sobota, 14 listopada 2015

09. Girl in white dress, boy shoot white stuff

        Niedużą, kwadratową salę wypełnił odgłos gwizdka, przez który przeszła fala powietrza wypuszczona z płuc Verreau. Chwilę później dało się usłyszeć niski, donośny głos:
- Następne ćwiczenie, banalnie prosta rzecz: przewrót w tył zakończony szpagatem. Plecy proste, ramiona rozłożone w równej linii. Panno Colett, proszę zaczynać. 
Sophie Colett, która podpadła mu już pierwszego dnia niefortunnym wywodem na temat zwrotów grzecznościowych, westchnęła ospale i rzuciła ciche kurwa, które usłyszałam tylko ja i stojąca przed nią Audrey Chauvel. Razem z Juliette nazywałyśmy je złymi bliźniaczkami - mimo iż nie były ze sobą spokrewnione, miały ten sam typ urody, nosiły podobne ubrania i były tak samo zarozumiałe i wredne. Dlatego też nie ukrywałam swej radości, kiedy to Frontino zaczął ostro krytykować wykonującą ćwiczenie dziewczynę. 
- Pani to nazywa szpagatem? Już moja babcia jest lepiej rozciągnięta! Jak można pretendować do bycia baletnicą, skoro nie potrafi się wykonać poprawnie tak dziecinnie prostego zadania?!
- Potrafię - wycedziła przez zaciśniętą w grymasie bólu szczękę. - Ale dziś nie mogę. 
- Nie może pani, a to dlaczego, jeśli można wiedzieć?
- Naciągnęłam wczoraj mięsień i strasznie mnie boli. 
- Strasznie panią boli, powiada pani... Mnie boli jądro, a widzi pani, żebym przez to jęczał i partaczył najprostsze czynności? - zadał jej przesiąknięte złośliwością pytanie retoryczne.
- Nie, ale... 
- Żadnych ale! Chce pani być baletnicą, tak?
- Tak - odpowiedziała, a po jej czerwonych polikach spłynęły łzy. Verreau nie pozwolił jej zmienić pozycji, ciągle tkwiła w swoim pseudo-szpagacie. 
- A wie pani, z czym przede wszystkim wiąże się praca baletnicy? Z bólem, droga pani, z bólem. Jeśli nie potrafi pani zacisnąć zębów i go przezwyciężyć, tylko marnuje pani czas, swój i całego grona pedagogicznego. 
- Przepraszam - wydukała ostatkiem sił. Gimnastyk prychnął lekceważąco. 
- Wstawaj, oszczędź wstydu nam obojgu. King, pokaż tej przewrażliwionej łamadze, jak to się robi. 
Pewnym krokiem podeszłam do wolnego już materaca i wykonałam ćwiczenie tak jak powinno być ono wykonane. Zrobiłam to z niezwykłą lekkością, to była pierwsza rzecz, której nauczyłam się na zajęciach z gimnastyki, kiedy to byłam jeszcze słodką, małą tancereczką.
- Znakomicie, Mary, znakomicie - oznajmił już zupełnie innym tonem i uśmiechnął się uprzejmie. - A teraz powiedź mi, jak długo jesteś jeszcze w stanie wytrzymać w tej pozycji? 
- Jeśli mam być szczera, to za moment pęknie mi żyłka. 
- No to przytrzymaj jeszcze minutę. 
Zmarszczyłam lekko brwi, ale nie wydobyłam z siebie nawet cichutkiego jęku niezadowolenia - obiecałam sobie i Steviemu, że dam z siebie wszystko, bez względu na to, z jak wielkim bólem będzie się to wiązało. A ten był naprawdę uciążliwy; płonące nim mięśnie powoli zaczynały dygotać, miałam wrażenie, że zaraz rozerwie mi krocze, ale wciąż nawet nie syknęłam. 
- Niech pani patrzy, pani Colett, i się uczy. Mary zapewne odczuwa dyskomfort, ale nie daje tego po sobie poznać. Nie marze się, choć pewnie ma na to ochotę. Widzi pani, pani Colett, tu nie chodzi o to, by nie czuć bólu, a o to, by nie dawać go po sobie poznać. Mary to taka sama kobieta jak pani, nie żaden robot, więc jeśli ona jest w stanie zamaskować dyskomfort, to pani również, trzeba tylko spiąć tyłek, a nie użalać się nad sobą z byle powodu. To jest pani i całej reszty lekcja na dziś. King, możesz wrócić do pozycji stojącej, świetnie się spisałaś. Zmykajcie do szatni, do zobaczenia jutro. 
- Gdybym była dziewicą, byłoby po błonie - rzuciłam do Juliette i ruszyłam w stronę przebieralni. 




