wtorek, 11 sierpnia 2015

06. I think I'll be alright, just as long, as I feel the sun again

Główna sala lokalu, który dotychczas należał do Steviego, pustoszała z każdą kolejną minutą, Michelle stała przy drzwiach i żegnała wychodzących gości, przyjmując przy okazji następną dawkę najszczerszych kondolencji. Czerwone, opuchnięte powieki mocno kontrastowały z jej woskowo bladymi, zapadniętymi polikami. Wyglądało to tak, jakby umarła razem ze swoim mężem i wstała na chwilę z grobu, by urządzić to przyjęcie, bo nikt inny nie wykonałby tego zadania wystarczająco dobrze. Pogrążona w żałobie czy nie, żona Steviego była perfekcjonistką dbającą o każdy najdrobniejszy szczegół, o czym świadczyły przystawki z sera i warzyw wbitych na wykałaczki przypominające maleńkie dzieła sztuki oraz sposób podania innych dań, które goście zjedli chyba wyłącznie po to, by nie robić przykrości pogrążonej w bólu wdowie. 
Bo nikt tego dnia nie miał apetytu, przynajmniej to wywnioskowałam po braku entuzjastycznych reakcji na widok podanego jedzenia i po rękach zaciśniętych na brzuchach. Sama, choć po wygłoszeniu swojej mowy i rzuceniu białej róży na wieko obsypanej grudkami ziemi trumny poczułam się nieco lżej i byłam już w stanie prowadzić normalne rozmowy, wciąż czułam się tak, jakby mój żołądek oplatał ogromny sznur. W końcu ciężko było się cieszyć dobrym posiłkiem po tak nieprzyjemnej ceremonii, jaką był pogrzeb, nawet ten znakomicie zorganizowany. 
Do ledwo trzymającej się na nogach Michelle podszedł mój ojciec, mocno ją przytulił i wyszeptał coś do ucha. W odpowiedzi pomachała twierdząco głową. 
- Chyba wypadałoby już iść - odezwała się Lisa po dopiciu soku żurawinowego. Przyznałam jej rację i obie wstałyśmy z zajmowanych miejsc; w tym samym czasie inspektor King zatrzasnął za sobą drzwi i wetknął między wargi papierosa. 
Idąc w stronę wyjścia, zastanawiałam się, co powinnam powiedzieć na odchodne wdowie i czy powinnam ją przytulić. Nie byłyśmy sobie specjalnie bliskie, więc może uścisk dłoni byłby bardziej na miejscu? Nie zdążyłam wysnuć żadnego wniosku, uniemożliwiła mi to Michelle:
- Nie idź jeszcze, Mary, chciałabym z tobą porozmawiać.
- To ja poczekam na zewnątrz. - Lisa uścisnęła bladą dłoń gospodyni i wyszła na pusty chodnik.   
- Jake, zastąp mnie na chwilę.
Starszy syn Stevena pogłaskał matkę po ramieniu i stanął przy drzwiach, my ruszyłyśmy prosto do gabinetu, którego progu nie przekraczałam od września poprzedniego roku. Dokładnie pamiętałam tę ostatnią wizytę: Stevie ostrzegał mnie przed Charliem Bronsonem, a ja niczym uparta, naiwna nastolatka próbowałam przekonać go do tego, że wokalista Wild Roses miał czyste intencje i nie traktował mnie jak napalonej groupie. On miał rację, ja się myliłam... 
- Miło z twojej strony, że przyleciałaś na jego pogrzeb - zaczęła Michelle, otwierając zamkniętą na klucz szufladę biurka. 
- Nie wyobrażam sobie, by mogło mnie tu nie być w takim dniu. 
- Steven zawsze bardzo cię kochał. Jak córkę, której nie mieliśmy, a której ogromnie pragnął.- Próbowała się uśmiechać, jednak nie najlepiej jej to szło. Ostatecznie uniosła lewy kącik ust, ale tylko na ułamek sekundy. Nie miałam jej tego za złe; wymaganie czegoś więcej w takiej sytuacji byłoby okrucieństwem. - Steven chciał ci to wysłać, ale nie zdążył - kobieta przekazała mi nieduży pakunek, który leżał na stercie dokumentów. 
Beżowy papier ukrywał płytę kompaktową - album Nirvany wydany rok wcześniej (dokładnie dwudziestego czwartego września tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego pierwszego roku, czyli w okresie, gdy moje życie, po jako takiej stabilizacji, znów pogrążyło się w całkowitym chaosie), o którego istnieniu nie miałam pojęcia. 
