salonie tatuażu swojego znajomego z Baltimore. Oboje uznaliśmy, że to dobra okazja ku temu, by się w pełni usamodzielnić. Oczywiście bardzo tęsknię za rodzicami, ale czuję się lepszą żoną i matką, kiedy nikt mi się w nic nie wtrąca. 
Tydzień po przyjęciu oferty byliśmy już w Maryland (zawsze o Tobie myślę, gdy pada ta nazwa), Devon, przyjaciel Johnny'ego, odstąpił nam swoje stare mieszkanie w przyjemnej okolicy. Ma trzy pokoje, przytulną kuchnię i sporą łazienkę, bardzo dobrze nam się tu mieszka. W dodatku mamy pod nosem park i plac zabaw. Mamy też bardzo wyrozumiałych sąsiadów - nikt nie skarży się na płacz dziecka, ani na brzdąkanie Johnny'ego. 
I to by było na tyle, jeśli chodzi o mnie. Jestem niezmiernie ciekawa, co słychać u Ciebie, więc liczę na prędką odpowiedź. 

Całuję i mocno ściskam - Lisa

P.S Dwa tygodnie temu na stary adres otrzymałam pocztówkę z Meksyku, mama przesłała mi ją do Baltimore. Nadawcą był John Doe, ale niemal natychmiast rozpoznałam pismo Josha. Cytuję: "Joe miał rację, w Meksyku człowiek jest naprawdę wolny, a kobiety wyrozumiałe. Od siebie dodam, że również gorące, co z zimnym piwem tworzy prawdziwy raj na ziemi."
Skubaniec, jak zwykle, spadł na cztery łapy i ogromnie mnie to cieszy. 



        Mnie również ucieszyło, tak samo, jak zdjęcie, z którego patrzyła na mnie przeurocza, ubrana w różową sukieneczkę dziewczynka. Była podobna do obojga rodziców jednocześnie: oczy miała Johnny'ego, malutki, zadarty nosek odziedziczyła po Lisie. 
Zapewne gapiłabym się na tę fotografię aż do wieczora, gdyby mojej uwagi nie odwrócił odgłos zatrzaskiwanej furtki. 
        - Śliczności piękności, w końcu się udało, zaliczyłam pierwszy rok! - Roześmiana od ucha do ucha Juliette wskoczyła na ławkę i zamachała w powietrzu swoim indeksem.
- Gratuluję - odparłam z uśmiechem, za którym ukryłam przypływ nagłej zazdrości. Mogłabym być tak samo rozradowana, gdybym tylko nie była takim popieprzonym narwańcem. L'Anglais z całą pewnością stanąłby po mojej stronie, gdyby nie był świadkiem wybuchu mojej złości. Sama kopałam pod sobą dołki...
        - A co to za bobasek? - Sartre przekręciła głowę i przyjrzała się uważnie zdjęciu, które trzymałam. 
- Córka mojej przyjaciółki. 
- Ładniutka. Tak w ogóle, to chciałam cię zaprosić na imprezę z okazji pomyślnego zakończenia roku szkolnego. Taka tam mała domówka w sobotę. Wpadniesz? 
- Pewnie.
- Bajecznie. To ja już będę leciała - oznajmiła i wstała z ławki. 
- Tak szybko?
- Adam na mnie czeka, a wiesz, jaki jest niecierpliwy.
- No tak...
- To do zobaczenia w sobotę o piątej. - Musnęła wargami mój policzek i wybiegła z podwórka tak szybko jak się na nim pojawiła. 
         Cieszyłam się jej szczęściem, w końcu po kontuzji sprzed dwóch lat zasłużyła na to, by w końcu zaliczyć ten pierwszy etap w wyścigu po dyplom, ale nie potrafiłam powstrzymać żalu, który powoli zalewał cały mój umysł. Żeby nie zalać się też łzami, szybko schowałam zdjęcie Sylvii do koperty i sięgnęłam po drugi list. Wiedziałam, że jego nadawcą był Christian i że przywróci mi on dobry nastrój.
I wcale się nie pomyliłam... 