***



       - Nienawidzę tego palanta i tej jego pieprzonej pupilki.
- Chodzi ci o tę Amerykankę?
- A o kogo by innego? Panoszy się jakby była wielką gwiazdą, a jest zwykłą idiotką. Widziałaś jej zęby? I te tatuaże? Tylko idiotka może myśleć, że z takim wyglądem zostanie baleriną. Pewnie mamusia jej wmówiła, że jest ślicznym aniołkiem i... 
Tego było już za wiele; zawiązałam szybko ręcznik i wpadłam jak burza do głównego pomieszczenia szatni. Bez zbędnych ceregieli złapałam Sophie Colett za ramię i pociągnęłam do góry. 
- O co ci, do cholery jasnej, chodzi, co?!
- Puszczaj mnie! - wycedziła, ignorując moje pytanie. - Puszczaj, albo Audrey zawoła pana dyrektora. Audrey! 
Zaśmiałam się pogardliwie, gdy Chauvel niczym wyrzucona z procy wybiegła na korytarz. 
- Jesteś żałosna, wiesz? - Puściłam jej tłuste od balsamu ramię. - Najpierw kogoś bezczelnie obrażasz, a potem bronisz się dyrektorem, udając ofiarę. W Stanach takie jak ty ma się w najwyższej pogardzie. 
- Ale nie jesteśmy w Stanach. To jest Francja, tu nie pozwalamy się panoszyć byle komu. 
- Że niby ja się panoszę, tak? Równie głupia co tchórzliwa. Nie moja wina, że jestem lepsza od ciebie.
- Chyba w snach - prychnęła pogardliwie. - Myślisz, że nie wiem, czemu Verreau tak cię chwali? To oczywiste, że mu dajesz. Wy Amerykanki wszystko załatwiacie sobie dupą. 
Chciała coś dodać, ale nie zdążyła - jeszcze mokra po kąpieli Juliette wymierzyła jej siarczysty policzek. Colett upadła na podłogę i uderzyła czołem o ławkę. Nie straciła przytomności, ale na jej skórze natychmiast pojawiła się krew. Spojrzałam zdezorientowana najpierw na nią, a potem na owiniętą ręcznikiem Sartre. 
- Należało się jej - oznajmiła spokojnym tonem i wtedy też do szatni wszedł Auguste L'Anglais. - Jak dobrze, że pan przyszedł, panie dyrektorze! - Juliette niczym wytrawna aktorka zmieniła ton głosu i wyraz twarzy. Wyglądała jak zagubiona dziewczynka, która właśnie zobaczyła coś, co niezwykle ją przeraziło. - Sophie się przewróciła i uderzyła głową o ławkę. Krwawi! 
- To na pewno King ją popchnęła! Groziła jej! - wtrąciła się Audrey.
- Głupoty opowiadasz. Faktycznie dziewczyny się posprzeczały, ale szybko doszły do porozumienia i Mary wróciła do łazienki. Po chwili usłyszałyśmy łoskot, przyszłyśmy tu i zobaczyłyśmy ranną Sophie. - Juliette była tak przekonywująca, że niemal sama jej uwierzyłam. Byłam pod wielkim wrażeniem kunsztu, z jakim łgała staruszkowi w żywe oczy. 
- Czy tak właśnie było? - zapytał L' Anglais, pomagając Colett wstać z zimnej podłogi.
- Tak, panie dyrektorze - potwierdziła, przecierając krwawiące czoło. - Źle stanęłam, zabolała mnie noga i straciłam równowagę. 
- Biedactwo. Pójdziemy teraz do pielęgniarki, nawet jeśli to nic poważnego, chcę byś jutro została w domu i trochę odpoczęła. Dobrze? 
Sophie przytaknęła i oboje opuścili pomieszczenie, w którym unosił się silny zapach dezodorantu; Chauvel ruszyła za nimi. 
- Oscar za najlepszą rolę kobiecą wędruje do Juliette Sartre! - rzuciłam, głośno klaszcząc. 
- Dziękuję, ach, dziękuję! 
- Dałaś tu niezły popis, dziewczyno. 
- Wiem. Balet to tylko takie małe hobby, od dziecka marzę o aktorstwie. Dlatego tak bardzo zależy mi na przeprowadzce do Hollywood. 
- Jak dla mnie, karierę masz jak w banku. - Uśmiechnęłam się szeroko i otworzyłam swoją szafkę. 
- Dzięki. A tak w ogóle, nie przejmuj się gadaniem tych nadętych żmij. Jesteś najładniejszą dziewczyną, jaką kiedykolwiek widziałam, a wiedz, że komplementowanie cudzej urody nie należy do moich ulubionych zajęć. Tatuaże tylko dodają ci uroku. Są boskie. Szczególnie ta wanilia na plecach. 
- Dziękuję - odpowiedziałam i znów się uśmiechnęłam. 
- Przyznam się, że i ja mam taką małą ozdóbkę - oznajmiła i bez ani grama wstydu zrzuciła ręcznik z nagiego ciała. - Zrobiłam go sobie na osiemnaste urodziny, matka dostała szału. - Wskazała palcem na swój wzgórek łonowy, na którym widniał nieduży pentagram. 
- Wyznawczyni diabła? - Uniosłam wymownie brew.
- Raczej entuzjastka okultyzmu. Naprawdę świetna sprawa. Co jakiś czas urządzamy ze znajomymi imprezy tematyczne, zabawa jest przednia. No właśnie, skoro o tym mowa, masz jakieś plany na sobotni wieczór? 
- Moja siostra zaprosiła koleżanki na przyjęcie halloweenowe, więc pewnie babcia będzie mi kazała je pilnować. 
- Więc grzecznie jej odmówisz, bo pójdziesz razem ze mną na imprezę. Nie będę zdradzać szczegółów, to będzie niespodzianka. Przyjdę po ciebie wieczorkiem, musisz tylko ubrać się na czarno i zrobić mocny makijaż. Zobaczysz, to będzie niezapomniane przeżycie. 




