sobota, 5 grudnia 2015

10. Where is your God?

        Alita Charest chodziła po całej sali, głośno licząc. Jej mocny, donośny głos odbijał się od beżowych ścian i luster. W wielkim znudzeniu po raz setny wykonywałam cabriole - Charest miała to do siebie, że kazała powtarzać całej grupie jeden ruch, dopóki nie osiągniemy perfekcyjnej synchronizacji, a że zawsze trafiało się jakieś słabe ogniwo, czasami trwało to nawet godzinę. 
- Przedstawienia baletowe nie opierają się wyłącznie na solówkach, ich lwia część to układy grupowe, które wymagają bezbłędnej synchronizacji. Jeden zbyt wolny lub zbyt szybki ruch i całą harmonię szlag trafia - powtórzyła swoją ulubioną regułkę, która przyprawiała mnie o mdłości i kazała nam powtórzyć wszystko od początku. 
Westchnęłam ospale i wtedy też do obszernego pomieszczenia wpadła zdyszana Juliette.
- Przepraszam za spóźnienie.
Instruktorka szybkim ruchem dłoni zasygnalizowała nam przerwę. 
- Panno Sartre, doskonale panna wie, co myślę na temat spóźniania.
- Jest to największy przejaw braku szacunku, tak, wiem, ale to był nadzwyczajny przypadek - wytłumaczyła się z charakterystyczną dla siebie teatralnością. 
- A co takiego się stało, że nie mogła panna przybyć na czas?
- Mój brat skręcił kostkę i musiałam pomóc mu dotrzeć do szpitala, a potem z powrotem do domu. 
-  No cóż, to okoliczność łagodząca, ale proszę pamiętać na przyszłość, że spóźnialstwo nie jest pożądaną cechą u tancerki. 
- Oczywiście. - Uśmiechnęła się uprzejmie i szybko przebrała. Zaraz po tym stanęła tuż obok mnie. - Debil nawalił się wczoraj ze znajomymi i skoczył z dachu garażu. Wtedy nic nie poczuł, ale rano obudził go silny ból. Jego stopa wyglądała jak bania. 
- Ach, te dzieci, chciałoby się rzec - skomentowałam lakonicznie i na polecenie pani Ality powtórzyłam monotonne ćwiczenie. Wcale się nie zdziwiłam, kiedy z ust pięćdziesięciodziewięciolatki padła komenda "jeszcze raz"; pieprzona Amelia Gilde zamiast z prawej nogi wyskoczyła z lewej. 
- Dlaczego tak szybko uciekłaś z sobotniej imprezy? - zmieniła temat Juliette. Spodziewałam się tego pytania i już jadąc metrem ułożyłam sobie w głowie odpowiedź.
- Bo nie mogłam znieść poniżenia, jakie spotkało tamtą blondynkę w białej sukience. 
- Jakiego znowu poniżenia? - Sartre spojrzała na mnie jak na wariatkę.
- No chyba mi nie powiesz, że bycie rozdziewiczaną na oczach nawalonych ludzi przez pierwszego lepszego ćpuna to komfortowa sytuacja. 
- Nikt jej do tego nie zmuszał, sama się zgodziła. Gdybyś została trochę dłużej, wiedziałabyś, że w żaden sposób nie poczuła się skrzywdzona. Wręcz przeciwnie. 
- Być może, ale nie chciałam na to patrzeć. 
- No tak, w Stanach dziewczęta tracą dziewictwo z ukochanym, który wchodzi do ich pokoju przez okno. Są świece, kwiaty i nastrojowa muzyka... 
- U mnie nie było świec, róż i ukochanego, ale nie było też napalonych gapiów - przerwałam jej ironiczny wywód. 
- Kwestia upodobań, ja straciłam cnotę właśnie na takiej imprezie i wcale nie czułam poniżenia. 
- King, Sartre, przestańcie trajkotać jak przydrożne przekupki! Jeszcze raz cabriole! 
- Nienawidzę tej perfekcjonistki od siedmiu boleści - warknęła moja towarzyszka. - A wracając do tematu, myślałam, że taki klimat ci się spodoba. 
- Spodobałby mi się kilka lat temu, teraz mnie brzydzi. Najwyraźniej nieco dojrzałam. 
- Albo babcia zaraziła cię skrajnym nudziarstwem.
- Albo i...
- Ale to nic, i tak cię lubię. Specyficzna z ciebie kobieta. Czasem mam nawet wrażenie, jakbyś była dwiema osobami jednocześnie, i to takimi, które bardzo się od siebie różnią. I to jest oczywiście komplement. 
- Za który serdecznie dziękuję. 
A winę zrzucam na prochy, dodałam w myślach. Juliette nie musiała wiedzieć o moim dawnym uzależnieniu. Nikt nie musiał o tym wiedzieć. Wolałam, by postrzegano mnie jako nudziarę niż słabeusza, który nie miał odwagi mierzyć się ze swoimi problemami na trzeźwo. 




