piątek, 10 lipca 2015

05. I wish I had given you more time, to say thank you, my beautiful friend

        W połowie drogi z Cannes do Paryża złapał nas siarczysty deszcz. Vincent był zmuszony zjechać na pobocze, gdyż gęste strumienie wody lejące się z szarych chmur znacznie ograniczały widoczność, a on wolał nie narażać nas na ewentualną kraksę; obiecał Heather, że przywiezie mnie do domu całą i zdrową, ciężko byłoby mu spojrzeć jej w oczy, gdybym zginęła w spowodowanym przez niego wypadku, zwłaszcza przez wzgląd na to, jak umarła jej jedyna córka. 
        Milczeliśmy, nie zamieniliśmy ze sobą słowa od tej feralnej piątkowej nocy. Mogłam w dalszym ciągu przekonywać go, że nie miałam na celu zranienia jego uczuć, że chciałam tylko pokazać mu coś, co miało przywołać miłe wspomnienia, sprawić, że uśmiechnie się nostalgicznie i poczuje, że swojego czasu był naprawdę ważny dla mojej mamy, ale on wiedział swoje i nie dopuściłby do siebie żadnej innej wersji niż ta, że rzekomo chciałam pogrążyć go w smutku, bo byłam psychopatką, która najpierw dawała mężczyźnie rozkosz, a potem w mgnieniu oka go niszczyła. W końcu w takim świetle przedstawiła mnie jego przeurocza mamusia, której niegdyś Heather zwierzała się telefonicznie z moich ekscesów. 
Opowiedziała jej o wszystkim, o czym sama wiedziała: o uwodzeniu księdza (nie dodając oczywiście, że był to wyłącznie durny zakład, który i tak wiele mnie kosztował), o udawaniu lesbijki, oddawaniu się czynnościom seksualnym na tyłach samochodów (o czym babci doniósł niezawodny szpieg z krainy dreszczowców, pan Robinson), o seksie przedmałżeńskim w jej mieszkaniu i braniu udziału w rozpustnej trasie koncertowej (nieważne, że wróciłam z niej wcześniej, bo dostałam wpierdol za to, że nie chciałam urządzić sobie trójkącika z wszawą striptizerką, która jakiś czas później wąchała już kwiatki od spodu).
Vincent, mimo iż miał już czterdziestkę na karku, nie odciął pępowiny i zdanie matki było dla niego świętością. Skoro Melanie Audet twierdziła, że Mary King była brudną dziwką bez serca, tak musiało w istocie być. Ta teza była tak głęboko zakorzeniona w jego umyśle, że wykorzystał pierwszy lepszy (niewinny) wybryk do tego, by ją potwierdzić. 
Czy miałam mu to za złe? 
Oczywiście! 
Czy powiedziałam to na głos?
Nie, bo nie chciałam zostać wywalona z samochodu na środku ulicy. Był typem człowieka, który dostałby piany, gdyby usłyszał z obcych ust epitety pod adresem swojej matki (on sam miał prawo robić jej wyrzuty i nazywać zaborczą jędzą). 
        W tych niekomfortowych okolicznościach sekundy ciągnęły się w nieskończoność, z radia płynęła jedyna prawdziwa (według mojego kierowcy) muzyka: klasyczna. Zarejestrowany gdzieś koncert orkiestry symfonicznej katującej przez dwie godziny Vivaldiego. Puszczał ją na zmianę ze składanką dzieł Bacha i Haydna. W normalnych warunkach zapytałabym go, czy posiadał coś z repertuaru Czajkowskiego, bo barok i klasycyzm wiedeński wychodziły mi już nosem.
By oszukać zmysły, zaczęłam gapić się w szybę, po której spływały krople letniego deszczu, skupiłam się mocno na dwóch i z wielkim zaangażowaniem obserwowałam ich wyścig. Wygrała ta po prawej, co nieco mnie zezłościło, bo stawiałam na lewą. 
Gdy wybrałam sobie kolejną parkę zawodników (znów stawiając na kroplę płynącą po lewej stronie), Audet niespodziewanie uruchomił wycieraczki - pojedynek został przerwany z powodu nagłej śmierci obu rywali. Kiedy doszedł do wniosku, że najgorsza fala ulewy już minęła, włączył się z powrotem do ruchu. Odetchnęłam z ulgą; dłuższe stanie oznaczałoby dłuższe milczenie, a tego miałam już serdecznie dosyć, choć czekały mnie jeszcze cztery godziny tej niewątpliwej mordęgi. Ale cztery godziny zawsze były lepsze niż czas bliżej nieokreślony. 




