środa, 14 października 2015

08. Only pleasure he gets out of life is bringing another man down

        Zanim zdążyłam postawić stopę na ostatnim stopniu schodów, po parterze rozniosła się melodia dzwonka. Poczułam ogromną ulgę - dzięki temu mogłam odwlec o kilka minut kolejne "starcie" z ojcem. 
Szybko, tak by nikt mnie nie wyprzedził, pokonałam dzielący mnie od drzwi dystans; gdy zamki ustąpiły, zobaczyłam uprzejmie uśmiechniętego Vincenta. 
- Cześć, Mary.
- A ty nie w Szwecji? - zapytałam zaskoczona, nietaktownie pomijając uprzejmości, za co Heather, gdyby była świadkiem owej sceny, skarciłaby mnie surowym spojrzeniem i regułką typu: gdzie twoje maniery, Marie?!  
- Wróciłem dzisiaj rano. Zdrzemnąłem się i przyniosłem wam obiecaną czekoladę. - Zamachał białą torbą z logiem firmy Marabou. Była wypełniona po brzegi, moje wewnętrzne dziecko właśnie skakało pod sam sufit. 
Zanim zdążyłam podziękować i przejąć ten kakaowy skarb, na korytarzu pojawiła się Lily. 
- Vincent! - krzyknęła radośnie i wtuliła się w niego bez skrępowania. Bardzo go lubiła, tak samo jego matkę, choć była to ostatnia osoba, która zasługiwała na jej sympatię. - Zgadnij, kto do mnie przyjechał. Mój tatuś! - dodała, nie dając mu szansy choćby na niecelny strzał. - Chodź do środka, zapoznam cię z nim. 
Audet pobladł, ja tak samo; Lily w swojej dziecięcej nieświadomości postawiła naszego sąsiada w niezwykle niezręcznej sytuacji. 
- Bardzo chętnie, ale...
- No, Vincent, nie bądź taki. Babcia właśnie będzie podawać pyszną kolację. Proszę cię. - Zrobiła swoją najsłodszą minę i ścisnęła mocniej jego dłoń. Nie był już w stanie odmówić i wcale mu się nie dziwiłam; patrząc na ten grymas, człowiek miał wrażenie, że jeśli powie nie, gdzieś na świecie umrze jakiś niewinny, uroczy szczeniaczek. 
- No dobrze, mogę na chwilę wejść - w końcu uległ i pobladł jeszcze bardziej. Mnie przeszedł silny dreszcz: po ojcu można było spodziewać się wszystkiego. 
- A co to jest w tej torbie? - zapytała z szerokim uśmiechem Lil.
- Słodycze dla ciebie i Mary - wydukał nerwowym tonem i z jeszcze większym niepokojem przekroczył próg. 
- Super! To normalnie mój szczęśliwy dzień. Najpierw E.T na kasecie, a teraz to. Dziękuję, Vincent. - Przycisnęła jego smukłą dłoń do swojego zaczerwienionego z ekscytacji policzka i zaprowadziła go prosto do paszczy wściekłego lwa... 