***



        - Juliette! - usłyszałyśmy, gdy tylko minęłyśmy przytrzymywane przez portiera blaszane drzwi. Obejrzałam się z czystej ciekawości - po środku holu stał Frontino Verreau i przywoływał Sartre ruchem ręki. 
- Zaczekać na ciebie?
- Nie trzeba. Do zobaczenia jutro. - Dziewczyna pocałowała mnie w policzek i wróciła do budynku, który dopiero co opuściłyśmy. Frontino coś do niej powiedział, po czym oboje ruszyli w stronę sali gimnastycznej. Ja udałam się na stację metra, gdzie stałym zwyczajem wrzuciłam pięć franków do futerału ulicznego grajka, który zawsze umilał mi czas oczekiwania na transport. Był to mężczyzna w średnim wieku z bujnym zarostem i długimi, sięgającymi pasa siwymi włosami. Grał głównie rockowe szlagiery, miał silny rosyjski akcent i przyprawiający o dreszcze niski, głęboki głos. Brzmiał jak Cohen, wyglądał jak lider jednego z tych wiekowych gangów motocyklowych, które tak często przejeżdżały ulicami Bellingham i których tak bardzo nienawidził mój ojciec. 
Tego poniedziałkowego popołudnia intrygujący Rosjanin wykonywał utwór No Son of Mine, którego tekst był bardzo bliski memu sercu. Po raz pierwszy usłyszałam go, gdy ojciec urządził mi areszt domowy przed odwykiem i to właśnie te okoliczności sprawiły, że odebrałam go niezwykle emocjonalnie: zaczęłam płakać w połowie pierwszej zwrotki, przestałam, gdy spiker kończył zapowiadać kolejną piosenkę. I tego dnia poczułam silne ukłucie w sercu, ale zdołałam powstrzymać łzy. 

Mówią, że czas jest uzdrowicielem i moje rany nie są już takie same... 