***



        Porośnięty trawą obszar oblewała poświata chylącego się ku zachodowi słońca, Vincent rozłożył szaro-zielony koc i postawił na nim biały kubełek pełen świeżych truskawek. Zamiast szampana zestawił z nimi piwo. Nic nie mówił, w milczeniu wsłuchiwał się w płynącą z oddali muzykę. I ja się na niej skupiłam, odkrywając przy okazji, że jej źródło stanowił siedzący niemal na szczycie Wieży Eiffla mężczyzna z gitarą akustyczną. Widziałam tylko zarys jego szczupłej sylwetki, przez moment wydała się znajoma, w odróżnieniu od melodii, którą słyszałam pierwszy raz w życiu. Gorzki, pełen bólu blues, i choć tego nie słyszałam, mogłam przysiąc, że z ust tajemniczego muzyka wydobywał się cichy pomruk. 
Pewnie śpiewał o utraconej miłości i cierpieniu, jakiego mu przysporzyła. Miał wielkie plany: ślubne kobierce, dzieci, duży dom i pies. I wszystko to obróciło się w pył w ciągu jednej sekundy, kiedy to ona, TA NIEWDZIĘCZNA SUKA, oznajmiła mu, że już go nie kocha. 
Po tym, jak wszystko dla niej poświęcił, ona wyrzuciła go ze swojego życia jak niepotrzebny śmieć.
Zacisnęłam szczelnie powieki, otworzyłam je dopiero wtedy, gdy usłyszałam swoje imię. Głośne, wyraźne i przesiąknięte nieludzkim bólem MARY. 
Po krótkiej chwili desperacki krzyk zastąpił głuchy łoskot - tuż przy kocu wylądowało ciało. Mężczyzna, młody, bez gitary, jego szeroko otwarte i MARTWE niebieskie oczy wlepione były w moją twarz. 
- Znasz go? - zapytał Audet, przyglądając się uważnie blademu nieboszczykowi.
- To ktoś, kogo już nie potrzebuję... 




***



        - Raczej ktoś, komu ja już nie jestem potrzebna - wymruczałam po szybkim przeanalizowaniu snu, z którego właśnie się wybudziłam. Zaraz po tym wysunęłam rękę spod ciepłej kołdry i zaczęłam szukać po omacku stojącej przy łóżku butelki z wodą. Liczyłam na to, że chłodna ciecz pomoże mi się pozbyć nachalnych obrazów imprezującego w najlepsze, cieszącego się życiem beze mnie Jerry'ego. 
Pewnie w tym zasranym Los Angeles otacza go wianuszek do bólu pięknych kobiet, przebiera w nich i co noc posuwa inną. Albo, co gorsza, ma stałą partnerkę, taką, która w niczym mnie nie przypomina: mądrą, wykształconą, chodzącego anioła. Założę się, że nawet o mnie nie myśli, nawet mu się nie śnię. Zapewne jest szczęśliwy. Szczęśliwszy niż wtedy, gdy był ze mną. 
Bezwolnie się rozpłakałam, ta myśl była aż nazbyt przytłaczająca, choć właśnie na tym mi zależało: na tym, by ułożył sobie życie beze mnie, by był szczęśliwy i mógł realizować swoją pasję. Więc czemu wyobrażanie sobie tego wszystkiego tak bardzo mnie bolało?
Bo może wcale tego nie chciałam? Może byłam samolubną suką, która pragnęła ślepego uwielbienia? Może mówiłam i robiłam jedno, a myślałam coś zupełnie innego? A może...
- Morze jest szerokie i głębokie - rzuciłam zaraz po zakręceniu półtoralitrowej butelki i otarłszy łzy znów zatopiłam się w biało-niebieskiej pościeli. 