***




        Wielokrotnie spożywałam posiłki w ciężkiej atmosferze, jednak ten przebił je wszystkie; powiedzieć o panującej wtedy ciszy niezręczna to jak nie powiedzieć nic. Negatywna energia zdawała się wylewać z każdego kąta, nawet z zapieczonych makaronowych rurek. 
- Dlaczego nic nie mówicie? - odezwała się w końcu Lily, patrząc po nas wszystkich.
- Bo jak pies je, to nie szczeka - odpowiedziałam.
- A to wcale nie prawda. Suczka mojej koleżanki szczeka, kiedy ma jedzenie w buzi. 
- Najwyraźniej jest źle wychowana - skomentowała oschle babcia. 
- Ja tam ją lubiłam. Ładnie poukładałam muszelki? - dodała szybko, wskazując na glinianą podstawkę, do której przylepione były układające się w ciekawy wzór muszle. 
- Pięknie. - Ojciec posłał jej wymuszony uśmiech, wcześniej przełykając przeżuty kęs zapiekanki. 
- Zrobiłam to na zajęciach artystycznych i dostałam najwyższą ocenę. Pani powiedziała nawet, że to najładniejsza praca ze wszystkich. 
- Nic dziwnego. 
- To dzięki Mary, bo to ona przywiozła mi muszelki znad morza. Była tam z Vincentem. Ja też chciałam jechać, ale nie mogłam, bo musiałam iść wtedy do ortodonty. 
Ojciec spojrzał pogardliwym wzrokiem najpierw na mnie, a potem na Audeta grzebiącego widelcem w jedzeniu, które zupełnie mu nie wchodziło, choć był wielkim fanem kulinarnych umiejętności mojej babci. Byłam pewna, że gdyby nie Lily, zacząłby mnie wyzywać od puszczalskich kurewek, bo to właśnie mówiły jego oczy. 
- Lepiej opowiedz tacie o tym, jak uratowałaś kotka pani Melanie - wtrąciła się Heather, wyczuwając, że rozmowa wchodzi na bardzo grząski grunt. Bezgłośnie jej za to podziękowałam, a Lil zaczęła snuć opowieść o swoim heroicznym czynie: w ostatniej chwili złapała spadającego z dachu kociaka. Gdyby nie jej szybka reakcja, zwierze uderzyłoby o beton. Wbrew powszechnej opinii, koty nie zawsze spadały na cztery łapy, przekonaliśmy się o tym, gdy inny podopieczny matki Vincenta wdrapał się na drzewo i spadł z niego, uderzając grzbietem o gruby konar. Nie chcąc, by do końca życia był sparaliżowany, Melanie Audet zdecydowała się go uśpić. 
- No proszę, moja mała córeczka jest prawdziwą bohaterką. 
Lily oblała się rumieńcem i znów skupiła na jedzeniu. Niestety nie na długo; ku mojej rozpaczy przypomniała sobie o znalezieniu starej sukienki mamy i bezzwłocznie się tym podzieliła: 
- Mary wyglądała w niej zupełnie jak mamusia, prawda? - Objęła wzrokiem babcię i sąsiada. Ci prędko przytaknęli, zapewne tak samo jak ja liczyli na to, że mała zmieni temat, jeśli nie wdadzą się z nią w dyskusję. Nic bardziej mylnego... - W ogóle Vincent mówi, że Mary jest podobna do mamusi. 
- Vincent pewnie w każdej kobiecie widzi twoją mamusię. 
- To było niestosowne, Mark - wtrąciła Heather surowym tonem. 
- Niestosowne jest to, że facet posuwa córkę swojej byłej, bo nie może pogodzić się z tym, że wybrała innego - bestia w końcu pokazała swoje prawdziwe oblicze. 
Vincent tylko pokręcił głową. Był dojrzalszy od tego gnoja i nie zamierzał wdawać się z nim w szczeniackie pyskówki. 
- Mark...