        Przymknęłam powieki, rozkoszując się tymi dźwiękami. Wtedy też nadjechał pojazd, na który czekałam. Spojrzałam mężczyźnie głęboko w oczy i posłałam mu bezgłośne dziękuję. Chciałam to zrobić po rosyjsku, jednak, jak na złość, nie mogłam sobie przypomnieć tego konkretnego słowa. Jednego z niewielu w tym języku, które znałam. Zrobiłam to więc po francusku i wsiadłam do metra, które na szczęście nie było zatłoczone. Zajęłam jedno z wolnych miejsc siedzących i rozejrzałam się dookoła: dwie staruszki z zakupami, trzej mężczyźni zerkający na mnie ukradkiem, sześcioosobowa grupka nastolatek wracających ze szkoły i młoda kobieta z nosidełkiem, w którym wierzgało małe dziecko. To na niej się skupiłam i bezwolnie uśmiechnęłam. Zauważyła to i odwzajemniła ten uprzejmy gest.
- Ile ma? - zapytałam, wskazując palcem na owiniętą różowym kocykiem dziewczynkę. 
- Cztery miesiące. Ma na imię Nadya. 
- Ładnie.
- Wracamy właśnie od lekarza i z urzędu. Składałam wniosek o podwyższenie alimentów. Jej ojciec zostawił mnie w drugim trymestrze ciąży i wychowuję ją sama. 
Poczułam się nieco nieswojo, nie lubiłam być obarczana problemami obcych ludzi, ale wiedziałam też, że niektórzy z nich byli tak samotni, że wygadanie się pierwszej lepszej współtowarzyszce podróży było jedyną formą złagodzenia bólu, więc nie dałam poznać po sobie dyskomfortu, a nawet więcej, postanowiłam kontynuować rozmowę i to w taki sposób, by nieco pocieszyć swoją rozmówczynie.
- A na co komu ojciec, cholerna bezużyteczność...
Bezimienna szatynka cicho się zaśmiała, chwytając w dłoń schowaną w białym buciku stópkę córki. 
- Taka prawda. Moim zdaniem faceci tuż po zapłodnieniu kobiety powinni wyjeżdżać na drugi koniec świata i swoje ojcostwo ograniczać jedynie do przysyłania godziwych alimentów. 
- Czyżbyś też była samotną matką? - zapytała z uniesionymi brwiami. 
- Raczej pokrzywdzoną córką. Czasami myślę, że moje życie byłoby o wiele lepsze, gdybym nie znała swojego ojca. 
- Z kolei niektórzy ludzie oddaliby wiele za pełną rodzinę.
- Myślę, że wszystko jest kwestią doświadczeń. Ale samotna matka to z całą pewnością lepsza opcja niż samotny ojciec. Szczególnie w przypadku półsierot. Wiem coś o tym. Nawet wiele.
Za wiele, pomyślałam i zagryzłam dolną wargę. Moje życie byłoby zdecydowanie znośniejsze, gdyby Mark King nigdy się w nim nie pojawił. Albo zniknął z niego razem z mamą. A najlepiej zamiast niej. Gdyby to on umarł, a ona zostałaby samotnym rodzicem, wszystko byłoby zupełnie inne. Zdecydowanie lepsze, nie miałam co do tego najmniejszych wątpliwości. Emily Lewis-King była silną, zaradną kobietą, nawet jeśli śmierć małżonka bolałaby ją jak diabli, nigdy by się nie złamała, nie uciekłaby w nałogi i nie zamieniłaby mi życia w piekło. Nie ona, nie moja mamusia... 