***




        Do stolicy Francji wjechaliśmy równo o siedemnastej, trzydzieści minut później auto Vincenta zatrzymało się przed zamkniętą bramą okalającą jego podwórko. Wygrzebałam się z niego wykończona męczącą, dłużącą się niemal w nieskończoność podróżą. 
Powłócząc leniwie zesztywniałymi od siedzenia w jednej pozycji nogami, szłam w stronę naszego domu, nim dotknęłam furtki, usłyszałam wściekły kobiecy głos i na pewno nie należał on do Heather - był za wysoki. 
- Ty ośle durny!
Obróciłam się i zobaczyłam Melanie Audet. Powiedzieć o niej, że była zła, to tak jakby nie powiedzieć nic - gniew wylewał się wszystkimi otworami jej zmaltretowanego przez starość ciała, nadał jej dynamiczności kobiety w średnim wieku. Vincent zesztywniał na ten widok, ja oniemiałam. 
- Dlaczego ty mnie nigdy nie słuchasz?! - Siedemdziesięciopięciolatka zbliżyła się do syna i zacisnęła dłonie w pięści. Mimo furii nie użyła ich jako broni przeciw swemu jedynakowi, wymachiwała nimi przed jego nosem pewnie po to, by podkreślić swój stan emocjonalny. - Prosiłam cię, byś nie zabierał ze sobą tej małej lafiryndy, prosiłam! Tak, o tobie mówię - zwróciła się tym razem do mnie. - Po cholerę się go czepiłaś, co?! Jak cię swędzi dupa, to idź do Lasku Bulońskiego, albo pod latarnię! 
Szok wymieszany ze zmęczeniem sprawił, że nie mogłam wydobyć z siebie ani słowa - stałam na chodniku jak jakaś niemota i gapiłam się na wrzeszczącą sąsiadkę z otwartymi ustami. 
- Mamo, uspokój się - zainterweniował Vincent, gdy otrząsnął się z szoku. 
- Byłabym spokojna, gdybyś nie włóczył się po plażach z tą amerykańską dziwką! 
- Nie jestem żadną dziwką! - odezwałam się w końcu.
- Nie rozśmieszaj mnie. Jesteś tak samo puszczalska jak ta twoja rozpustna mamuśka! 
- Odszczekaj to! - warknęłam niemal tak samo wściekle jak ona. - Odszczekaj albo wyrwę ci resztkę włosów, ty stara lampucero!
Już zamierzałam ruszyć w jej stronę lecz zatrzymało mnie silne szarpnięcie. To była babcia.
- Opanuj się, Marie! 
- Ta suka nazwała mamę puszczalską! 
- Bo taka była i wszyscy o tym wiedzą - Melanie nie przerywała ataku. - Poleciała do Stanów i od razu nóżki jej się rozluźniły. I kto na tym ucierpiał? Mój syn! Nie pozwolę, by to się powtórzyło. Masz się trzymać od niego z daleka, rozumiesz?! A ty, Heather, powinnaś odizolować ją od małej Lilianne, żeby i ona nie wyrosła na taką lafiryndę. 
- Zabiję starą prukwę, zamorduję! - wycedziłam i zaczęłam się szarpać. 
- Marie! - Babcia niespodziewanie uderzyła mnie w twarz, co znacznie ostudziło moje emocje. - Idziemy do domu! - Pociągnęła mnie za sobą na podwórko. - Wybacz, że cię uderzyłam, ale nie miałam innego wyjścia. 
- Mogłaś pozwolić mi rozwalić jej łeb.
- Nie znasz Melanie. Zaraz podałaby cię do sądu i znów trafiłabyś do więzienia, tym razem na znacznie dłużej. Tego chcesz?
Pokręciłam przecząco głową zaraz po tym, jak wzięłam dwa głębokie oddechy.
- Tak myślałam. Poza tym, co ci strzeliło do głowy, żeby sypiać z Vincentem? Miał cię uczyć muzyki, a ten wyjazd miał być kulturalną rozrywką. 
- Jestem dorosłą kobietą i mam swoje potrzeby.
- Ale musiałaś zaspakajać je z dwa razy starszym mężczyzną, w dodatku byłym narzeczonym własnej matki? Nie możesz zapoznać kogoś w swoim wieku? 
- Ciekawe kogo - prychnęłam, kopiąc leżącą na ziemi skakankę siostry. Z tego wszystkiego zapomniałam zabrać z bagażnika swoich rzeczy. - Stykam się jedynie z niepełnosprawnymi chłopcami i wnukami twoich koleżanek, którzy próbują uchodzić za świętych. 
- W październiku zaczyna się szkoła baletowa, tam na pewno kogoś poznasz. W dodatku będzie łączyła was wspólna pasja. Masz dwadzieścia jeden lat, to już czas na to, by poważnie myśleć o mężu i dzieciach, a nie jedynie o zaspokajaniu apetytów seksualnych - mówiąc to, wzdrygnęła się nieznacznie. 
- Ale ja nie chcę wychodzić za mąż, przynajmniej nie teraz. 
- Jak wolisz, ale pamiętaj, że nie jesteś żadnym ewenementem i nie młodniejesz. Gładka buźka i zgrabne nóżki nie są ci dane na zawsze. 
- Mam przez to rozumieć, że wygląd to jedyna rzecz, jaką mogę przyciągnąć do siebie mężczyznę?
- Przecież nie jesteś już dzieckiem, doskonale wiesz, jak to wszystko funkcjonuje. Bajeczki o szlachetności serca można wciskać Lilianne, ale nie tobie - zmieniła ton na znacznie swobodniejszy. - Naprawdę myślisz, że twojego dziadka zachwyciła moja osobowość? Guzik prawda, byłam najładniejszą dziewczyną w okolicy, ot co. Myślisz, że po kim Emily odziedziczyła urodę? Nie byłam oczywiście taka chuda, to już geny Lewisów, ale doskonałe rysy twarzy to cecha rodowa Saunierów. 
- Musisz pokazać mi zdjęcia.
- Nie mam ich wiele, ale coś się tam znajdzie.
Uśmiechnęła się i weszłyśmy do domu. Gniew minął mi jak ręką odjął. 