***



        Gdy wyszłyśmy ze stacji metra, na zewnątrz było już ciemno; Juliette pociągnęła mnie za rękę, więc przyspieszyłam kroku. 
Wieczór był chłodny, a moje nogi od połowy ud w dół osłonięte jedynie cienkimi rajstopami, przez co mocno dygotały. To plus obcasy, od których zdążyłam się już odzwyczaić, sprawiło, że moje kroki były bardzo niestabilne. Tempo, które narzuciła Sartre w niczym nie pomagało, przed ewentualnym upadkiem chroniła mnie tylko jej koścista dłoń zaciśnięta na moim nadgarstku. 
        Kiedy w końcu się zatrzymałyśmy, najpierw odetchnęłam z ulgą, a zaraz potem zmarszczyłam brwi w wielkim zdziwieniu - zamiast budynku mieszkalnego zobaczyłam bramę cmentarza Père-Lachaise.
- Organizujecie imprezy na cmentarzu? - zapytałam, nie kryjąc zniesmaczenia. Przekraczałam w swoim życiu wiele granic w imię dobrej zabawy, ale to była przesada nawet dla mnie. Głównie dlatego, że myśl, iż ktoś mógłby tańczyć na pomniku mojej mamy, budziła we mnie bezlitosnego morderce. 
- Przyznaję, raz się zdarzyło i skończyło w areszcie. Na powtórkę nie mam ochoty. 
- Więc co tutaj robimy? - Zniesmaczenie ustąpiło miejsca zdezorientowaniu. 
- Kultywujemy moją tradycję - odpowiedziała z uprzejmym uśmiechem. Chciałam zapytać o szczegóły, ale Juliette wyprzedziła mnie swoim pytaniem: - Byłaś tu już kiedyś? 
- Raz. Dziadek mnie tu przyprowadził, gdy byłam mała, żeby pokazać mi grób Chopina. 
- Fan muzyki klasycznej?
- I Polak w jednej drugiej. Bardzo zależało mu na tym, bym wiedziała jak najwięcej o historii i kulturze ojczystego kraju jego ojca. 
- No proszę, jaka z ciebie mieszanka kulturowa: Amerykanka, Francuzka i Polka. Zazdroszczę, ja jestem Francuzką z dziada pradziada. Nuda. - Przewróciła teatralnie oczami i znów ruszyła, a ja za nią. 
        Kolejnym przystankiem okazał się grób Jima Morrisona. 
- Co roku palę mistrzowi świeczkę. 
- Nie tylko ty - odparłam, obejmując wzrokiem pokaźną grupkę młodych ludzi, którą koordynował uzbrojony w paralizator strażnik. 
- Im nas więcej, tym lepiej. Choć założę się, że to zwykli turyści. Pewnie jest tu nawet kilku Amerykanów. 
- Być może. - Nie zamierzałam tego sprawdzać. Po wrześniowej wizycie w Bellingham i trwających zdecydowanie zbyt długo odwiedzinach ojca miałam dość wszystkiego, co związane było z Ameryką; z zepsutym, pełnym nienawiści burdelem. 
        Do pomnika otoczonego kwiatami i zniczami dostałyśmy się po pięciu minutach stania w kolejce; Juliette wyciągnęła z torebki czarną świece ze szkarłatnymi inicjałami JM. Wcisnęła ją między dwa szklane pojemniki i rozpoczęła recytację w języku angielskim:

To koniec, piękny przyjacielu
To koniec
Mój jedyny przyjacielu, koniec... 

        Bezwolnie przymknęłam powieki i wróciłam myślami do roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego pierwszego - ja i Jerry leżeliśmy nadzy na dywanie, otaczał nas delikatny obłok dymu, z gramofonu, który mama kupiła na pchlim targu, płynęły utwory z debiutanckiej płyty The Doors. Przekazując sobie niedużego skręta, planowaliśmy nasz wspólny wyjazd do Paryża, którego celem miała być wizyta na Père-Lachaise. Jay wyznał, że właśnie w tym miejscu, przy pomniku jednego ze swoich idoli, oświadczyłby się mi, gdyby tylko było go stać na pierścionek z brylantem, choć mi nie zależało na drogich kamieniach. Nawet sam pierścionek był zbędny, wyszłabym za niego nawet wtedy, gdyby nałożył mi na palec gumową uszczelkę. Ale tego nie zrobił. Nie zdążył. Albo po prostu nie chciał. 