***



        Dni wolne od zajęć, mimo iż nie mogłam się ich doczekać po dwóch dobach intensywnych ćwiczeń, były najbardziej monotonną częścią tygodnia. Włóczyłam się wtedy bez celu po domu, nie mogąc znaleźć sobie żadnego ciekawego zajęcia. Nie inaczej było w czwartą środę listopada - sunęłam leniwie po korytarzu, odrzucając w myślach każdy sposób na zabicie czasu, irracjonalnie argumentując to przed samą sobą. Ostatecznie wylądowałam w królestwie Heather.
- Co się tak snujesz jak ponury cień?
- Nudzę się - odparłam, opierając się o blat kuchennej wysepki, na której babcia szykowała makaron do zupy pomidorowej i zanurzyłam palce w rozsypanej mące. 
- To posprzątaj w pokoju.
- Mam czysto.
- Pograj na pianinie.
- Bolą mnie ręce. Wczoraj na gimnastyce wałkowaliśmy zwisy przewrotne. 
- To ściągnij majtki i ich pilnuj - rzuciła złośliwie babcia. 
- Musisz być taka niemiła? 
- A ty musisz mi jęczeć nad uchem? 
- Nawet pogadać z tobą nie można... - prychnęłam. 
- Ale mi to rozmowa: ja ci daję rady, a ty marudzisz.
- Nie prosiłam o rady.
- To po co tu sterczysz?
Wzruszyłam ramionami i spojrzałam na blat - biały proszek tańczący pod moją dłonią ułożył się w dwie niemal równe kreski. Zaśmiałam się gorzko. Człowiek wyjdzie z nałogu, ale nałóg z człowieka nigdy... 
Bez namysłu zmiotłam swoje dzieło, tworząc z powrotem bezładny chaos. 
- Aż tak z tobą źle, że śmiejesz się sama do siebie?
- Przypomniał mi się żart, ale ci go nie opowiem, bo jest bardzo nieprzyzwoity i występują w nim dwaj księża - rzuciłam na odczepnego, strzepując ze skóry pozostałości mąki. Heather posłała mi karcące spojrzenie i wykonała kolejny płynny ruch nożem. 
- Zamiast myśleć o głupotach, pomóż siostrze odrobić lekcje. Już dwie godziny ślęczy nad matematyką, a twoim szarym komórkom przyda się mały rozruch. 
Pominęłam tę złośliwą uwagę milczeniem i udałam się do pokoju Lily. Zastałam ją przy biurku - czoło miała przyciśnięte do książki, dłonie zaciśnięte na włosach.
- Aż tak opornie ci to idzie, karaluchu? 
- Nie, lekcje już dawno odrobiłam.
- Więc czemu dalej wisisz nad książkami zamiast się bawić?
- Rozpaczam - odpowiedziała i westchnęła teatralnie. 
- Nad czym?
- Babcia każe mi iść jutro do szkoły i powiedziała, że nie zrobi indyka.
Zmarszczyłam brwi w pytającym wyrazie.
- No przecież jutro jest Dzień Dziękczynienia! 
- No tak, na śmierć o tym zapomniałam... 
Kiedy nie trąbiono o tym na prawo i lewo, z łatwością można było przeoczyć ten dzień. 
- Babcia mówi, że to jest tylko amerykańskie święto i we Francji się go nie obchodzi, ale przecież my jesteśmy Amerykankami, więc musimy świętować, nawet jak nie jesteśmy w domu! - uniosła się gwałtownie.
- Masz rację. I wiesz co? Mam w pokoju trochę zaskórniaków i zaraz pójdziemy na zakupy. Kupimy indyka, wszystkie składniki potrzebne do ciasta dyniowego i sosu żurawinowego, i jutro urządzimy sobie tradycyjny obiad. Co ty na to? - Uśmiechnęłam się zachęcająco.
- Super! - krzyknęła radośnie, jednak jej entuzjazm szybko minął. - Ale i tak będę musiała pójść do szkoły. 
- Nie będziesz. Pogadam wieczorem z babcią, wjadę jej na ambicję, jak będzie trzeba to zaszantażuję i zostaniesz w domu. 
- Jesteś najlepszą siostrą na świecie! - Wtuliła się we mnie najmocniej jak potrafiła i musnęła mój polik wargami. - Dzisiaj zrobimy zakupy, a jutro rano przygotujemy wszystkie pyszności. O, i dzisiaj narysuję flagę, żeby była jako ozdoba na stole! Będzie superaśnie! 
- Przesuperaśnie - dodałam z szerokim uśmiechem. Uwielbiałam ją taką oglądać: wesołą, ożywioną, radosną. Była moim promyczkiem, słońcem rozjaśniającym szare niebo. Kochałam ją najbardziej na świecie, bardziej niż samą siebie, zupełnie jakby była moją córką... 