***




        Dziesięć minut po tym, jak babcia i Lily wyszły z domu, odezwał się dzwonek, mieszając się z odgłosem zegara wybijającego godzinę dziewiątą. Pomyślałam, że nie była to najlepsza pora na odwiedziny, ale mimo to przewiązałam luźny szlafrok i otworzyłam frontowe drzwi. Stał przed nimi Vincent, w rękach trzymał moją torbę.
- Mam nadzieję, że cię nie obudziłem - zaczął niepewnie po kilku sekundach gapienia się w futrynę. 
- Babcia budzi się o szóstej rano i hałasuje bez skrępowania.
- Znam ten ból. - Uśmiechnął się przelotnie i odkaszlnął. - Przyniosłem twoje rzeczy, ale to już chyba zauważyłaś. Na początku chciałem zostawić je pod drzwiami, jednak doszedłem do wniosku, że przydałoby się porozmawiać. Mogę wejść? 
Przytaknęłam skinięciem głowy i otworzyłam szerzej dębowe skrzydło.
- Przepraszam cię za moją mamę, nie powinna była cię obrażać - oznajmił zaraz po tym, jak zajął miejsce na kanapie. 
- Nie ona pierwsza i nie ostatnia. Jestem przyzwyczajona do różnego rodzaju obelg, wiszą mi one i powiewają, szczególnie gdy padają z ust sfrustrowanej staruszki, która zna mnie wyłącznie z przeinaczonych plotkarskich opowieści. Wkurzyło mnie to, że obraziła moją mamę i to w tak bezczelny sposób.
- Mnie też to zabolało, ale poniekąd to rozumiem. Nie zrozum mnie źle, nie próbuję jej bronić czy usprawiedliwiać, ale sama wiesz, jakie są matki, krzywda ich dziecka to jak cierń w oku. Nie wybaczają tak łatwo, jak osoba rzeczywiście skrzywdzona. 
To był trafiony argument, aczkolwiek nie sprawił, że spojrzałam na Melanie Audet łaskawszym okiem. Była dorosłą, wręcz bardzo dorosłą kobietą i powinna kontrolować swoje emocje, a nie wybuchać jak nastolatka, w której ciele hormony buzują jak szalone. 
- Chcę cię też przeprosić za swoje zachowanie - kontynuował, gdy zauważył, że nie miałam już nic do dodania w temacie jego rodzicielki. - Przemyślałem to wszystko na spokojnie i doszedłem do wniosku, że przesadziłem wtedy w hotelu. Zachowałaś się lekkomyślnie, ale nie chciałaś mnie tym zranić. 
- Ja też o tym myślałam i przyznaję, że palnęłam niezłą gafę, ale fakt faktem, twoja reakcja była przesadzona. 
- Czyli mamy porozumienie. - Vincent uśmiechnął się uprzejmie. - Ale co dalej?
- Co dalej z czym?
- Z nami. Z naszym układem, czymkolwiek on jest.
- Myślę, że powinniśmy to zakończyć. Jesteś świetnym facetem, ewidentnie jest między nami silna chemia, o czym świadczyło tych kilka stosunków, ale doskonale wiem, że nie pociągam cię ja tylko to, że dostrzegasz we mnie moją mamę. Spotykasz się ze mną, bo chcesz mieć namiastkę tego, co miałeś kiedyś. Ale jak już pewnie zauważyłeś, nie jestem taka jak ona. Różnimy się jak ogień i woda, nie mam jej gracji i niewinnego usposobienia. Z czasem zaczęłoby ci to przeszkadzać. Nie próbuj zaprzeczać, wiem, że mam rację - dodałam szybko, gdy zauważyłam, że zamierzał otworzyć usta. - Nie jestem swoją mamą i nigdy nią nie będę. Mogę ci ją przypominać wizualnie, ale nie znajdziesz we mnie żadnej jej cechy. 
- A co z naszymi lekcjami? - spytał po chwili milczenia, którym przyznał mi słuszność.
- Panowałaby na nich niezręczna atmosfera, nie uważasz?
- Prawda. Ale co powiemy twojej babci? 
- Nic. Może i ma już swoje lata, ale ślepa nie jest, zorientowała się, co się kroi i nie będzie zadawała żadnych pytań. 
- Pewnie już nie będę u niej mile widzianym gościem - westchnął nieco przesadnie i ściągnął brwi.
- Ciężko powiedzieć. Heather zrobiła się ostatnio bardzo nieprzewidywalna. 
- To u was rodzinne... 