Znów mi się śniłaś. Siedzieliśmy na ławce pośrodku parku pełnego krzewów o przeróżnych kształtach i oglądaliśmy niebo. 
Było pełne gwiazd, świeciły tak jasno, że dokładnie widziałem Twój uśmiech. Rozszerzył się, gdy tylko w zasięgu naszego wzroku pojawiła się spadająca gwiazda. 
Zażyczyłem sobie pocałunku. I życzenie się spełniło. Był długi i delikatny. 
Kiedy się obudziłem, zawyłem ze złości - chciałem tam wrócić, kontynuować tę pieszczotę, ale okazało się to niemożliwe. 
Leżąc w pościeli i patrząc w sufit, pożałowałem, że moja fascynacja zrodziła się po wyjeździe z Paryża, a nie w jego trakcie. 
Pocieszyła mnie myśl, że w lipcu znów tam wrócę. I wiedz, że tym razem będzie inaczej. Skradnę Ci ten pocałunek na jawie, choćbyś mnie kopała i drapała... 






***





        - Faktycznie mała ta domówka - rzuciłam, widząc, że parter domu Sartre wypełniony był ludźmi. Gołym okiem było widać, że owo zbiorowisko składało się z co najmniej siedemdziesięciu osób. 
- Wiesz, jak jest, powiesz jednej osobie, ta powie drugiej, tamta kolejnej. W efekcie masz w domu stado ludzi i większości nawet nie znasz. 
- Aż przypominają mi się Stany... - westchnęłam głośno. - Może w czymś ci pomóc, co? 
- Prawdę mówiąc, muszę przygotować więcej przekąsek, więc przyda się dodatkowa para rąk. 
- Byle to nie były orzeszki.
Juliette się zaśmiała i obie udałyśmy się do kuchni.
        - Powyjmuj plastikowe miseczki z szafki obok zlewu.
Gdy tylko pojemniczki dotknęły blatu stołu, po pomieszczeniu rozniósł się delikatny, znajomy głos. 
- Świeża dostawa!
- Doskonale. - Juliette przejęła zgrzewkę napoju gazowanego. - Mary, to jest Dominique, dziewczyna Adama. 
- My się już znamy - przerwała jej. Gospodyni spojrzała na mnie ze zdziwieniem.
- Poznałyśmy się na imprezie sylwestrowej - wyjaśniłam. - Tyle, że wtedy Dominique była byłą dziewczyną Adama. 
- Zeszliśmy się trzy miesiące temu. Co prawda, nie jestem fanką wchodzenia dwa razy do tej samej rzeki, ale teraz jest zupełnie inaczej. Adam bardzo się zmienił. Jest kino, są spacery, kawiarnie, cukiernie... Nie pozostaje mi nic innego, jak serdecznie ci podziękować. 
- Za co? - spytałam zdziwiona. 
- Za to, że nauczyłaś go, jak powinno się traktować kobietę, z którą tworzy się związek. 
- Mówiąc szczerze, nie przypominam sobie żadnych wykładów, ale nie wykluczam, że mogła to być wiedza przekazana podprogowo. 
- Nieważny jest sposób, liczy się wynik.
- Mój matematyk miał zgoła inne zdanie w tej kwestii. Obgadywałyście mnie? - W kuchni, ni stąd, ni zowąd, pojawił się Adam. Jak to bywało w przypadku chłopców w jego wieku, pół roku sprawiło, że wyraźnie się zmienił pod względem wizualnym. Zdawał się być bardziej męski niż jeszcze w grudniu, jakby nasze rozstanie w jakiś sposób go wzbogaciło. Choć równie dobrze mogła to być kwestia kilku dodatkowych kilogramów. 
- A o czym innym mogłybyśmy rozmawiać? - Dominique wlepiła w niego rozanielone spojrzenie. Była zakochana po uszy.
- Niegrzeczne dziewczynki. 
- Nie wiem, jak ja zniosę te ich umizgi przez cztery dni... - Juliette przewróciła oczami, na co cicho się zaśmiałam. 
- Mam genialny pomysł! - ożywiła się nagle dziewczyna Adama. - Niech Mary jedzie z nami! W końcu im nas więcej, tym weselej. 
- Dokąd? - zapytałam, marszcząc brwi.
- Do Saint Tropez, chcemy świętować tam Dzień Bastylii. Wyjeżdżamy dwunastego, wracamy piętnastego. Nasz wujek ma tam domek letniskowy, który udostępnia nam za darmo. Piszesz się na to? - Sartre spojrzała na mnie wzrokiem pełnym nadziei. 
- Dziesiątego przyjeżdża Christian i zostaje na miesiąc. 
- Ten nadęty bufon, z którym zimą spacerowałaś po Polach Elizejskich?
- Christian nie jest bufonem.
- Stwierdził, że mogłabym pełnić rolę eksponatu w muzeum historii naturalnej jako przykład ludzkiego szkieletu.
- Jest dość specyficzny - dodałam po chwili milczenia.
- I potrafi rzucić prawdą między oczy. Nie znam gościa, ale już go lubię! - wtrącił się Adam.
- Dupek - warknęła w odpowiedzi jego siostra.
- W takim razie Christian też może z nami jechać - oznajmiła Dominique. Wiedziała, że jeśli nikt się w porę nie odezwie, rodzeństwo skoczy sobie do gardeł. 
- Nie mam nic przeciwko - zawtórował jej chłopak.
Spojrzałam pytająco na Juliette. 
- Byle tylko się do mnie nie odzywał.
- Doskonale! - Dom uśmiechnęła się szeroko. - W końcu im nas więcej...
-... tym weselej - dokończył za nią Adam i oboje posłali sobie pełne słodyczy spojrzenia. 
Juliette wzdrygnęła się z obrzydzeniem i przysunęła twarz do mojego ucha.
- Przysięgam, że coraz częściej mam wrażenie, że go wykastrowałaś...