***



        Mimo iż zamiast wielkiego, nadzianego pysznym farszem indyka nasz stół zdobiła brytfanna z pieczonymi udkami, a moje ciasto dyniowe nie dorastało do pięt plackowi, który co roku piekła dla nas pani Robinson, Lily była zachwycona. Jadła wszystko z wielkim apetytem, brudząc się przy tym i mlaskając bez skrępowania. Nie było z nami Heather, więc mała nie musiała się kontrolować - zlizywała z palców sos żurawinowy bez obawy, że zostanie za to skarcona. To był dla niej swoisty dzień dziecka, dla mnie też, bo dałam się wciągnąć siostrze w różne gry i zabawy, w tym tworzenie obrazków z resztek jedzenia. Porcelanowa zastawa babci okazała się być doskonałym płótnem, podobnie serwetki z monogramem. 
- A teraz powiemy, za co jesteśmy wdzięczne - oznajmiła Lily zaraz po tym, jak wylizała z talerza resztki ziemniaczanego purée. 
- Ty zacznij - odparłam. Nigdy nie lubiłam tej części obchodów Dnia Dziękczynienia, za to Lil zawsze bardzo chętnie się uzewnętrzniała, bo jako dziecko doceniała znacznie więcej rzeczy, widziała piękno tam, gdzie taki cynik jak ja nie dostrzegłby go nawet gdyby ktoś wsadził mu w dłoń lupę. 
- No dobrze. - Odkaszlnęła i zaczęła swój monolog: - Ja, Lily King, nie Lilianne, najbardziej na świecie jestem wdzięczna za to, że znowu mogę mieszkać z Mary. Dziękuję też za to, że mam już nowe koleżanki, za kotki pani Melanie, z którymi mogę się bawić, kiedy tylko chcę. Za to, że tatuś mnie odwiedził i przyjedzie jeszcze raz na Święta. 
Wzdrygnęłam się z obrzydzeniem na samą myśl, że za miesiąc czekał mnie kolejny tydzień męczarni w jego parszywym towarzystwie. 
- I również za to, że babcia nie jest już taka niemiła dla mojej Mary jak kiedyś. I również dziękuję za to, że nie musiałam iść dziś do szkoły i mogłam jeść te wszystkie przepyszności. I to by było na tyle, jak coś pominęłam i później sobie przypomnę, to dodam to do mojej modlitwy. Teraz ty, Mary. - Usiadła z powrotem na krześle (jej oficjalne, świąteczne przemowy zawsze wymagały przyjęcia pozycji stojącej) i uśmiechnęła się do mnie zachęcająco. Westchnęłam głęboko i też wstałam, by zrobić jej przyjemność. 
- Ja, Mary King, nie Marie...
Lily zaśmiała się pod nosem.
-... dziękuję za to, że mam przy sobie mojego ślicznego karaluszka.
- I co, tylko tyle? - Siostra spojrzała na mnie z wielkim zdziwieniem. - Na pewno jest tego więcej, musisz tylko dobrze pomyśleć. 
- Niech będzie, dziękuję też za to, że mogę znowu tańczyć i za to, że znalazłam tu dobrego przyjaciela. 
- Mówisz o Vincencie?
Przytaknęłam.
- Też go lubię. Nawet bardzo. Jakbym była starsza, to bym chciała się z nim ożenić. - Jej policzki przybrały barwę intensywnej purpury, nigdy wcześniej nie wspomniała mi o tym zauroczeniu. Nie martwiło mnie to, dziewczynki w jej wieku zawsze podkochiwały się w dorosłych mężczyznach - nieważne czy byli to sławni aktorzy, czy znajomi rodziców - owe uczucia były czysto platoniczne i nigdy nie wychodziły poza strefę ich marzeń. Sama, mając dziewięć lat, byłam na zabój zakochana w komisarzu Douglasie, który niegdyś pracował z moim ojcem. Spotkałam go podczas zorganizowanego przez komisariat pikniku rodzinnego i serce mi pękło, kiedy rok później ożenił się z Brytyjką i przeniósł na stałe do Londynu. 
- Tylko nie mów mu o tym, dobrze? 
- Będę milczeć jak zaklęta.
Lily przesunęła się razem z krzesłem i mocno we mnie wtuliła. 
- A tak w ogóle, to chciałam cię o coś zapytać. No bo Święto Dziękczynienia wzięło się od tego, że koloniści jedli obiad z Indianami. 
- Zgadza się. 
A potem wyrżnęli ich w pień, dodałam w myślach. 
- A ty znasz jakiegoś prawdziwego Indianina?
- Owszem.
- Jak się nazywa? Pędząca strzała? Dziki sokół? Biały bizon? Ma długie czarne włosy i pióropusz, i malunki na twarzy?! - pytała niezwykle podekscytowana. Kiedy miała sześć lat, ojciec zabrał ją do parku rozrywki stylizowanego na miasteczko rodem z Dzikiego Zachodu, wtedy też oddała część swego serduszka Indianom. 
- Nazywa się Mort Vanille, ma czarne włosy, ale krótkie, ubiera się w normalne męskie ciuchy i nie maluje sobie twarzy. Przykro mi - dodałam, gdy na jej twarz wstąpił wyraz rozczarowania. 
- Ech, nie lubię tych czasów... - westchnęła głęboko i zaraz złapała się za kark. 
- Boli cię?
- Trochę.
- Pewnie źle spałaś. Mówiłam ci, żebyś nie podkładała pod głowę zbyt wielu poduszek.
- No wiem i parę już odrzuciłam, a i tak boli. 
- Moje biedactwo. Jak chcesz, zrobię ci masaż. 
Przytaknęła i usiadła do mnie tyłem. Moje opuszki tańczyły na jej skórze przez pięć minut; gdy poczuła ulgę, przeszłyśmy do salonu i jako że w telewizji nie było żadnego westernu (za co podziękowałam losowi, bo ich nie cierpiałam), po raz piąty w tym miesiącu Lily włączyła kasetę z E.T. 