***




        Sierpień minął nie wiadomo kiedy, wraz z nim skończyła się elektroterapia i wakacje Lily. Po kilkunastu dniach we francuskiej podstawówce była bardziej wykończona niż po całym roku szkolnym w Stanach, głownie dlatego, że babcia odmówiła zapisania jej do amerykańskiej szkoły i biedaczka musiała słuchać lekcji i komunikować się z innymi dziećmi i nauczycielami w języku francuskim, którego wciąż jeszcze w pełni nie opanowała. Heather twierdziła, że to najlepszy sposób na to, by w końcu zaczęła płynnie mówić, a ja cieszyłam się z tego, że nie uczyła się w Ameryce, gdzie w każdej chwili do szkoły mógł wpaść jakiś wariat z karabinem. Owszem, współczułam jej tych utrudnień, ale wiedziałam, że im  wcześniej się z nimi zetknie i je pokona, tym lepiej będzie funkcjonować w przyszłości. Podawanie wszystkiego na złotej tacy i ułatwianie życia na każdym kroku nie przynosiło niczego dobrego, czego idealnym przykładem była Laura Runner, samobójczyni z ośrodka odwykowego, niespełniona poetka. 
        - Marie, telefon.
Zmarszczyłam czoło w pytającym wyrazie. 
- Jakaś kobieta. Nie dosłyszałam nazwiska, a nie chciałam się dopytywać, bo Lilianne kończy zajęcia za piętnaście minut i muszę wychodzić. 
Przejęłam od babci słuchawkę i rzuciłam niepewne halo.
- Cześć, Mary, tu Lisa. Mam nadzieję, że nikogo nie obudziłam. Nie bardzo orientuję się, która jest u was godzina.
- Trzecia po południu, tak więc nie masz o co się martwić - odpowiedziałam, nie mogąc oprzeć się wrażeniu, że Olson brzmiała jakoś nieswojo. Nie chodziło nawet o to, że mówiła przez nos, ton jej głosu był inny niż zwykle, przygaszony. Chciałam zapytać, czy coś się stało, jednak Lis zdążyła mnie wyprzedzić:
- Mam złe wieści.
Bezwolnie zadrżały mi kolana, choć nie miałam bladego pojęcia, co co mogło chodzić.
- Chodzi o Steviego...
- Co z nim?! - wtrąciłam już znacznie poważniejszym tonem.
- Miał zawał, zmarł godzinę temu. 
Zamurowało mnie, nie mogłam wydusić z siebie ani słowa, w słuchawce usłyszałam głośne pociągnięcie nosem. Miałam ochotę spytać, czy to jakiś głupi żart, jednak w porę przypomniałam sobie, że Lisa nigdy nie żartowała w tak makabryczny sposób. 
- Próbowali go reanimować, ale bez powodzenia. Umarł w karetce, w drodze do szpitala.
W dalszym ciągu milczałam, a po polikach płynęły mi łzy. To nie był zły sen ani wytwór pijanego umysłu. Był poniedziałek, dwudziesty pierwszy września, tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty drugi rok, z życiem pożegnał się najwspanialszy człowiek, jakiego kiedykolwiek znałam. 
- Pogrzeb w czwartek o dwunastej. Przylecisz?
- Tak - odezwałam się w końcu, ledwo opanowując drżenie głosu.
- Wiem, że bardzo go kochałaś, dlatego poinformowałam cię najszybciej, jak mogłam. 
- Dziękuję.
- Jeśli nie masz gdzie się zatrzymać, będziesz mogła przenocować u mnie - dodała po krótkiej chwili milczenia, które wyraźnie ją krępowało.
- Dziękuję - powtórzyłam automatycznie. Wiedziałam, że to niezbyt mądry pomysł, zważywszy na to, jaki stosunek miała do mnie jej rodzina, jednak zdecydowałam się to przemilczeć. Zamiast wdawać się w tak trywialną dyskusję, wolałam się rozłączyć i zakopać w pościeli. 
- Nie zawracam ci dłużej głowy. Do zobaczenia.
Bez słowa odłożyłam słuchawkę na widełki i wybuchłam głośnym płaczem. Bolało tak samo jak wtedy, gdy odeszła mama. 