Uwalnianie cię boli
Ale ty nigdy za mną nie podążysz 
Koniec śmiechu i cichych kłamstw
Koniec nocy, podczas których próbowaliśmy umierać
To koniec*

        Po polikach Juliette spłynęły łzy, ja swoje zdołałam powstrzymać. W końcu koniec to koniec. Umierają ludzie, umierają też uczucia i nie można ich już wskrzesić, a życie toczy się dalej. 
Jak stwierdził trafnie Verreau, trzeba zacisnąć zęby i robić swoje, nie pozwalając na to, by osoby trzecie dostrzegły nasz ból. 




***



        - Witaj w moim świecie. - Juliette pchnęła skrzypiącą furtkę i wprowadziła mnie na podwórko, którego wystrój przypominał scenerię artystycznego filmu grozy - ścieżka prowadząca do rysującego się w ciemności budynku obstawiona była czarnymi, grubymi świecami. Dokładnie takimi samymi jak ta, którą moja towarzyszka zostawiła na cmentarzu, nie miały tylko żadnych inicjałów imitujących krwawe znaki. 
Po pierwszych dwóch krokach złapałam Sartre za rękę - nie ze strachu wywołanego klimatem tego miejsca, a z obawy, że kolejny krok może skończyć się bolesnym upadkiem: owa dróżka zbudowana była z wkopanych w ziemię kamieni, z czego każdy miał inny kształt i rodzaj powierzchni. Człowiek w płaskich butach nie odczułby specjalnego dyskomfortu, jednak dla osoby na szpilkach taki spacer to była prawdziwa męczarnia. 
- Dlatego obcasy zawsze noszę w torebce i zakładam je dopiero przed drzwiami - zaśmiała się Juliette, obserwując moje nazbyt ostrożne, chwiejne kroki. 
- Zapamiętam - odparłam ze sztucznym uśmiechem i jeszcze mocniej zacisnęłam palce na jej bladej skórze. Na co dzień preferowała pastelowe, żywe kolory, tamtej nocy, zgodnie z obowiązującym kodem, postawiła na czarną spódnicę, która sięgała kostek (w swojej odsłaniającej dwie trzecie nóg sukience czułam się jak dziwka stojąca obok siostry zakonnej), toporne buciska, które przypominały służbowe obuwie Potwora z Bellingham i obszerną pelerynę, którą musiała zakupić w sklepie z kostiumami dla dzieci albo sama uszyć (co wcale by mnie nie zdziwiło, bo niemal z każdym kolejnym dniem odkrywała przede mną jakiś dodatkowy talent, czego zaczynałam jej niezdrowo zazdrościć). Co kryło się pod tą specyficzną narzutą, nie wiedziałam, ale też pewnie miało hebanową barwę, nawet jeśli było zwykłym malunkiem. 
        Gdy doszłyśmy do frontu, miałam zamiar postawić stopę na pierwszym stopniu idealnie równych drewnianych schodów, jednak Juliette mnie przed tym powstrzymała.
- Wchodzimy tyłem - oznajmiła, wchodząc w zakręt, którego nie zauważyłam, choć podobnie jak cały przebyty odcinek drogi był delikatnie oświetlony. Na moje szczęście ten etap trasy był już znacznie krótszy, kończył się jednak w mniej standardowym miejscu - dokładnie przed drewnianą klapą prowadzącą do piwnicy.
Juliette rozpoczęła misję pod tytułem zmiana obuwia. Dwunastocentymetrowe szpilki natychmiast zburzyły wrażenie zakonnicy, sprawiły też, że moja z natury bardzo wysoka koleżanka (sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu) zaczęła wyglądać jak groteskowy wielkolud. Na jej miejscu trzymałabym się płaskiego obuwia, ale Juliette Sartre nie była aż tak konwencjonalna. Ograniczała ją jedynie jej własna wyobraźnia, przyjęte przez świat reguły miała w głębokim poważaniu. 
- Teraz byle tylko nie walnąć się w głowę. - Przykucnęła i zastukała w drewniane skrzydło. Nie było to jednak zwykłe stuknięcie, raczej ustalony wcześniej kod: trzy uderzenia, dwie sekundy przerwy, cztery uderzenia, sekunda przerwy, trzy uderzenia, dwie sekundy przerwy, jedno uderzenie. 
Po chwili klapa się uniosła, z piwnicy wyszedł młody mężczyzna. Tak jak my, ubrany był na czarno, w dłoniach trzymał połyskujący kielich podobny do tych, które widywało się w kościołach. Ze śmiertelną powagą podał go Juliette, a ta, po upiciu łyka znajdującego się w nim płynu, przekazała go mnie. Napój był wściekle czerwony i lekko gęstawy.
- Bez obaw, to tylko Krwawa Mary - szepnęła Sartre. To mnie znacznie uspokoiło i już bez żadnych głupich myśli przyłożyłam usta do ciężkiego naczynia. Prawdopodobnie było zrobione z czystego srebra, ale głowy za to bym sobie uciąć nie dała. 
- Zapraszam. - Zakapturzony jegomość wszedł na pierwszy schodek, my za nim. Stopni było dziesięć, podobnie jak dróżka wykonane były z kamieni, jednak wszystkie bloki były równe i na tyle szerokie, że tylko pechowa łamaga mogła się na nich przewrócić. 
Niedaleko ostatniego stopnia stał nieduży stolik, a na nim przezroczysta waza wypełniona powitalnym drinkiem. Dosłownie metr dalej dostrzec można było dwuskrzydłowe drzwi, przy nich stała młoda dziewczyna w luźnej sukience. Juliette skierowała się w jej stronę; nieznajoma nałożyła jej coś na szyję, a następnie pocałowała namiętnie w usta i otworzyła drzwi. Gdy przyszła moja kolej, odkryłam, że owym tajemniczym przedmiotem był czarny rzemyk przyozdobiony aluminiowym wisiorkiem w kształcie otwartego oka. Zanim zdążyłam mu się lepiej przyjrzeć, atrakcyjna brunetka uraczyła mnie całusem, w który włożyła tyle samo pasji co poprzednio. Mimo zdezorientowania doceniłam jej nienaganną technikę i miękkość muśniętych pomadką (która już zdążyła się rozmazać) warg. 