***



        - Widziałaś moją opaskę na uszy? - zapytałam, gdy bezskutecznie przekopałam już wszystkie miejsca, w których mogłabym ewentualnie znaleźć swoją zgubę. Tak było za każdym razem, gdy bardzo się spieszyłam; tego poniedziałkowego poranka Frontino Verreau miał nam zaprezentować układ obowiązujący na styczniowym egzaminie, więc musiałam coś zgubić, żeby się spóźnić na najważniejszą dotychczas lekcję. 
- Leży w szafce z moimi przyborami do szycia.
- A co tam robi? 
- Lilianne chciała mieć taką samą, więc posłużyłam się nią jako wzorem.
- I tak ciężko było ją odłożyć na miejsce? - warknęłam może trochę zbyt ostro.
- Nie bądź bezczelna, Marie. Należy mi się choć odrobina szacunku za to, że zapewniam ci dach nad głową. 
Przewróciłam oczami, słysząc po raz setny tę samą śpiewkę, i przeszłam do salonu; w tym samym czasie rozdzwonił się telefon. Jego głośne brzęczenie jak zwykle przyprawiło mnie o dreszcze i zmusiło do przyciśnięcia lewego ramienia do ucha. Babcia jak lwica broniła się przed współczesnymi, znacznie cichszymi i wygodniejszymi modelami. Argumentowała swój opór kwestią wystroju, który nowoczesny aparat by zaburzył, ale zapewne chodziło o strach przed tym, że przez postępujące osłabienie słuchu (do którego wciąż nie chciała się przyznać) nie usłyszałaby niczego, co nie brzmiało jak wielki dzwon kościelny szarpany przez nadpobudliwego nastolatka. 
- Tak, przy telefonie. O matko chrystusowa, jak to się stało?! 
W jednej chwili cała zesztywniałam; ten ton nie wróżył niczego dobrego. Szybko przeszłam do przedpokoju - Heather była blada jak ściana, przez chwilę miałam wrażenie, że za moment padnie jak długa na podłogę. 
- Tak, oczywiście - wydukała drżącym głosem, co nie było w jej przypadku normalne i zwróciła się do mnie: - Marie, biegnij do Vincenta i zapytaj, czy może mnie zawieźć do szkoły. 
- Ale co się stało? 
- Lilianne zemdlała na lekcji. - W jej zwykle zimnych, nie wyrażających zbyt wielu emocji oczach malował się strach, szkliły się też łzy. Poczułam się tak, jakby ktoś uderzył mnie czymś bardzo ciężkim w głowę. - No nie stój tak jak jakaś sierota, leć do Vincenta! - jej desperacki wrzask wyrwał mnie z otępienia; na drżących jak osika nogach pobiegłam do domu Audetów, nieomal przewracając się na frontowych schodach. Dwadzieścia minut później razem z babcią przekroczyłyśmy próg gabinetu szkolnej higienistki, który niezbyt chętnie wskazała nam piekielnie niemiła woźna. Gdyby nie zaistniałe okoliczności, urządziłabym jej awanturę, którą zapamiętałaby do końca swojego żałosnego życia. 
- Dobrze, że już pani jest, pani Lewis. Nazywam się Justine Bo... 
- Co z moją wnuczką?! - przerwała jej nerwowo babcia. Przekaz był oczywisty: gówno mnie obchodzi to, jak się nazywasz, chcę wiedzieć, co się, do cholery, dzieje
- Już panie do niej prowadzę. - Niziutka brunetka otworzyła drzwi, za którymi stała kozetka, na niej leżała Lily z mokrym ręcznikiem przyciśniętym do czoła. Natychmiast do niej podeszłam i ścisnęłam za drżącą, bladą dłoń.
- Mary... - wyjęczała niczym umierająca staruszka. 
- Jestem przy tobie, skarbie, wszystko będzie dobrze.
- Odzyskała przytomność dziesięć minut temu - odezwała się ponownie pielęgniarka, gdy babcia stanęła tuż za mną i drżącą dłonią dotknęła purpurowego policzka Lily. - Ma wysoką gorączkę, prawie czterdzieści stopni. Skarży się na silny ból głowy i mdłości. Nie chcę pań straszyć, ale mi to wygląda na zapalenie opon mózgowych. 
Zadrżałam, Heather pobladła jeszcze bardziej, choć nie sądziłam, że to w ogóle możliwe. 
- Oczywiście nie można tu mówić o stuprocentowej pewności, dlatego najlepiej będzie, jeśli zabiorą ją panie do szpitala.
Nie musiała powtarzać tego dwa razy - ostrożnie wzięłam Lily na ręce i zaniosłam do zaparkowanego tuż przy wejściu samochodu Vincenta. Przez całą drogę głaskałam czule jej włosy i na siłę powstrzymywałam łzy. Majaczyła cichutko i ostatkiem sił ściskała moją dłoń. Babcia zalewała się łzami na przednim siedzeniu, nawet Audet był nienaturalnie blady i przerażony. 
- Wszystko będzie dobrze, karaluszku, wszystko będzie dobrze... 