***




        Wariacki wtorek - ów termin najlepiej oddawał naturę tego dnia. Mimo włączonego budzika i hałasującej Heather przespałam godzinę, o której planowałam wstać, by wszystko spokojnie (choć to słowo w owym okresie brzmiało wręcz groteskowo) przygotować. I tak oto zamiast o ósmej z łóżka zwlokłam się o jedenastej, co dawało mi jedynie trzy godziny na prysznic, ubranie się, zjedzenie śniadania, spakowanie ubrań, znalezienie dokumentów (dwa ostatnie znajdowały się na poniedziałkowej liście zadań, jednak gdy człowiek funkcjonuje jak robot z wadliwym oprogramowaniem ciężko mu nawet podetrzeć tyłek, a co dopiero realizować plan stworzony przez praktyczną babcię), dostanie się na lotnisko i przejście przez odprawę. 
Idąc za radą Heather, uprościłam czynności higieniczne, śniadanie (sucharka muśniętego masłem) jadłam w czasie pakowania, przez co wszystkie ciuchy pokryte były okruszkami. Dokumenty przygotowała babcia, uznała, że to zbyt poważne zadanie, by powierzyć je żywemu trupowi - to samo było dzień wcześniej z biletem, to ona zarezerwowała mi telefonicznie najszybszy lot do Seattle, w obawie, że ja z tego całego skołowania wyląduję ostatecznie w Waszyngtonie w stanie Nowy Jork. Ona też zamówiła taksówkę, która zabrała mnie sprzed domu równo o trzynastej. Pięćdziesiąt minut później przechodziłam przez rękaw prowadzący do samolotu linii lotniczych Air France (co odkryłam dopiero podczas "przemówienia" stewardesy, wcześniej byłam zbyt rozkojarzona, by to przyswoić). 
        Przez pierwszą godzinę przeglądałam gazetkę o nadchodzącym końcu świata, którą przed budynkiem wręczyła mi nawiedzona lunatyczka w zimowej kurtce. Nie przeczytałam ani słowa - nie licząc wielkiego tytułu APOKALIPSA 2000 - po prostu gapiłam się na małe literki i obrazki zapełniające piętnaście stron formatu A5. 
Przez kolejne dwie godziny przysłuchiwałam się siedzącemu przede mną Francuzowi, który zawzięcie powtarzał różne słówka i zwroty w języku angielskim, starając się robić to z najbardziej amerykańskim akcentem, na jaki mógł sobie pozwolić. Pomagała mu w tym nagrana na kasecie trenerka, której głos płynął prosto do jego uszu z szarych słuchawek. 
W trakcie piątej godziny lotu rozpłakałam się jak małe dziecko, bo do pasażera siedzącego za mną - Francuza - dosiadł się drugi mężczyzna, Amerykanin o imieniu Steven. Za każdym razem, gdy padała jego godność, czułam się tak, jakby ktoś wbijał mi ostry nóż prosto w serce. 
Moje zachowanie zaniepokoiło jedną ze stewardes; podeszła do mnie i z miną zatroskanej przyjaciółki spytała, czy nie potrzebuję pomocy. Odparłam, że to tylko żałoba i przystałam na propozycję podania kubka zimnej wody, choć marzyłam o podwójnej whiskey z lodem. 
Po opróżnieniu plastikowego kubeczka niechętnie i z dozą niemałego obrzydzenia skorzystałam z toalety, a następnie, sama nie wiedząc kiedy, zapadłam w głęboki sen. Obudziłam się kilka minut przed komunikatem o zapięciu pasów. 
        Gdy samolot dotknął ziemi, w Seattle była godzina siedemnasta dwadzieścia. Skołowana odebrałam bagaż i udałam się na pobliski przystanek, skąd równo o szóstej odjechałam autobusem do Bellingham. Podróż trwała nieco ponad godzinę, na stacji w moim rodzinnym mieście czekała pani Robinson. Zdawała się być nieco przerażona moim widokiem, co mnie zupełnie nie dziwiło, bo byłam blada jak trup i miałam przekrwione oczy. W dodatku moje włosy wyglądały tak, jakby uderzył w nie piorun. Mimo wszystko stwierdziła, że prezentowałam się znacznie lepiej po przybraniu na wadze (pięć kilogramów po rzuceniu palenia. Byłoby więcej, gdyby nie wycisk, jaki dostawałam na zajęciach panny Lebrun i w ośrodku rehabilitacyjnym). 
        W domu Robinsonów znalazłam się kwadrans przed ósmą, gospodyni od razu uraczyła mnie kolacją. Na stole było mnóstwo produktów, jednak ja zdecydowałam się jedynie na maleńką kanapkę z cieniutkim plasterkiem żółtego sera i pół kubka herbaty różanej. 
Po podziękowaniu za posiłek wzięłam szybki prysznic i zamknęłam się w jednym z dwóch pokoi gościnnych. Jego okno wychodziło na mój rodzinny dom, który pogrążony był w ciemności, co oznaczało, że nie było tam ojca. Ta świadomość przyniosła mi swoistą ulgę, choć nawet mi samej wydało się to dziwne. 
        Przez resztę nocy nikt nie naruszał mojej prywatności, zasnęłam kilka minut po północy, a obudziłam się przed siódmą. Całą środę przesiedziałam w piżamie na łóżku. Wychodziłam jedynie do toalety; nie zjadłam żadnego proponowanego posiłku, wypiłam tylko jedną kawę i dwie herbaty. Gapiąc się bez sensu w sufit, myślałam o tym, jak bardzo nie chciałam czwartku i jak cudownie byłoby posiadać umiejętność manipulowania czasem. Cofnęłabym się wtedy o trzy miesiące i zamiast kilkudziesięciu minut spędziłabym ze Steviem cały dzień. Przez wszystkie te godziny mówiłabym mu, jak bardzo go kochałam i jak wiele mu zawdzięczałam. Podziękowałabym też za wszystko, co dla mnie robił i za to, że był dla mnie kimś więcej niż przyjacielem rodziny, był moją rodziną. I nieważne, że nie łączyły nas więzy krwi, kochał mnie jak córkę, a ja kochałam go jak ojca, i to było o wiele bardziej wiążące niż wspólne DNA. 