***





         Ciepło płonącego ogniska ogrzewało schłodzone morską bryzą dłonie, szum rozbijających się o brzeg fal wyciszał, usiane gwiazdami niebo stanowiło prawdziwą ucztę dla oczu, a otulające mnie ramię Christiana dawało poczucie bezpieczeństwa i komfortu. 
Było idealnie, dopóki Adam nie wrócił na plażę.
- Patrzcie, co znalazłem w schowku. - Z szerokim uśmiechem wyciągnął zza pleców ukulele i zamachał nim entuzjastycznie. 
- A potrafisz na nim grać?
- A co to za filozofia poprzyciskać i poszarpać struny?
Pokręciłam z niedowierzaniem głową.
- Jeszcze szczęka ci opadnie, mordeczko - oznajmił Sartre i usiadł po turecku na ortalionowej bluzie. 
- Mam co do tego złe przeczucia - szepnął mi do ucha Christian. 
Również je miałam i nie były one bezpodstawne - nadanie temu, co wypłynęło spod palców Adama miana kiepskiego, byłoby komplementem. Jeszcze nigdy nie słyszałam czegoś tak okropnego, a słyszałam wiele nieudolnych prób muzykowania, kiedy to mama przyjmowała uczniów w domu.
        - Błagam, litości! - Juliette nie wytrzymała i chwyciła brata za prawy łokieć, tym samym uniemożliwiając mu kolejne uderzenie w struny, za co wszyscy byliśmy jej wdzięczni. 
- Wielcy znawcy się znaleźli - prychnął teatralnie, słysząc nasze głębokie westchnienia ulgi.
- Nie jęcz tylko się ciesz, że nie mamy przy sobie pomidorów. 
- A kto cię tam wie, czym sobie stanik wypychasz.
Juliette zgromiła brata morderczym spojrzeniem. Christian zapewne wtrąciłby coś w stylu, że raczej niczym, bo za wiele jej spod bluzki nie odstaje, gdybym przed wyjazdem nie zabroniła mu rzucania złośliwych uwag pod adresem Sartre. 
Nie był z tego zadowolony, bo swoje kąśliwe opinie uważał za przejaw szczerości, która nie powinna być krępowana, ale uznał, że dla mnie może się poświęcić. 
- No tak, przecież nikt nie zna się na wypychaniu lepiej od chłopca, który wkładał skarpetki w majtki, żeby koledzy mu zazdrościli rzekomego potwora. 
- Ej, to była nasza rodzinna tajemnica! 
- Sam zacząłeś...
- Jesteście niemożliwi - skwitowała Dominique i oparła głowę o ramię Adama.
- A wracając do teraźniejszości, mam dla was coś specjalnego - dodał Sartre, odkładając instrument i zanurzył dłoń w kieszeni polarowej bluzy. - Miało być, co prawda, na jutro, ale to wiosło i ognisko wprowadziło mnie w hipisowski nastrój. 
Wszyscy spojrzeliśmy na niego z wielkim zainteresowaniem.
- Tadam! - zawył i zaprezentował nam sporego skręta.
- Ziółko?! - Dominique aż zaświeciły się oczy.
- Tak jest, moje kochanie, ziółko, po którym będziesz napalona jak jurny byczek.
- Bracie, cofam wszystkie obelgi - oznajmiła poważnym tonem Juliette. Adam lekko się uśmiechnął i odpalił jointa. Po trzech buchach przekazał go swojej dziewczynie. Po jednym zaciągnięciu, które trochę ją przydusiło, wysunęła skręta w moją stronę. 
- Ja dziękuję - odparłam po chwili zawahania. Diabełek mówił: zapal sobie, to tylko trawka, nic ci nie będzie, a aniołek żywo protestował: dobrze wiesz, że na tym jednym razie się nie skończy. Nigdy się nie kończyło. Posłuchałam tego drugiego.
- No co ty, Mary, z nami nie zapalisz? - Adam spojrzał na mnie jak na przybysza z kosmosu.
- Nie zapalę.
- Mordko, nie bądź sztywniak...
- Nie nawet w kobiecym słowniku znaczy nie - odezwał się Christian i przejął od Dominique płonącego jointa, ale nie po to, by go zapalić, przekazał go Juliette, która wyraźnie nie mogła się doczekać na swoją kolej.
- Wasza strata - podsumował sytuację Sartre, a ja posłałam Lane'owi pełen wdzięczności uśmiech. 