- Niech mama nie będzie naiwna, niby po co innego zabierałby ją nad morze? 
- Pierdolony fiut - warknęłam wściekle i zaraz potem wstałam z krzesła, łapiąc Vincenta za rękę. - Chodź, nie będziemy tego słuchać. 
- Prawda w oczy kole. 
- Cholera jasna, Mark, chociaż przy dziecku byś się opanował! - wycedziła babcia, gdy dostrzegła przerażenie mojej siostry. 
Nie chciałam dłużej tego oglądać - zabrałam Audeta na górę. Był równie poruszony co ja, ale lepiej nad sobą panował. 
- Przepraszam cię za niego, to podły chuj. Nie wytrzyma, jeśli kogoś nie poniży. 
- Nie masz za co przepraszać, nie ruszyło mnie to, co mówił. Jestem tylko zaskoczony tym, że Emily wyszła za kogoś takiego.
- Nie zawsze taki był - odpowiedziałam, siadając na łóżku. Vinc zajął miejsce tuż obok i spojrzał na mnie z wielkim zainteresowaniem. - Kiedyś był dobrym człowiekiem, świetnym ojcem i mężem, w potwora zamienił się po śmierci mamy. Zaczęło się od apatii, potem pojawił się alkohol, a później... 
- Co było później? - spytał Audet, gdy nagle przerwałam. Mimo iż zdystansowałam się od starego życia, wciąż ciężko było mi o tym mówić. Ciągle czułam wstyd i dyskomfort. 
- Później zaczęło się bicie - wydusiłam w końcu z siebie po trzech głębokich oddechach. 
- Znęcał się nad wami? - Twarz Vincenta przybrała niecodzienny, gniewny wyraz, a dłonie zacisnęły się w pięści. 
- Tylko nade mną. Obwiniał mnie o jej śmierć. Dalej obwinia. Był taki okres czasu, że zaczynałam w to wierzyć, na szczęście przywrócono mi zdrowy rozsądek. - Posłałam przyjacielowi wymuszony uśmiech i bezwolnie pomyślałam o Jerrym. To on sprawił, że znów ujrzałam w sobie człowieka, dał nadzieję na to, że moje życie może zmienić się na lepsze, za co będę mu wdzięczna aż do śmierci, bez względu na to, jak mnie potraktował...
- Nie wiem, co powiedzieć. Nie miałem pojęcia...
- Nic dziwnego, to nie jest coś, czym lubię się chwalić.
- Twoja babcia o tym nie wiedziała? - Vincent zadał mi kolejne pytanie, jego bladego oblicza nie opuszczał wyraz głębokiego szoku. 
- Nie. To znaczy kiedyś mnie przy niej uderzył, ale w takiej sytuacji, w której było to uzasadnione. Ba, Heather mi nawet poprawiła. Ojciec dowiedział się, za co wyrzucono mnie ze szkoły - odpowiedziałam na jego pytające spojrzenie. 
- Chodziło o uwodzenie księdza, tak? Znam tę historię. Twoja babcia opowiedziała o tym mojej matce, a ta przytoczyła to mi, kiedy zauważyła, że się do siebie zbliżyliśmy. 
- To był głupi, szczeniacki wybryk, którego do dzisiaj żałuję. Ale było, minęło, nie ma co się nad tym rozwodzić. O tym, co robił mi ojciec też staram się nie myśleć, ale nie jest to łatwe, kiedy oglądałam swoje ciało w lustrze. 
- Masz na myśli blizny na plecach i boku?
Przytaknęłam.
- Myślałem, że to skutek wypadku.
- Nie, to robota mojego kochanego tatusia. Część zakryłam tatuażami, część została i wszystko mi przypominają. Ale i je kiedyś ukryję. 
- Jeśli to sprawi, że poczujesz się lepiej... - Audet objął mnie czule ramieniem i musnął wargami czoło. Nawet on był dla mnie lepszym ojcem niż Mark King. 