***




        Kiedy tylko przekroczyłyśmy próg najbliższego szpitala, małą przejął ode mnie młody sanitariusz, do którego szybko dołączył lekarz - bardzo wysoki, elegancki mężczyzna. 
- Jakie objawy?
- Chwilowa utrata przytomności, wysoka gorączka, mdłości i bóle głowy. Szkolna higienistka zasugerowała zapalenie opon mózgowych - odpowiedziałam, gdyż babcia nie była w stanie. 
- Czy już wcześniej dziewczynka skarżyła się na podobne objawy?
- Wczoraj narzekała na ból głowy, ale myślałam, że symuluje, żeby nie iść do szkoły - wydukała Heather. Na jej twarzy można było dostrzec poczucie winy.
- A w zeszły czwartek bolał ją kark.
- A wymioty lub biegunka?
- Wymiotowała w piątek rano, ale byłyśmy pewne, że to wina przejedzenia.
- Siostro, proszę przygotować pacjentkę do pobrania płynu mózgowo-rdzeniowego - zwrócił się do przechodzącej obok pielęgniarki. - Jak dziewczynka ma na imię?
- Lily.
- Czy Lily była szczepiona przeciw meningokokom? 
- Nie. Mama ciągle to przekładała, a potem zmarła i całkowicie o tym zapomnieliśmy. 
- Rozumiem, a panie były szczepione?
Obie z babcią przytaknęłyśmy, dopiero wtedy odczytałam z plakietki nazwisko lekarza - Arthur Lane. 
- Pobranie płynu mózgowo-rdzeniowego pozwoli nam ustalić przyczynę choroby i wtedy będziemy mogli podać odpowiednie leki. Nie jest to przyjemne badanie, zwłaszcza dla dziecka, ale niestety konieczne. Kiedy już wszystko będzie wiadomo, i paniom, tak profilaktycznie, zrobimy zastrzyk.
- A co mogło być przyczyną? - zapytała Heather.
- Wirusy lub bakterie. Powikłania po ropnym zapaleniu ucha lub zatok, ugryzienie kleszcza, wypicie surowego mleka zakażonego zwierzęcia. 
- Lily na nic takiego ostatnio nie chorowała, na ugryzienie też się nie skarżyła, a mleko kupuję u zaufanego gospodarza, który regularnie bada swoje zwierzęta. 
- Wszystko wyjdzie w badaniu, proszę się nie martwić na zapas. 
- Doktorze Lane, wszystko jest już gotowe.
- Dziękuję, siostro. A panie niech sobie usiądą, postaram się, by wszystko przebiegło w miarę szybko. Na korytarzu obok jest automat z ciepłymi napojami, jakby miały panie ochotę. - Mężczyzna uśmiechnął się uprzejmie i razem z dopiero co przybyłą pielęgniarką ruszył w stronę odpowiedniej sali. Mimo iż był niezwykle miły, nie czułam się ani trochę spokojniejsza. Chodziłam z kąta w kąt, nie mogąc usiedzieć nawet minuty na krześle. Co rusz przywożono kolejnych pacjentów, takiej ilości cierpiących ludzi w jednym miejscu nie widziałam jeszcze nigdy. To przytłoczyło mnie jeszcze bardziej, tak bardzo, że gdy skulona na krześle Heather zaczęła się modlić, wpadłam w szał.
- Zamknij się! - wrzasnęłam tak głośno, że skupiłam na sobie uwagę wszystkich znajdujących się niedaleko nas ludzi. Babcia spojrzała na mnie z przerażeniem. - Myślisz, że klepanie wierszyków w czymś jej pomoże?! 
- W takiej chwili dobrze jest czuć wsparcie Boga. 
- Boga... - prychnęłam ironicznie. - Gdzie niby jest ten twój Bóg, co? Rozejrzyj się dookoła, pomyśl o tym, jak bardzo Lily teraz cierpi! Nawet jeśli ten twój Bóg gdzieś jest, to na pewno nie tutaj. Tutaj go, do cholery, nie ma! 
Mimowolnie zalałam się łzami i osunęłam na jasną podłogę. Dlaczego to musiało spotkać właśnie ją? Dlaczego moją Lily? 