***





        Mimo mych wielkich nadziei i gorących błagań czwartek nadszedł tak samo, jak każdego innego tygodnia. W dodatku świeciło słońce, jak gdyby coś chciało mi udowodnić, że bez względu na to, co czułam i myślałam, ten dzień będzie piękny, przynajmniej pod względem pogody.
Na domiar złego na parapecie przycupnął mały ptak i zaczął wesoło ćwierkać. Matka natura jawnie ze mnie kpiła.
- Brakuje jedynie parki kopulujących szopów praczy - wycedziłam pod nosem i przepędziłam nieproszonego gościa stuknięciem w szybę. Natychmiast zerwał się do lotu, gubiąc jedno pióro. To skojarzyło mi się z małym hobby Steviego - zbierał ptasie pióra i przerabiał je na różne ozdoby: stroiki, dodatki do kapeluszy, bukieciki. Był na tym polu niezwykle kreatywny, to była jego odskocznia od stresu, jakiego przysparzało mu prowadzenie baru. 
Znów nabrałam ochoty na płacz, jednak kanaliki łzowe nie wypuściły z siebie ani jednej kropli. Moje oczy były suche jak wiór. Może była to blokada psychiczna, a może wypłakałam już swoją pulę łez, co było bardzo prawdopodobne - zważywszy na to, że przez ostatnie trzy dni praktycznie ciągle płakałam - choć nie wiedziałam, czy fizycznie możliwe. Nie wiedziałam i nie rozumiałam wielu rzeczy związanych z funkcjonowaniem ludzkiego organizmu, byłam tylko głupią eks-ćpunką, którą opuszczał każdy, na kim jej najbardziej zależało... 
        - Mary - delikatny głos pani Robinson uprzedziło pojedyncze stuknięcie w drzwi - przyszła Lisa.
Obok gospodyni dostrzegłam ubraną w czarną garsonkę i wiosenny płaszcz w tym samym kolorze przyjaciółkę. Też była przybita, choć nie łączyła ją ze Steviem tak silna więź jak mnie. 
- Cześć - powiedziała Olson, przekraczając próg oblanego słonecznymi promieniami (które niemiłosiernie mnie irytowały) pomieszczenia. 
Nie bardzo wiedziała, jak się zachować, co zrobić czy powiedzieć, postanowiłam więc wybawić ją z tej opresji - gdy tylko pani Robinson wróciła na dół, wtuliłam się mocno w jej ramiona. 
Trwałyśmy w tym przyjacielskim uścisku około dwie minuty, co przyniosło mi ogromną ulgę. O tym właśnie marzyłam od chwili, gdy dowiedziałam się o śmierci Steviego - o zatopieniu się w cudzych ramionach. Babcię wstydziłam się poprosić, przy Lily nie chciałam okazywać słabości, nie chciałam również nadużywać dobroci pani Robinson, jedynym logicznym wyborem była Lisa; przyjaciółka, która nie raz mnie pocieszała i widziała mnie w moich najgorszych momentach. 
- Cieszę się, że przyleciałaś, bo cholernie za tobą tęskniłam. Szkoda tylko, że okoliczności są takie paskudne. 
- Wielka szkoda - przyznałam jej rację i rozprasowałam dłońmi sięgającą kolan hebanową sukienkę, która nieco zmięła się podczas naszego uścisku. 
Nie bardzo miałam ochotę rozmawiać, wspólne milczenie wydawało mi się być znacznie bardziej na miejscu. Lisa bez problemu to zrozumiała i zaakceptowała, choć zapewne miała mi wiele do powiedzenia, w końcu ostatni raz widziałyśmy się w grudniu tuż przed moją odsiadką. Mnie również interesowało to, co się przez ten czas u niej działo, chciałam też spytać o Josha, jednak zdecydowanie nie był to najlepszy moment na tak banalne konwersacje. 