***




        Gdy tylko frontowe drzwi zatrzasnęły się za Inspektorem Psycholem, spokojnym krokiem przeszłam do kuchni, gdzie babcia składowała reklamówki i torebki, w tym te ozdobne, idealnie nadające się do zapakowania prezentu. Potrzebowałam czegoś wysokiego i wytrzymałego, nie chciałam, by wino, na które wydałam całe kieszonkowe, rozbiło się w połowie drogi do rezydencji panny Lebrun. 
Ot taki mały, dziękczynny dar: róż miała na pęczki, czekolady nie jadła, więc alkohol wydał mi się być opcją idealną. Co prawda kusiło mnie, by je odkorkować  i wypić w zaciszu swojego pokoju w celu ukojenia rozstrojonych przez obecność intruza nerwów, jednak nie poddałam się tej zachciance. Nienaruszone wino przeleżało w szafce cały wtorek i calutki środowy poranek. 
        - Szukasz czegoś? - usłyszałam głos Heather, gdy zaczęłam wertować obszerną szufladę drewnianej szafki.
- Ozdobnej torebeczki, do której będę mogła włożyć butelkę.
- Jest tam taka jedna. Pewnie leży na dnie, bo nigdy jej nie używałam. - Babcia mnie wyminęła i podeszła do blatu, na którym stał przygotowany wcześniej termos, którego zwykle nie używała. Kawę parzyła w eleganckim dzbanku i piła ją z równie pretensjonalnych porcelanowych filiżanek. 
Przez głowę przeszła mi piękna myśl: ojciec zdecydował się opuścić Paryż wcześniej niż planował, a teściowa szykowała mu kawę na drogę. I jak to z pięknymi rzeczami bywało, i ta wizja okazała się nieprawdziwa: Heather nie szykowała nic dla swojego milusińskiego zięcia, wlewała do połyskującego, metalicznego pojemnika gorący rosół dopiero co zdjęty z ognia. 
- Nie prościej byłoby zjeść z miski? - odezwałam się tuż po przerzuceniu sterty kolorowych torebeczek, wśród których znalazłam to, o co mi chodziło. 
- To nie dla mnie tylko dla Melanie. Grypa przykuła ją do łóżka, a Vincent przed wyjazdem prosił mnie o to, bym się nią zajęła. 
- Nie rozumiem cię.
Babcia spojrzała na mnie pytającym wzrokiem. Głośno westchnęłam i oparłam się o lśniący czystością blat kuchennej wysepki. 
- Ta kobieta w okropnie bezczelny sposób obrażała twoją córkę, a ty mimo to jej pomagasz. Szlachetne, aczkolwiek niezrozumiałe. Przynajmniej dla mnie.
- Wiesz, że nie jestem mściwa. 
- No mściwa może i nie, ale zawsze bronisz rodziny jak lwica, tymczasem gdy ona nazwała mamę dziwką, nie odezwałaś się nawet słowem. - Już od prawie dwóch miesięcy ta kwestia nie dawała mi spokoju i w końcu miałam dobrą okazję, by poznać motywy działania, a raczej braku działania Heather. 
- Tę konkretną sprawę zamknęłyśmy dwadzieścia lat temu i zdecydowałam się już nigdy do niej nie wracać. 
- Bardzo to chrześcijańskie z twojej strony, ale ona jakoś nie przestrzega warunków rozejmu. Nie wkurza cię to?
- Oczywiście, że wkurza, przecież nie jestem pozbawionym uczuć robotem. Takie słowa pod adresem mojej córki, szczególnie po jej śmierci, bolą, ale nie tylko ja tu jestem matką. 
Zmarszczyłam nieco brwi.
- Vincent bardzo cierpiał przez decyzję Emily, a Melanie razem z nim. Każdą matkę boli krzywda dziecka, to naturalna rzecz. Mi samej pękało serce, kiedy ten cały Milo wodził twoją mamę za nos, nawet dziś byłabym w stanie go za to spoliczkować, choć zapewne jest już innym człowiekiem. Dlatego rozumiem Melanie i się z nią nie kłócę. Morduję ją w myślach, a kilka godzin później plotkuję z nią przy herbacie i ciasteczkach. To się nazywa dojrzałość, Marie, zrozumiesz to za kilkadziesiąt lat.
- O ile dożyję - dodałam już lżejszym tonem i odsunęłam się od kamiennej powierzchni. 
- Głupoty opowiadasz, oczywiście, że dożyjesz. Myślisz, że umieranie to takie hop-siup? Trochę się jednak trzeba pomęczyć. 
- Już nie mogę się doczekać... - westchnęłam ospale i wróciłam na górę. 