***





        Przytulny pokoik, mieszczący się na pierwszym piętrze drewnianego domku letniskowego, zalewało światło malutkiej lampki nocnej. O parapet i szyby uderzały krople lejącego jak z cebra deszczu, który wykurzył nas z plaży przed północą, psując tym samym nasz plan siedzenia tam aż do wschodu słońca. 
Nie czułam jednak rozczarowania, wymuszoną zmianę planów rekompensowały mi miękkie wargi Christiana muskające moje usta z niezwykłym wyczuciem i delikatnością. 
Jego długie palce przepłynęły przez włosy, po czym skupiły się na czułym głaskaniu policzków. Uśmiechnęłam się bezwolnie - już od dawien dawna nikt nie dotykał tak mojej twarzy. 
        - Jesteś piękna, Mary. Przepiękna. - Pełne wargi przeniosły się na brodę. Westchnęłam cichutko. 
- Cieszę się, że spadł deszcz. Wczoraj byliśmy zbyt zmęczeni po podróży. 
- Osiem godzin w samochodzie to koszmar, szczególnie gdy trzeba słuchać paplania tej twojej przyjaciółki - odparł, nie przerywając muskania mojej skóry opuszkami. 
- Za to dziś mamy mnóstwo energii, w dodatku jesteśmy sami, więc grzechem byłoby tego nie wykorzystać... - wymruczałam zalotnie, przenosząc dłoń na rozporek luźnych jeansów Christiana. 
Jego reakcja kompletnie mnie zaskoczyła - chwycił mój nadgarstek i odsunął od siebie jak coś wywołującego w nim najwyższe obrzydzenie. 
Posłałam mu pełne zdezorientowania spojrzenie. 
- Czy ty myślałaś, że zamierzam uprawiać z tobą seks? - wyrzucił z siebie po chwili milczenia. - Boże, Mary, dopiero co zaczęliśmy się spotykać! 
- Nie wiedziałam, że istnieje przepis, który mówi, po jakim czasie można pójść ze sobą do łóżka. Głupia ja myślałam, że to kwestia chemii. 
- Nie wierzę, nie wierzę... - Wstał z łóżka i pokręcił głową. - Po prostu w to nie wierzę.
- Zaczynasz mnie przerażać - oznajmiłam, gdy zacisnął palce na swoich włosach. 
- Ja ciebie? Myślałem, że związałem się z porządną, wrażliwą kobietą, która pragnie celebrować miłość. 
- Przecież seks to najlepszy sposób jej celebrowania. Najintymniejsza forma wyrażania uczuć. 
- Owszem, ale w małżeństwie.
Zdębiałam. Od zawsze postrzegałam artystów jako wyzwolonych, pozbawionych hamulców ludzi, dla których seks i inne cielesne doznania stanowiły istotną inspirację.
- Myślałeś, że jestem dziewicą? - zapytałam, choć znałam już odpowiedź na to pytanie.
- Rumieniłaś się przy każdym komplemencie, mówiłaś o zawstydzeniu, jakie wywołałoby w tobie pozowanie nago...
- Źle to wszystko zinterpretowałeś. Przykro mi. 