............................
Tytuł rozdziału: Gdzie jest twój Bóg? 

- Krótki, a to dlatego, że po rozpisaniu całego planu brakło mi wątków do tego rozdziału i nie chciałam niczego wymyślać na siłę.
- W zeszłym tygodniu napisałam ostatni rozdział drugiej części historii Mary King, postanowiłam, że nie będę od razu zaczynać trzeciej, zrobię sobie dłuższą przerwę, by nabrać świeższego spojrzenia, rozplanować wszystkie wątki, odpowiednio się nastawić. W związku z tym mam więcej czasu na przepisywanie, więc nie wykluczam, że teraz rozdziały będą pojawiały się częściej. Prawdopodobnie dwa razy w miesiącu. Niczego jednak nie obiecuję, bo lenistwo to nieprzewidywalna i nieokiełznana bestia. 

4 komentarze:

  1. Uwielbiam Juliette! Szkoda, że było jej tak mało w tym rozdziale. Mam nadzieję, że z Lily będzie wszystko dobrze, bo ją też uwielbiam. Nie mogę się doczekać następnego rozdziału!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W następnym rozdziale będzie jej całkiem sporo, więc wszyscy, którzy ją lubią, powinni być zadowoleni. A sam rozdział, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, powinien pojawić się w sobotę, dziewiętnastego :).

      Usuń
  2. Biedna Lily. Rozumiem w pełni przerażenie Mary, ja sama umarłabym na zawał ze zmartwienia, a wiem coś na temat choroby bliskiej osoby doskonale. Mam nadzieję, że szybko z tego wyjdzie, na szczęście kolejny rozdział mogę przeczytać od razu:) Są momenty, kiedy lubię Heather, a są takie, kiedy drażni mnie niemiłosiernie jeśli chodzi o jej odzywki. To było słodkie, kiedy Mary za swoje oszczędności postanowiła dla Lily właśnie zrobić ucztę na Święto Dziękczynienia. Mimo sporej różnicy wieku między nimi są one dla siebie wzajemnie całym światem. Czytając o części obiadu, kiedy to składa się dziękczynienie, przypomina mi się automatycznie składanie życzeń przy opłatku na Wigilii. Dla mnie to obłudna tradycja, pełna fałszu i powtarzania tego samego. Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszą mnie te mieszane odczucia względem Heather - zależy mi na tym, by nie była jednostajną postacią, by raz urzekała, a raz irytowała.
      Okropnie mi się pisało ten fragment z obiadem, wydawał mi się piekielnie nudny, ale nie mogłam go wywalić, bo skarżenie się Lily na ból stanowiło wstęp do wątku choroby. Nie chciałam, by ta wzięła się jakby z powietrza, więc musiałam wcześniej o niej napomknąć, a takie okoliczności wydały mi się najlepsze. Ogólnie ten rozdział szedł mi opornie. Najgorzej ze wszystkich, potem tylko przebił go rozdział czternasty, którego pisanie w pewnym momencie stało się dla mnie prawdziwą katorgą. Był po prostu za długi i czułam znaczny spadek zapału i energii.
      Nienawidzę dzielić się opłatkiem, co roku próbuję nakłaniać rodzinę, by to sobie odpuścić i złożyć takie ogólne życzenia, w ostatnie święta prawie mi się to udało, zdobyłam poparcie czterech osób, jednak rozstrzygający okazał się głos babci, która uznała mój postulat za niestosowny.
      Również pozdrawiam i dziękuję za poświęcony czas, trafiłaś w idealny moment ;).

      Usuń