***





        Przyjaźnie machający ogonem doberman przybiegł do mnie z prędkością światła i zaczął się łasić.
- Cześć, przystojniaku. - Przebiegłam czule palcami po pysku psa i zaraz potem ruszyłam w stronę frontowych drzwi posiadłości jego właścicieli. Zanim zdążyłam zapukać, otworzył mi szeroko uśmiechnięty pan Lebrun.
- Zobaczyłem panienkę przez okno, proszę wchodzić.

Przestąpiłam próg i zgodnie z przedstawioną chwilę później prośbą poszłam za gospodarzem do tej części domu, w której wcześniej nie byłam. Ostatecznie znalazłam się w wielkim salonie pełnym rodzinnych portretów. Ten największy wisiał nad rzeźbionym, kamiennym kominkiem i, jak się dowiedziałam od brata swojej instruktorki, przedstawiał ich prababkę. Z całą pewnością nie była baletnicą, wykluczała to jej tusza. 
- Przepraszam na momencik - odezwał się staruszek i zniknął za balkonowymi drzwiami, przez które do pomieszczenia wpadało zimne powietrze. 
        Korzystając z okazji, przyjrzałam się wszystkiemu znacznie wnikliwiej - po środku wyłożonej ciemnozieloną wykładziną podłogi stały cztery antyczne fotele z obiciami w tym samym kolorze, a pomiędzy nimi nieduży mahoniowy stolik. Miejsce przy najdłuższej ścianie zajmowała komoda wykonana z tego samego surowca, a z rogu wyglądała biała rzeźba, która, gdy lepiej się jej przyjrzałam, okazała się przedstawiać nagą od pasa w górę Delphine. 
- To dzieło Howarda Ronwella, szanowanego brytyjskiego artysty* - usłyszałam i szybko się odwróciłam. Panna Lebrun opuściła właśnie taras owinięta obszernym, fioletowym swetrem. - Poznaliśmy się podczas mojego tournée po Anglii, gdy miałam dwadzieścia lat. Był żonaty i miał dzieci, ale to nie powstrzymało go przed wdaniem się w płomienny romans. Był niezwykle namiętnym kochankiem i miał obsesję na moim punkcie. Zasypywał mnie prezentami i co rusz wykuwał moje podobizny. Jedną zabrałam ze sobą do Paryża, reszta została w Londynie. Po tym jak zmarł w sześćdziesiątym dziewiątym roku, jego żona podarowała je galerii. Nie chciała za nie nawet funta, nienawidziła ich. 
- Wcale się jej nie dziwię.
- Ja również - dodała z uśmiechem staruszka. - O wszystkim wiedziała, ale była zbyt wygodna, by od niego odejść. To małżeństwo było jej największym życiowym osiągnięciem, bez Howarda była nikim. Ale dosyć o tych zamierzchłych czasach, lepiej powiedz, czemu zawdzięczam tę miłą wizytę.
- Chciałabym podziękować za czas, jaki mi pani poświęciła, samej nigdy nie udałoby mi się wrócić do formy - odpowiedziałam i wyciągnęłam w jej stronę czarno-czerwoną torebkę. Uśmiechnęła się uprzejmie na widok zakorkowanego trunku. 
- Bardzo miło z twojej strony. Dziękuję.
- To ja dziękuję. Jak już wspomniałam, gdyby nie pani, mogłabym tylko pomarzyć o tej szkole. Jestem ogromnie wdzięczna za to, że zgodziła się pani ze mną pracować. - Posłałam jej szeroki uśmiech, który natychmiast odwzajemniła. - Nie będę już zajmować więcej czasu. Życzę miłego dnia.
- O nie, nie, nie, nie - zaprotestowała i złapała mnie za dłoń. - Najpierw się ze mną napijesz, potem pójdziesz do domu. 
- Nie wiem, czy powinnam. Jutro zaczynam zajęcia.
- Lampka czerwonego wina na pewno ci nie zaszkodzi. Nie daj się prosić. Nikt inny mnie tu nie odwiedza, Alain jest abstynentem, a picie w pojedynkę to nic innego tylko alkoholizm. 
- No dobrze, mogę jeszcze chwilę zostać - uległam jej namowom i za przyzwoleniem usiadłam w jednym z foteli. Był całkiem wygodny i idealnie czysty; żywiłam wielką nadzieją, że przypadkiem go nie poplamię. 
Po chwili na przeciwko mnie usiadła panna Lebrun i wypełniła dwa kryształowe kieliszki bordową cieczą. 
- Masz już plan na to, co będziesz robić po zakończeniu szkoły? - w jej głosie rozbrzmiewało szczere zainteresowanie, nie zdała tego pytania wyłącznie przez wzgląd na uprzejmość. 
- Będę miała już wtedy dwadzieścia cztery lata, to trochę za późno na rozpoczynanie światowej kariery, ale liczę na to, że uda mi się zaczepić w jakieś lokalnej grupie, chociażby jako dublerka. 
- Ja radziłabym ci wrócić do Stanów. Europejczycy uwielbiają dystyngowane, wyniosłe baleriny, takie chłodne perfekcjonistki. Ty jesteś zupełnie innym typem tancerki: kiedy tańczysz, bije od ciebie radość, twoje ruchy charakteryzuje niezwykła lekkość, bawisz się tym. Do tego dochodzą jeszcze twoja zadziorna osobowość i nietypowa dla baletnicy powierzchowność. Mam na myśli te wszystkie tatuaże - sprecyzowała. - To o wiele bardziej spodoba się w Ameryce. Przynajmniej ja tak uważam. 
- A ja bardzo liczę się z pani zdaniem - odparłam i uniosłam leciutko kąciki ust. - Nie wykluczam powrotu do Stanów, zwłaszcza gdy nie powiedzie mi się we Francji.
- Zawsze potrzebny jest plan awaryjny. - Delphine upiła spory łyk wina. - Bycie baleriną to najpiękniejszy zawód na świecie. Najpiękniejszy i najbardziej niepewny. Nie każda baletnica robi karierę, która zapewni jej byt, a jeśli już się uda, to nie trwa to zbyt długo. Tancerka ma cudowne życie, dopóki jest młoda, potem odchodzi w zapomnienie. Ma już tylko wielki dom, równie kolosalną pustkę w sercu i nie mniejsze bóle stawów i kości. Wszystkie powinnyśmy umierać na scenie w trakcie swojego ostatniego występu, jak Łabędzia Królowa. Tak, naszym łabędzim śpiewem zawsze powinno być Jezioro Łabędzie - westchnęła głęboko, a w jej oczach zaszkliły się łzy. Powstrzymała je, popłynął wyłącznie alkohol. 