- Nie był pewien, czy ta płyta jest dostępna w Europie, a wiedział, że lubisz ten zespół. 
- Miło z jego strony - odparłam, rzucając okiem na spis utworów. Żaden tytuł nie brzmiał znajomo, nie miał prawa - jedynie nazwa Smells Like Teen Spirit przywołała pewne skojarzenie: Courtney przez pewien czas używała dezodorantu o nazwie Teen Spirit, śmierdział tak paskudnie, że lepszy był już odór ludzkiego potu. 
- Mam coś jeszcze, ale to już nie prezent od niego. 
Do moich dłoni trafiło oprawione w ramkę zdjęcie przedstawiające mnie i Steviego. Zrobiono je po moim pierwszym występie w Seattle - Steven klęczał, a ja się do niego tuliłam ubrana w białą tutu i swoje koncertowe body. Oboje dumnie się uśmiechaliśmy, wyglądaliśmy jak ojciec i córka. 
- Pomyślałam, że chciałabyś je mieć. 
- Dziękuję. - W moich oczach znów zagościły łzy, jednak tym razem były to łzy wzruszenia; po raz pierwszy tego dnia się uśmiechnęłam. 
- Ogromnie się ucieszył, kiedy napisałaś mu, że znów tańczysz i że przyjęli cię do szkoły baletowej. To właśnie wtedy wygrzebał to zdjęcie ze starego albumu i oprawił w ramkę. Zawsze uważał cię za zdolną tancerkę i wierzył, że w przyszłości zrobisz wielką karierę. 
- Na karierę już nawet nie liczę, ale w szkole dam z siebie wszystko, będę się starać najbardziej jak mogę, dla niego - oznajmiłam uroczyście, przyciskając starą fotografię do piersi. 
- Dobra z ciebie dziewczyna... Wybacz, kobieta. Ciężko się przestawić, gdy pamięta się kogoś z czasów, gdy był małym szkrabem. - Usta Michelle wygięły się w ciepłym uśmiechu, a ton głosu stał się znacznie weselszy, choć jeszcze chwilę wcześniej nic nie wskazywało na to, że da radę coś z siebie wykrzesać. 
- Nie szkodzi. Szczerze mówiąc, sama nie postrzegam siebie jako dorosłej kobiety. W środku czuję się dzieckiem, szczególnie teraz, gdy mieszkam u babci i nie muszę pracować ani płacić rachunków. A tak w ogóle, to co będzie z barem? 
- Zamierzam go sprzedać. Wiem, że Stevie kochał ten lokal i postrzegał go jako swój drugi dom, ale ja nie mam głowy do interesów, a Jake ma swoją działalność, więc nie mam innego wyboru. Lepiej przekazać pałeczkę komuś, kto się na tym zna, niż doprowadzić to miejsce do ruiny. 
- Gdybym była bogata, sama bym go kupiła.
- Nawet bym ci go nie sprzedała.
Zmarszczyłam brwi w lekkim zdziwieniu.
- W przyszłości masz być światowej sławy baletnicą, nie prowadzić bar na zadupiu. 
- Bar prowadzony przez balerinę, to faktycznie brzmi groteskowo... 




***




- Wiesz, czemu Josh nie przyszedł na pogrzeb? - zapytałam Lisę, gdy minęłyśmy sklep, w którym pracowała matka Drake'a. 
- Wyjechał.
- Dokąd? 
- Sama chciałabym to wiedzieć. 
Spojrzałam na nią pytająco.
- Odkąd Shorty zwinął biznes... W lipcu policja zrobiła nalot na dom jego sąsiada, bo omyłkowo to jego wzięli za dystrybutora. Marlon tak się wystraszył, że wycofał się z narkotyków. Teraz jest pełnoetatowym stolarzem - zboczyła nieco z tematu, widząc zaskoczenie na mojej twarzy. - Ale wracając do Josha: kiedy Shorty się wycofał, uznał, że miasto potrzebuje nowego, godnego zaufania dilera i podjął współpracę z kimś z Seattle. Oni dostarczali prochy, on je rozprowadzał i dzielili się uczciwie zyskami. Jo bardzo się tym ekscytował, nawet za bardzo. Mówił mi, jaki to złoty interes, jak to w ciągu kilku lat zostanie milionerem i takie tam pierdoły. Ale miał pecha, jak to Joshua Drake, jeden z jego najlepszych klientów okazał się podstawionym agentem DEA. Nie dość, że ścigają go federalni, to jeszcze wkurzony gang narkotykowy. Prysnął na początku tego miesiąca i słuch po nim zaginął. Agenci męczą teraz całą jego rodzinę. 