- Mi tym bardziej. - Westchnął głęboko i usiadł z powrotem na grubym materacu. W jego oczach płonęło rozczarowanie, ale nie zamierzałam przepraszać go za to, co robiłam w przeszłości z mężczyznami, którzy swojego czasu byli dla mnie ważni, ani tym bardziej się z tego tłumaczyć.
- W sumie to rozumiem twoje podejście. Wielu mężczyzn pragnie związku z kobietą, której nie miał żaden inny. Natura zdobywcy i te sprawy - rzuciłam luźno w nadziei, że to oczyści atmosferę. 
- Więc zrozumiesz pewnie to, że nie mogę i nie chcę z tobą dłużej być. Co za tym idzie, nie zamierzam też spać z tobą w jednym łóżku.
- Dżentelmen udostępniłby łóżko damie, a sam poszukał innego noclegu.
- Ale tu nie ma żadnej damy.
Nadzieja prysła, a razem z nią cały urok jego postaci. Stał się szkaradny, fizycznie i mentalnie.
- Wiesz co? Faktycznie jesteś nadętym bufonem - odparłam i zeszłam z dwuosobowego łóżka. 
- Lepszy bufon niż dziwka.
Pokręciłam głową z niedowierzaniem - oto, jak szybko kobieta spadała z piedestału bogini do poziomu ladacznicy. 
         Chciałam coś powiedzieć, zarzucić mu obłudę i śmieszność, jednak ostatecznie zachowałam milczenie i wyszłam z pokoju, trzaskając głośno drzwiami.
Klątwa trzynastego... 



CDN...


............................
Tytuł rozdziału: Jak Judasz popadłam dziś w niełaskę

4 komentarze:

  1. Myślałam, że Christian mimo tego, że Mary jednak nie jest taka jaka myślał to się zachowa poprawnie. Po co te wyzwiska?! Idiota.
    Adam jednak jest wykastrowany! Zachowuje się jak człowiek :) Mary mimo wszystko go zmieniła. Jestem tylko ciekawa co bedzie dalej, jaki bedzie finał tej części skoro jednak człowiek, który wydawał się super w porządku i był bardzo miły... Jest zwykłym dupkiem? Czytało mi się naprawdę bardzo przyjemnie i chętnie zapoznałabym się z kolejną częścią Mary mimo to, że chyba się na to nie zanosi.
    Xo

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bo Christian to nadęty bufon - Juliette się nie myli, kiedy kogoś ocenia :).
      Przekonasz się pierwszego kwietnia, o ile mój komputer dożyje tego dnia.
      Bardzo mnie to cieszy. Fakt, póki co nie zanosi się na to, by ta część w ogóle powstała. Zamierzałam poruszyć w niej dosyć poważne i nieprzyjemne tematy, jednak nie czuję się na to gotowa. Na takim poziomie, na jakim jestem obecnie, nie udźwignęłabym tego, zrobiłabym z tego parodię, a tego nie chcę. Może wrócę do tego za kilka lat, o ile wróci mi ochota do pisania.

      Usuń
  2. Hej, też czasem coś piszę, można się w jakiś sposób z tobą skontaktować i poprosić o opinię/radę? Ps. MWADG jest genialny, podziwiam Cię za twoją pracę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo mi miło, dziękuję i podaję maila: marionwyma@gmail.com :).

      Usuń