***




        Równo o dziesiątej dyrektor Policealnej Szkoły Baletowej Auguste L'Anglais rozpoczął swoje długie, acz ciekawe przemówienie. Mówił o tym, jak ważną rolę w jego życiu odgrywał taniec i co zainspirowało go do założenia owej placówki edukacyjnej. Była to jego starsza siostra, która - podobnie jak on - od dziecka uczyła się tańca klasycznego. Niestety, ich artystyczną edukację niechybnie przerwała wojna. Kiedy się skończyła, trzynastoletni wówczas Auguste kontynuował naukę w akademii baletu, dwudziestoletnią Adele odesłano z kwitkiem. Nie przyjęto jej do żadnej szkoły, nawet tej prywatnej, bo była za stara. Cierpiała z tego powodu, powrót do baletu był jedyną rzeczą, jaka trzymała ją przy życiu, gdy wraz z całą rodziną uciekała z miejsca na miejsce przed nazistowskimi wojskami i antysemickimi cywilami. Ostatecznie popełniła samobójstwo. Wtedy w jej młodszym bracie zakiełkował pomysł stworzenia szkoły dla dorosłych ludzi, którzy z różnych przyczyn losowych musieli przerwać naukę tańca. Zrealizował ten plan trzydzieści cztery lata później, co przyniosło mu wielkie uznanie w środowisku tancerzy i wykładowców. 
Gdy zamknął ten wątek, przeszedł do przedstawienia kadry, zaczął od najstarszej jej członkini Ality Charest, która uczyła tańca klasycznego i wiedzy o tańcu. Stojący przy niej siwiejący dżentelmen okazał się być instruktorem tańca historycznego, nazywał się Gill Dumont. Potem przyszła kolej na Arminę Dubeau specjalizującą się w partnerowaniu niziutką szatynkę, której wzrost mocno kontrastował z wymiarami mężczyzny, który stał po jej lewej; nazywał się Frontino Verreau, uczył gimnastyki i prowadził zajęcia ze stretchingu. Na sam koniec zostawiono najmłodszą pracownicę szkoły, Esmeraude Chabot, której domeną był taniec współczesny, zajmowała się też treningiem stabilizacyjnym. 
Zaraz potem podzielono nas na trzy grupy: drugo i trzeciorocznych odesłano do sal numer pięć i osiem, a nam debiutantom kazano zostać w auli. Było nas dokładnie dziewiętnaścioro - czternaście pań i pięciu panów. Byłam z nich najstarsza, wiedziałam to stąd, że wszyscy chwalili się między sobą wynikami egzaminów maturalnych, które otrzymali w wakacje. 
- Witajcie, moje drogie świeżaczki. - Uśmiechnięty od ucha do ucha Verreau podszedł do nas z plikiem kartek. - Jak się pewnie domyślacie, będę waszym opiekunem. Jako że za godzinę muszę być na zawodach, dziś będzie bardzo krótko. Oto wasz plan na jutro - małe karteczki z wydrukowanym spisem zajęć zostały puszczone w obieg. - Jutro podyktuję wam plan na poniedziałek, bo sam jeszcze go nie znam, a po niedzieli dostaniecie już spis na cały semestr. Jutro również zorganizujemy sobie oficjalne przedstawienie na pierwszej godzinie. Jedna lekcja trwa dziewięćdziesiąt minut, więc spokojnie zdążymy się poznać i wykonać niezbędne ćwiczenia. Obowiązuje nas czterodniowy tydzień: poniedziałek, wtorek, czwartek i piątek. Środa to wasz dzień wolny. Jakieś pytania?
Szybko przebiegłam wzrokiem po kartce, dzień rozpoczynał się od godziny dziesiątej, najpierw stretching, a potem podwójna lekcja tańca klasycznego. Razem z dwiema pięciominutowymi przerwami i jedną dwudziestominutową na lunch pięć godzin.
- Skoro to szkoła policealna, więc w założeniu dla dorosłych, to czy nie powinien pan zwracać się do nas per państwo? - odezwała się szatynka ubrana w zwiewną seledynową sukienkę. 