- Lepiej, że agenci niż gangsterzy.
- Fakt. W każdym razie sytuacja nie jest wesoła, ale podejrzewam, że za kilka tygodni sam się odda w ręce prawa. Znając jego tchórzostwo, będzie próbował zdobyć status świadka koronnego. 
- Nie przejdzie - oznajmiłam. - Pracował z nimi za krótko, by zdobyć cenne informacje. Dla agentów będzie bezużyteczny. Dobrowolnym zgłoszeniem zmniejszy sobie wyrok, nic poza tym. Na jego miejscu uciekłabym do Meksyku i zmieniła nazwisko na Sancho Pansa. 
Lisa cicho się zaśmiała.
- Nieźle się chłopak wkopał, nie ma co. Ale sam jest sobie winny. Żeby się w to bawić, trzeba mieć nieco więcej rozsądku niż to, czym może się pochwalić. 
- Święte słowa... - Olson pokiwała głową z aprobatą. - To mój przyjaciel, ale zasłużył na karę za swoją głupotę. 
- To jasne jak słońce. Trzeba być skończonym idiotą, by wchodzić w narkotykowy biznes, kiedy to ma się na koncie zwolnienie warunkowe. No, a co u ciebie? - zmieniłam temat, chcąc szybko nadrobić kilkumiesięczne zaległości i fakt, iż przez cały dzień prawie w ogóle się do niej nie odzywałam. 
- Dwa tygodnie temu zapisałam się na kurs florystyczny. 
- Kurs? A co ze studiami?
- Póki co musiałam z nich zrezygnować.
- Czemu?
- Bo jestem w ciąży.
- Jasna cholera! - wyrzuciłam z siebie zszokowana. - Mówisz poważnie? 
- Najpoważniej na świecie - odpowiedziała z uprzejmym uśmiechem.
- Jak mogłam tego nie zauważyć?!
- To dopiero trzeci miesiąc, nic jeszcze nie widać. 
- Jestem okropną przyjaciółką. Tak bardzo skupiłam się na sobie i swojej żałobie, że nawet nie dałam ci szansy na podzielenie się taką wielką nowiną. - Poczułam się naprawdę podle, Lisa zawsze mnie wspierała i interesowała się tym, co się u mnie działo, a ja wykazałam się tak okropną ignorancją. Kawał egoistycznej suki! - Teraz się pochwal, kto jest ojcem. Znam go?
- Owszem. To Johnny. Johnny Sevil. 
- Ty szczęściaro! Ale co on robi w Bellingham?
- Po aresztowaniu Charliego odszedł z Wild Roses, bo nie chciał grać w zespole kojarzonym ze śmiercią striptizerki. W Filadelfii dziennikarze nie dawali mu żyć, więc pod koniec lutego przyleciał tutaj. Mój kuzyn oprowadził go po mieście przed tym koncertem w Seattle, na który z nimi pojechałyśmy i Johnny uznał, że to piękne miejsce, w którym można się wyciszyć. A że potrzebował tego wyciszenia, kupił mieszkanie niedaleko mnie. Wpadliśmy na siebie któregoś dnia i jako że byłam jedyną osobą, którą tu znał, zaczęliśmy spędzać ze sobą sporo czasu. Reszty pewnie się domyślasz - dodała z jeszcze szerszym uśmiechem.
- Ale jesteście razem, tak?
- Tak. W przyszłym roku planujemy się pobrać.
- To cudownie! - oznajmiłam entuzjastycznie i objęłam szczęśliwą jak jeszcze nigdy Lisę. Nie sądziłam, że tego dnia coś aż tak bardzo mnie ucieszy. Wychodziło na to, że to poranne słońce wcale nie było złośliwością losu, a zwiastunem tego, że mój smutek przerwie chwila prawdziwej, szczerej radości. - Wiesz, muszę ci się do czegoś przyznać - powiedziałam po tym, jak znów ruszyłyśmy przed siebie. - Podkochiwałam się trochę w Johnnym. Podczas tej trasy traktował mnie o wiele lepiej niż Charlie i dopadło mnie małe zauroczenie... 
- Wiem - przerwała mi. - Powiedział mi też o tym, że uprawiał z tobą seks. 
- To nie był zwykły...
- Wiem, że brał w tym udział także Charlie. Znam wszystkie szczegóły, choć wolałabym żyć w nieświadomości - powiedziała z teatralną miną imitującą niemałe obrzydzenie. 