***





        Gdy kościelny zegar wybił godzinę dwunastą, na cmentarzu rozpoczęła się ceremonia pogrzebowa. W odróżnieniu ode mnie Stevie był głęboko wierzącym człowiekiem, więc całość prowadzona była przez katolickiego księdza w podeszłym wieku (jak dowiedziałam się nieco później, był to kuzyn zmarłego, który na codzień mieszkał i służył w Pensylwanii). 
        Zebrany tłum po kilku słowach wstępu pogrążył się w modlitwie, a ja zaczęłam się rozglądać: honorowe miejsca zajmowali żona Steviego i jego dwaj synowie, obok nich na składanym krześle siedział mój ojciec. Wyglądał inaczej niż zawsze - w jego oczach nie było gniewu tylko głęboki smutek, plecy zwykle dumnie wyprostowane były lekko zgarbione, a palce nerwowo pozaciskane. Zamiast galowego munduru (jak na pogrzebie mamy) miał na sobie czarny garnitur i wysłużony prochowiec. Resztę frontowych miejsc zajmowała najbliższa rodzina, tyły obstawione były przez tych mniej bliskich przyjaciół, znajomych, sąsiadów i stałych klientów baru. Wypatrzyłam tam nawet Finna Whartona; jak zwykle miał przylizane brylantyną włosy, postawił jednak na inny kolor garnituru niż zwykle, w końcu nietaktem byłoby przyjść na pogrzeb w bieli. Nie uśmiechał się też półgębkiem i nie był sam, towarzyszyła mu kobieta, która mogła mieć co najwyżej trzydzieści lat. Fakt, iż trzymali się za ręce wykluczał opcję, że była to jego siostra. Bezwolnie pomyślałam o tym, że w końcu minęła mu obsesja na moim punkcie i gdyby nie zaistniałe okoliczności, przypieczętowałabym to odkrycie uśmiechem ulgi. Bo ciężko się było uśmiechać, gdy miało się przed nosem dębową trumnę, w której spoczywały zwłoki kogoś tak bliskiego. 
Kiedy znów skupiłam się na tej myśli, tama blokująca łzy rozleciała się na kawałki i słone krople zaczęły płynąć po mych polikach jak jesienny deszcz. Widząc to, Lisa objęła mnie ramieniem, a Laura, z którą pracowałam u Stevena, przesunęła pocieszająco dłoń po moim przedramieniu. Drugą ręką tuliła drugą zapłakaną koleżankę z pracy Melissę. Tom, który pracował niegdyś na zmywaku, zdecydował się odpuścić sobie pogrzeb i przyjść na grób byłego szefa dopiero wieczorem; jak twierdziła Laura, takie ceremonie aż nazbyt go przygnębiały. 
        Po zakończeniu wszystkich modłów przyszedł czas na przemówienia: na pierwszy ogień poszła świeżo upieczona wdowa. Jej wystąpienie nie trwało jednak długo, po kilku sekundach rozpłakała się tak bardzo, że nie mogła złapać powietrza. Starszy syn zaprowadził ją z powrotem na miejsce, a przy mikrofonie stanął inspektor King. Opowiadał o okolicznościach, w jakich się poznali: miało to miejsce w gimnazjum, ojciec dopiero zaczynał tam naukę, a Stevie był już w ostatniej klasie. Pewnego dnia przyszłego szefa lokalnej policji złapali trzej osiłkowie i próbowali zrobić mu tak zwaną spłuczkę. Wtedy też w łazience pojawił się Steven i stanął w jego obronie. Sam jeden pokonał terroryzujące uczniów trio i stał się szkolnym bohaterem. 
Potem przyszedł czas na inne anegdoty, wszystkie doskonale znałam: część ze słyszenia, a część stąd, że byłam naocznym świadkiem opowiadanych wydarzeń. Bardziej przypominało to przemówienie drużby na weselu, niż mowę pożegnalną, jednak nikomu to nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie, pogrążeni w smutku ludzie zaczęli się uśmiechać, niektórzy nawet śmiać, czego absolutnie nikt nie uważał za niestosowne. Nawet mi zrobiło się nieco lżej na sercu, co było ogromnym zaskoczeniem dla mnie samej: myślałam, że tego dnia nic nie ukoi mej zbolały duszy, a już tym bardziej nie spodziewałam się tego, że zrobią to słowa mojego ojca. 
        Tuż po nim wystąpił mężczyzna, którego nie znałam, a który okazał się być wujem Steviego, a następnie uzewnętrzniła się jego młodsza siostra Sandra. 
Długo zastanawiałam się nad tym, czy też nie dodać czegoś od siebie, niczego nie przygotowałam, a w gardle miałam wielką gulę, ostatecznie jednak podeszłam do statywu, który szybko podwyższył dla mnie kapłan - wcześniej musiał obniżyć go dla pani Sandry, która nie mogła mieć więcej niż sto pięćdziesiąt centymetrów wzrostu. 
- Nie będę mówić, jak wyjątkowym i dobrym człowiekiem był Stevie, bo to oczywista rzecz, a stwierdzanie oczywistości nie ma sensu - zaczęłam niepewnym tonem, skubiąc nerwowo rękawy czarnego swetra. - Nie zamierzam też opowiadać o tym, jak się poznaliśmy i co razem przeszliśmy. Stoję tu, bo chcę mu podziękować za to, że wyciągał do mnie dłoń, kiedy wszyscy inni się ode mnie odwracali. Za to, że zawsze służył mi dobrą radą i traktował mnie jak rodzoną córkę. Nie oceniał, nawet wtedy, gdy zachowywałam się skrajnie głupio i robiłam coś wbrew jego ostrzeżeniom. Był ważną i piękną częścią mojego życia, spokojną wyspą na środku wzburzonego morza, na której zawsze mogłam znaleźć bezpieczne schronienie, choć przyznaję, że czasami było mi wstyd spojrzeć mu w oczy. Wiem, że brzmię strasznie patetycznie, ale mam wrażenie, że proste słowa byłyby za małe, Steven zasłużył na coś więcej. Zasłużył na to, by dalej żyć, jednak los chciał inaczej, co jest cholerną niesprawiedliwością. - Tu zamilkłam i starłam z twarzy łzy. - Nie wiem, co jeszcze mogę dodać, nic więcej nie przychodzi mi do głowy, a nie chcę was dłużej męczyć powtarzaniem w kółko tego samego, więc na koniec powiem to, co powiedziałam podczas swojej ostatniej rozmowy z tym wspaniałym człowiekiem: kocham cię, Stevie. Jesteś moim aniołem stróżem... 