- Jeśli pani - mocno zaakcentował to słowo - jest taką fanką formalności, powinna się pani zwracać do mnie profesorze. A najlepiej wasza wysokość. Jakieś poważne pytania? - Spojrzał po nas wszystkich, autorka poprzedniego oblała się rumieńcem, a ja zaśmiałam pod nosem. Facet miał poczucie humoru, co było drugim plusem po jego pięknych, czarnych włosach. - Nie? W takim razie możecie wracać do domów, widzimy się jutro o dziesiątej. - Odsłonił równe, aż nazbyt białe zęby w szerokim uśmiechu i każdy ruszył w swoją stronę.
        - Pierwszy rok? - Przede mną jak spod ziemi wyrosła wysoka, bardzo szczupła brunetka. Przytaknęłam. - Mogę rzucić okiem na plan?
- Jasne.
- Wielkie dzięki. - Przejęła ode mnie kartkę i oparła się o bramę. - Kto jest naszym opiekunem? 
- Frontino Verreau.
- Słodko. - Nieznajoma szeroko się uśmiechnęła. - W tym roku odpuściłam sobie rozpoczęcie. Nie miałam ochoty po raz drugi słuchać opowieści tego podstarzałego żydka. 
- Po raz drugi? - Spojrzałam na nią pytająco.
- W zeszłym roku, tuż przed egzaminem semestralnym, doznałam przykrej kontuzji. Schodziłam do piwnicy w cienkich klapkach i nadepnęłam na deskę, w którą wbity był gwóźdź. Przeszedł na wylot. Na szczęście ominął mięśnie i żyły, ale rana dosyć długo się goiła, dłuższy czas kulałam i nie byłam w stanie podejść do egzaminu, nie mogłam też brać udziału w zajęciach. Dyrektor wypisał mnie z listy uczniów i kazał się zgłosić w przyszłym roku. Tak w ogóle to jestem Juliette - przedstawiła się, oddając mi moją własność.
- Mary. 
- Masz nietutejszy akcent. Niech zgadnę, Amerykanka?
- W połowie. Ale fakt, całe życie przemieszkałam w Stanach, do Paryża przeniosłam się w czerwcu - sprecyzowałam z uprzejmym uśmiechem. 
- Nigdy nie zrozumiem, jak można opuścić tak wspaniały kraj dla Francji. Jimmy Morrison przeniósł się z Ameryki do Paryża i co? I kopnął w kalendarz. O niczym innym nie marzę tak bardzo jak o tym, by opuścić to stetryczałe miasto i zamieszkać w Kalifornii. Najlepiej w Los Angeles. Byłaś tam kiedyś? 
- W LA nie, tylko w Anaheim. 
- A z jakiego stanu pochodzisz? - zadała kolejne pytanie. Ewidentnie miała bzika na punkcie USA. Jak wszyscy, którzy nigdy tam nie byli, a swoją wizję tego kraju budowali w oparciu o przeidealizowane hollywoodzkie produkcje. 
- Z Waszyngtonu, a dokładniej z Bellingham. Godzina drogi od Seattle.
- Miasto Nirvany - oznajmiła uśmiechnięta. - Byłaś może kiedyś na ich koncercie? 
- Owszem, raz.
- Smells Like Teen Spirit pewnie brzmi genialnie na żywo.
- Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia. Ów koncert odbywał się dwa lat temu, jeszcze przed wydaniem Nevermind
- Ale pewnie i tak były tam tłumy. 
- To był koncert klubowy, ale sala była pełna. Nie byli aż tak sławni jak teraz, ale już wtedy mieli wiernych fanów, którzy przyjeżdżali z innych, odległych o setki mil stanów. 
- Zazdroszczę ci. I cholernie się cieszę z tego, że będziemy w jednej grupie, zawsze chciałam mieć przyjaciółkę ze Stanów - oznajmiła z ujmującą szczerością i bardzo szeroko się uśmiechnęła. Odwzajemniłam ten gest; cieszyłam się, że trafiłam tam na kogoś tak sympatycznego, bo obawiałam się samych francuskich wersji Pauline Stanley - zarozumiałych, wiecznie z wszystkimi konkurujących suk. 
Jak dobrze było się czasem mylić... 