Po chwili przekroczyłam drewniany próg i moim oczom ukazało się ogromne pomieszczenie oświetlone wyłącznie świecami - całą masą grubych, czarnych świec. Stały one luzem na stolikach, powtykane były w ozdobne świeczniki, zwisały też z sufitu w specjalnych żyrandolach. Ów widok dosłownie zaparł mi dech w piersiach. 
- Robi wrażenie, co nie? - Szeroko uśmiechnięta Sartre podała mi kieliszek wypełniony szampanem. Przytaknęłam, przejmując szklane naczynie. 
Do moich uszu dochodziło muzyka - psychodeliczny rock - jednak za nic nie mogłam znaleźć jej źródła. Gdy chciałam zapytać o nie Juliette, okazało się, że już jej obok mnie nie było - rozpłynęła się w tłumie, który mógł składać się z minimum pięćdziesięciu osób. Poczułam się odrobinę nieswojo, jak zwykle w takich okolicznościach, i jak zwykle zdecydowałam się zapić owo odczucie. Wyczyściłam kieliszek jednym haustem i odłożyłam go na szafkę, na której stały dwa identyczne naczynia. 
- Powróżyć ci? - usłyszałam tuż przy swoim uchu i lekko drgnęłam. Obok mnie zmaterializowała się niska szatynka z nieco obłąkanym spojrzeniem. 
Albo jest szurnięta, albo ostro naćpana, przeszło mi przez myśl, gdy dziewczyna zaczęła prowadzić mnie w stronę starej, nieco zniszczonej kanapy. Zaraz po tym, jak się na niej usadowiłyśmy, bez zbędnych ceregieli złapała mnie za dłoń i zaczęła ją uważnie oglądać. Zamiast wyrzucać z siebie hasła typu: widzę mnóstwo cierpienia, które już minęło, teraz czeka cię wielkie szczęście i bogactwo, po prostu milczała. Zaczęłam odczuwać dziwny dyskomfort. 
- Masz krótką linię życia - wyrzuciła w końcu z siebie. - Nie dożyjesz pięćdziesiątki. 
- Taką mam nadzieję - odpowiedziałam. - Teraz powiedź mi jeszcze, jak umrę i będę w pełni usatysfakcjonowana. 
- Za dużo byś chciała wiedzieć.
- To co z ciebie za wróżka? 
- Nawalona! - zaśmiała się głośno i przesunęła język po mojej dłoni. Wzdrygnęłam się z obrzydzeniem i wytarłam oślinioną kończynę w szare obicie kanapy. 
- Anna próbowała przepowiadać ci przyszłość? - Przede mną jak spod ziemi wyrosła Juliette. 
- Owszem, ale nie najlepiej jej poszło. 
- Bo pewnie za dużo wypiła. Na trzeźwo jest w tym całkiem niezła. W zeszłym roku przepowiedziała jednemu znajomemu, że umrze w ciągu trzech miesięcy. Wpadł pod samochód, gdy wracał z imprezy sylwestrowej. Od tamtej pory unikam jej jak ognia, bo wolę nie wiedzieć, kiedy kopnę w kalendarz. 
- Mi dała jeszcze trochę czasu. Chyba - dodałam niepewnie. W końcu nie dożyć pięćdziesiątki dawało wiele możliwości: mogłam umrzeć mając czterdzieści dziewięć lat, ale równie dobrze mogłam nie dożyć kolejnych urodzin. Cwaniara... 
- Wszyscy już są, więc teraz będzie najlepsze. 
- Co takiego? - zapytałam, idąc za Sartre. 
- Poświęcenie dziewicy. 
Zmarszczyłam brwi i wtedy też zapadła głucha cisza; okazało się, że wszyscy stali w kręgu, otaczali niedużą przestrzeń, w której centrum leżał przykryty czarną płachtą materac. Po kilku sekundach znów rozbrzmiała muzyka, jednak tym razem były to zupełnie inne brzmienia: agresywne bębny i przyprawiające o gęsią skórkę niskie wokale. Żadnych konkretnych słów, same dziwaczne pomruki. 
Poczułam się tak, jakby ktoś cofnął czas i wrzucił mnie na plan Dziecka Rosemary. Owo odczucie spotęgowało pojawienie się młodej dziewczyny, która w odróżnieniu od całej reszty ubrana była na biało. Od razu domyśliłam się, że to ta "tytułowa" dziewica. Zachowywała się tak, jakby była w jakimś głębokim transie - sunęła lekko w stronę materaca, na którym zaraz się położyła. Wtedy też pojawił się mężczyzna, zupełnie nagi, z przeciętnej wielkości przyrodzeniem. W dłoniach trzymał tackę, na niej dostrzegłam kupkę białego proszku i nóż. Wzdrygnęłam się nieznacznie - sama nie wiedziałam czy ze strachu na widok noża, czy z ekscytacji na widok narkotyku. 
Wysoki brunet najpierw zażył kokainę, a potem podniósł białą broń. Tacka przeszła w ręce tłumu, ostrze rozcięło sukienkę leżącej dziewczyny. Nie miała na sobie bielizny. Nagi mężczyzna - mistrz ceremonii, jak nazwała go Juliette - chwycił jej dłoń i stworzył na niej średnio głęboką ranę, z której od razu zaczęła sączyć się krew. Zamoczył w niej palce i narysował na ciele blondynki spory pentagram - od malutkich piersi, po wzgórek łonowy. Chwilę później wysmarował płynem ustrojowym swojego członka i bez żadnej gry wstępnej zanurzył go w pochwie dziewczyny. Zawyła głośno i oderwała plecy od podłoża. Do mojego gardła podeszła fala wymiocin. Było w tym wszystkim coś okropnie obrzydliwego i poniżającego. I mimo iż owo poniżenie nie dotykało mnie, czułam się jak ofiara. 
W tym samym czasie w ręce Sartre trafiła tacka z kokainą - tego było już za wiele. Bez słowa przecisnęłam się przez niezdrowo podniecony tłum i wybiegłam na zewnątrz. 
         Moja wizja idealnego kraju właśnie legła w gruzach - Francja okazała się tak samo zepsuta jak Stany Zjednoczone Ameryki. I to zabolało mnie najbardziej... 