............................
Tytuł: Żałuję, że nie poświęciłam więcej czasu na to, by ci podziękować, mój piękny przyjacielu.


            - Mała informacja odnośnie ewentualnej piątej części: >>KLIK<<
        - Choć tego nie chciałam, znów wróciłam do systemu z poprzedniego bloga - jeden rozdział w miesiącu. Nie wiem, z czego to wynika: wpisy są znacznie krótsze, zdarza mi się napisać nawet dwa rozdziały w miesiącu. Na początku chciałam zwalić to na lenistwo i obiecać poprawę, jednak koniec końców doszłam do wniosku, że jeden rozdział na miesiąc to optymalna ilość: ja się wyrabiam z pisaniem i nie muszę przepisywać wszystkiego "na wariata", a osoby czytające opowiadanie nie robią sobie zaległości. Wszyscy wygrywają, więc nie ma co tego zmieniać. 

4 komentarze:

  1. Mi odpowiada jeden rozdział na miesiąc. Myślę, że idąc takim systemem, nie narobię już sobie więcej takich zaległości, jak ostatnio. A i tak będę czekać na kolejne rozdziały. To był strasznie smutny rozdział. Pomijając początek z matką Vincenta oraz nim samym i babcią Heather, do której zaczęłam czuć sympatię, bo wydaje mi się o wiele bardziej otwarta na Mary, niż na samym początku. Umarł Stevie. Muszę Ci przyznać, że po przemowie Mary mi samej zaszkliły się oczy. Prawie, że czułam tę więź, która była między tą dwójką. Stevie był takim dobrym aniołem stróżem dla Mary. strasznie jest przykro, że musiał odejść. Jestem w stanie wyobrazić sobie cierpienie Mary. Straciła mentalnego ojca. A to boli, okropnie boli. Jest mi jej teraz ogromnie żal. Nie wiem co jeszcze mogłabym dodać. Rozdział smutny, ale podkreślenie ich relacji, było piękne. Będzie mi brakowało tej postaci. Pozdrawiam i życzę weny:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo mnie to cieszy - jako czytelnik lubię mieć czas na odpoczynek między jednym rozdziałem, a drugim i zakładam, że inni mają podobne odczucia i staram się to im zapewnić. W końcu niedosyt jest lepszy niż przesyt :).
      Tak, Heather przeszła sporą przemianę, ale myślę, że wciąż można zobaczyć w niej cechy, które nadałam jej w poprzedniej części. A przynajmniej taką mam nadzieję, bo całkowita przemiana nigdy nie jest niczym dobrym.
      Ja płakałam podczas pisania, a przy przepisywaniu napłynęły mi łzy do oczu. Ale ja to jestem beksą z natury, nie oczekiwałam od innych podobnych reakcji, więc bardzo mi miło, że je w Tobie wzbudziłam :).
      Dziękuję za życzenia, bo wena zawsze się przyda, szczególnie, że teraz zaczynają się te mniej przemyślane rozdziały i będę musiała wykrzesać z siebie znaczniej więcej niż dotychczas :).

      Usuń
  2. Odkąd Mary mieszka u babci coraz bardziej ją lubię. Nie jest już taka zimna w swoim zachowaniu do Mary jak w poprzedniej części. Chciałam napisać, że jest bardziej "ludzka" ale nie wiem czy to dobre określenie.
    Wkurzyła mnie matka Vincenta i strasznie żałuję, że Heather powstrzymała Mary, przez moment myślałam, że sama coś jej powie w końcu chodziło o jej córkę.
    Strasznie mi przykro z powodu Stevie. Miałam łzy w oczach czytając końcówkę rozdziału.
    Co do dodawania rozdziałów to jestem jak najbardziej za. Przynajmniej nie będę miała zaległości w czytaniu jak w przypadku innych blogów.
    Pozdrawiam i życzę weny! :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Szczerze mówiąc, sama używam tego określenia w stosunku do Heather, więc myślę, że jest jak najbardziej na miejscu. Obawiałam się, że jej zmiana może być postrzegana jako coś negatywnego, więc ogromnie się cieszę, że teraz zdobywa większą sympatię.
      Cieszę się, że udało mi się Cię poruszyć, dla mnie samej był to emocjonalny fragment, ale wiadomo - przeze mnie "przemawiała" Mary, innych mogło to tak nie ruszyć, więc tym bardziej jest to dla mnie miłe ;).
      To świetne, że już kolejnej osobie pasuje miesięczny system publikacji - na poprzednim blogu niektórzy się na niego skarżyli. I właśnie o to głównie mi chodzi, by nie dopuścić do powstawania zaległości, gdyż z doświadczenia wiem, że jak ktoś ma kilka rozdziałów w plecy, porzuca czytanie, bo nie ma już ochoty tego nadrabiać. A że czytelników jest teraz jak na przysłowiowe lekarstwo, wolę nie kusić losu :).
      Również pozdrawiam i serdecznie dziękuję za życzenia i komentarz :).

      Usuń