*Howard Ronwell, podobnie jak Delphine Lebrun, to postać fikcyjna. 
............................
Tytuł rozdziału: Jedyną przyjemnością, jaką czerpie z życia jest poniżanie drugiego człowieka 


  - Jako że nie jestem zbytnio zaznajomiona z francuskimi imionami i nazwiskami, tworząc kadrę nauczycielską, wsparłam się generatorem fałszywych tożsamości. Co za tym idzie, wszelkie zbieżności nazwisk są przypadkowe.
        - Wybaczcie te rozdzielenia tekstu, to wina bloggera. W edytorze wszystko wygląda jak trzeba, na stronie głównej pojawia się odstęp między wersami. Usunę jeden, automatycznie pojawia się gdzieś kolejny. Siła wyższa. 

6 komentarzy:

  1. Mark jak zwykle nie mógł się powstrzymać od zbędnych komentarzy. Mam nadzieję, że już niedługo wyjedzie.
    Super, że Mary znalazła sobie nową koleżankę :D. Jestem ciekawa tej postaci i myślę, że pojawi się na dłużej!
    Pozdrawiam!
    Ps. Jak tam historia Courtney? Coś ruszyło czy mam się jeszcze uzbroić w cierpliwość? :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Owszem, Juliette będzie się pojawiała w każdym kolejnym rozdziale.
      Obie wersje wciąż są w fazie planów, tak więc cierpliwość się przyda :).

      Usuń
  2. aloha, podobało mi się! ale ten ojciec... wkurza mnie on niemiłosiernie.. to jak się zmienił, to aż straszne, nie wiem czy mogę napisać, że go nie rozumiem, ale on jak umarła Emily miał dla kogo żyć, ale jak widać... wolał obwiniać niewinne dziecko, które nic nie zrobiło. tyran i troche prostak. wiem, że on przy końcu się zmienił. taak, chyba coś mi świta.
    Juliette jest taka pocieszna, jej fascynacja Ameryka przypomina mi troche samą mnie, kiedy byłam młodsza, każdy widzi ją tak jak pokazują w telewizji, a tak nie jest. kuzyn mi mówił, że są tam bardzo brudne ulice, a niektóre dzielnice nawet NY to po prostu życie się toczy, a obok porażka.

    czekam na kolejny, niech Mary dalej tańczy :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę, że wielu ludzi przeżywało zauroczenie USA, mnie też to dopadło, kiedy byłam nastolatką, ale potem dostrzegłam tę brudną stronę owego kraju i zbrzydł mi on kompletnie. A wracając do Juliette, na tym mi zależało, kiedy ją kreowałam - miała być takim pociesznym stworzonkiem, choć nie byłabym sobą, gdybym zrobiła ją postacią jednowymiarową... :).

      Usuń
  3. Idąc za ciosem postanowiłam przeczytać i skomentować jeszcze jeden rozdział. Spotkanie dwóch mężczyzn, którzy każdy w swoim czasie był partnerem matki Mary? Idealnie oddałaś to, jaka tam musiała panować atmosfera. Współczuję Vincentowi i Mary. Mark to kawał gnoja i powtórzę się, dla mnie będzie nim zawsze. Nigdy nie zrozumiem, jak mógł się stać kimś takim dla własnej córki, po prostu nie rozumiem takich ludzi. Dobrze chociaż, że zdecydował się wyjechać szybciej. Heather też mnie lubi zaskakiwać, chodzi mi o moment jej krótkiej rozmowy z Mary w kuchni o matce Vincenta. Ale ona zaskoczyła mnie już nie raz i pewnie zaskoczy jeszcze. Przypomniałam sobie właśnie fragment, który mnie rozbawił w poprzednim rozdziale, a o którym zapomniałam wspomnieć. Mianowicie wyobrażenie Mary o Heather unoszącej do góry kciuk na znak aprobaty o dobrze pościelonym łóżku. Wracając do obecnego, trochę obawiałam się tego, że Mary zechce wrócić do alkoholu po tym jednym kieliszku wina. Ot taka myśl w mojej głowie. Jestem ciekawa wydarzeń z tej szkoły i znajomości z nową koleżanką. Życzę weny i do skomentowania wkrótce 

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszy mnie taka opinia, bo na tym właśnie mi najbardziej zależało - na oddaniu napięcia między Markiem, Vincentem i Mary. To był najważniejszy punkt tego rozdziału. Pamiętam, że bałam się brać za pisanie, gdyż nie chciałam tego spartolić. W swoim odczuciu, na szczęście, nie spartoliłam :).
      Ja poniekąd to rozumiem, ale absolutnie nie akceptuję i uważam za coś okropnego.
      Czy Heather jeszcze zaskoczy? Ciężko mi to stwierdzić, bo ja już oswoiłam się z jej przemianą, ale mam nadzieję, że tak :).
      Uwielbiam wplątywać takie humorystyczne fragmenty :D.
      Wena na razie nie będzie mi potrzebna, przez wzgląd na przerwę od pisania, ale i tak serdecznie dziękuję. Muszę przyznać, że sprawiłaś mi bardzo miły prezent mikołajkowy ;).

      Usuń