***



        Kolejna kropla zimnego deszczu uderzyła mnie w czoło i spłynęła po twarzy. Nie chcąc zmoknąć, zdjęłam szybko buty i przeszłam przez niezbyt wysoką balustradę otaczającą taras Audetów. Zapukałam delikatnie w szybę, Vincent oderwał wzrok od telewizora. Po chwili stał już przede mną z dłonią zaciśniętą na klamce balkonowych drzwi. 
- Cześć, co porabiasz? - zapytałam nieśmiało.
- Piję wino i oglądałam stare horrory. Właśnie leci Frankenstein
- Uwielbiam tę historię. Tak samo jak poprawianie ludzi, którzy Frankensteinem nazywają potwora - zaśmiałam się głośno. - Mogę wejść? 
- Jasne. - Audet wpuścił mnie do salonu i zaproponował miejsce na kanapie. - Nie miałaś być na imprezie? 
- Byłam.
- Tak szybko się skończyła?
Oboje spojrzeliśmy na stojący na komodzie zegar: była jedenasta dwadzieścia. 
- Nie, to ja wcześniej wyszłam. 
- A czemuż to?
- Bo się rozczarowałam - odparłam i bez pytania chwyciłam wypełniony czerwonym winem kieliszek. Opróżniłam go jednym łykiem, na co Vincent zmarszczył lekko brwi. - Zanim tu przyleciałam, postrzegałam Paryż jako raj na ziemi. Idealne miejsce wolne od tego całego syfu, z jakim miałam styczność w Stanach. Tymczasem okazało się, że i tutaj pełno jest zepsucia, że wszystko kręci się wokół seksu, alkoholu i narkotyków. Nie ma znaczenia czy to Ameryka, czy Europa, cały świat to jeden wielki ćpun. 
- Bardzo chciałbym zaprzeczyć, ale taka jest niestety prawda. Tam gdzie jest człowiek, tam jest też demoralizacja. 
- Niestety... - Zamknęłam oczy i westchnęłam głęboko. - Vincent, mogę się do ciebie przytulić?
- Pewnie, że możesz.
Nie mówiąc nic więcej, wtuliłam się w tors sąsiada, a ten pogłaskał mnie czule po policzku. To była moja ucieczka przed brudem tego świata, chwilowa kryjówka, która na moment pozwalała mi o wszystkim zapomnieć. 


............................
Tytuł rozdziału: Dziewczyna w białej sukience, chłopak wali biały towar.


        Niełatwo było mi publikować rozdział, w którym mowa jest o rozczarowaniu i zepsuciu Paryża, zważywszy na to, co się tam wczoraj wydarzyło. Dogłębnie to mną wstrząsnęło, spędziło sen z powiek. Nigdy nie byłam w stolicy Francji, ale mam do niej swoisty sentyment, więc poczułam się tak, jakby ci okropni ludzie zaatakowali kogoś bardzo mi bliskiego. 
Mam ochotę płakać. Gdyby tylko te łzy były w stanie zmyć całe zło z tego świata...  








4 komentarze:

  1. Fajnie, że Juliette stanęła w obronie Mary, chociaż myślałam, że blondynkę bardziej poniesie xD
    Co do tej imprezy to mam mieszane uczucia, szczerze powiedziawszy myślałam, że będzie to zwykła impreza z alkoholem i narkotykami, a nie dodatkowo z "poświęceniem dziewicy".
    Jeśli chodzi o wydarzenia z Paryża to jestem przerażona, popłakałam się kiedy w telewizji pokazywali co się tam działo. Mam nadzieję, że szybko władze sobie z tym poradzą.
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pierwotnie to Mary miała się bić, ale potem uznałam, że to byłoby jednak zbyt wtórne, wiec rolę agresora powierzyłam Juliette. Czy mogło ją bardziej ponieść? Oczywiście, jednak wtedy tak łatwo by się nie wyłgała :).
      Chciałam tę imprezę ukazać jako pseudo-okultystyczny rytuał w wykonaniu znudzonych małolatów, którzy szykują dreszczyka, więc cieszę się, że odczucia co do tego nie są jednoznaczne. Z założenia miała to być niekomfortowa scena, tak to ujmę :).
      Relację oglądałam wczoraj od około pierwszej do drugiej w nocy i również uroniłam kilka łez. Całą noc nie spałam, trzęsłam się jak w febrze. Nawet teraz czuję się bardzo nieswojo. Ataki terrorystyczne zawsze wywoływały we mnie emocje, ale ten poruszył mnie wyjątkowo. Myślę, że minie jeszcze kilka dni, zanim w pełni się z tego otrząsnę. Nawet nie mogę sobie wyobrazić, co muszą czuć teraz Francuzi...
      Również pozdrawiam i dziękuję za komentarz.

      Usuń
  2. Oto przybyłam:) Witam w Nowym Roku:) Wspomnienia o Jaredzie wiecznie żywe, nie dają spokoju Mary;) Czasami sama się zastanawiam, jak to jest kochać kogoś tak bardzo. Jeśli chodzi o tą lalunię ze szkoły. Wszędzie znajdą się takie, co to uważają się za najpiękniejsze i najmądrzejsze, a jeśli jest ktoś lepszy od nich i to lepszy, bo ma talent, to od razu zostaje okrzyknięty dupodajkiem/dupodajką (pierwsze słowo sobie wymyśliłam:D). Dobrze, że koleżanka Mary jej pomogła. Zaskoczona zostałam tym, że dziewczyna interesuje się okultyzmem i chodzi na takie imprezy. Sam opis tego był obrzydliwy jak dla mnie. Tzn. Ty nie opisałaś go źle, po prostu jeśli tak to wygląda, nigdy nie chciałabym oglądać czegoś takiego na żywo. Biedna Mary, kolejne rozczarowanie stało się jej udziałem.
    Jeśli chodzi o listopadowe zdarzenia w Paryżu. Minęło już prawie 2 miesiące, ale jak dzisiaj pamiętam, jak mną to wstrząsnęło. Może dlatego, że główne uderzenie miało na rockowym koncercie. Sama na takie jeżdżę, a tu nagle okazuje się, że jakiś psychol może tam swobodnie wejść i pozabijać niewinne osoby. Ci ludzie nikomu nie zawinili. To straszne nawet mimo upływu czasu .

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Obrzydzenie jest tu, że tak to ujmę, mile widziane, zależało mi na tym, by je wywołać, w końcu Mary je czuła i cieszę się, że udzieliło się i Tobie, choć to nieco dziwny powód do radości :D.
      I mam nadzieję, że ludzie nigdy nie przestaną postrzegać tego wydarzenia jako strasznego, nieważne, ile czasu upłynie, bo gdy istnieje świadomość, ludzie czują się zmotywowani do przeciwdziałania podobnym przypadkom w przyszłości. Choć mam nieprzyjemne wrażenie, że to dopiero początek.

      Usuń