- Na swoją obronę mam to, że w tamtym okresie byłam na niekończącym się haju. Ale nie o tym chciałam mówić. Podczas jednej rozmowy Johnny powiedział mi, jaka powinna być kobieta, z którą mógłby się związać i teraz widzę, że ten opis doskonale do siebie pasuje. Można by rzec, że to przeznaczenie. 
- Też tak myślę - opowiedziała i położyła głowę na moim ramieniu. Cieszyłam się jej szczęściem tak, jakby było ono moim własnym. 
Może ostatecznie wcale nie byłam aż tak paskudną egoistką?




***




Gdy doszłyśmy do bramy otaczającej podwórko Olsonów, pożegnałam przyjaciółkę czułym uściskiem i ruszyłam w stronę swojego tymczasowego lokum. Nagle usłyszałam swoje imię; odwróciłam się i za plecami zobaczyłam młodego mężczyznę w czapce z daszkiem z logo Seattle Seahawks. Zmarszczyłam niepewnie brwi.
- Czyli się nie pomyliłem, to naprawdę ty - nieznajomy zwrócił się do mnie z szarmanckim uśmiechem.
- Tak, to ja. A ty to...
- Robert, kelner z Lone Grand, spotkaliśmy się na imprezie sylwestrowej. 
- No tak, Bobby od Gwiezdnych wojen.
Tym razem to on spojrzał na mnie z niemałym zdziwieniem. Bez zarostu faktycznie wyglądał na nieopierzonego młokosa. 
- Tak przedstawił cię twój szef: Bobby, z którym można rozmawiać wyłącznie o dziele Lucasa. 
- Nie cierpię tego elegancika. 
Zaśmiałam się cicho pod nosem.
- Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że na ciebie wpadłem. Myślałem, że już nigdy więcej cię nie spotkam - kontynuował z rękami wbitymi w kieszenie wytartych jeansów. - Chciałem zagadać podczas balu, ale jakoś się nie złożyło. A potem nigdy nie mogłem na ciebie nigdzie trafić. 
- Bo już tu nie mieszkam - wyjaśniłam zaistniały stan rzeczy. - Teraz moim domem jest Paryż. Przyleciałam na pogrzeb przyjaciela. 
- Pogrzeb... współczuję - dodał po chwili milczenia, jakby zastanawiał się, co powinien w takiej sytuacji powiedzieć. 
- Teraz, już po wszystkim, jest mi trochę lżej. 
- To dobrze, taka piękna kobieta nie powinna się smucić. 
- Uroczy z ciebie chłopak. 
- Staram się. - Znów się zalotnie uśmiechnął. Brak zarostu pozbawił go męskiego seksapilu, ale wciąż był niezwykle czarujący. Na tyle, bym mogła utrzymywać z nim stały kontakt i przekonać się, czy coś mogłoby z tego wyniknąć. - Po drugiej stronie ulicy stoi mój samochód, mogę cię podwieźć, jak chcesz. 
- Byłoby miło. Nie mam co prawda daleko, ale nogi odmawiają mi posłuszeństwa. To przez dwudniową głodówkę. 
- Tak więc proszę za mną, mademoiselle. 
Uśmiechnęłam się uprzejmie i podeszłam do czarnego chevroleta z niedużym wgnieceniem na masce, który stał między drzewami na skraju parku. 
- Miałem to wyklepać, ale zawsze brakuje mi czasu. Nowa panna Whartona panoszy się w knajpie jak królowa. Dał jej posadę menadżerki i pracujemy teraz na zwiększonych obrotach, bo zależy jej na jak największych zyskach, byle tylko pan dandysek mógł wydawać na nią więcej forsy. Suka zabiera nam część napiwków, gdy przekraczają trzydzieści procent. 
- Więc czemu się nie zwolnisz?
- Zwolnię, jak tylko znajdę coś innego.
- Rozsądne podejście - oznajmiłam, zapinając pasy.
- Bo rozsądny ze mnie człowiek. Rozsądny i bezpośredni - dodał i powstrzymał mnie przed dokończeniem wykonywanej czynności. Znów spojrzałam na niego ze zdziwieniem. - Ptaszki ćwierkają, że i ty taka jesteś, więc nie będę owijał w bawełnę. Słyszałem, że jesteś dobra w te klocki, więc może byśmy tak przeszli na tylne siedzenie? W schowku mam zapas gumek. Tutaj nikt nas nie zobaczy. Co ty na to? - Po raz kolejny się uśmiechnął, jednak tym razem ów uśmiech nie był szarmancki tylko brudny i obrzydliwy, zupełnie jak grymas, który wykrzywiał twarz Freddy'ego Lopeza za każdym razem, gdy wpadałam w jego wstrętne łapy. - Ziemia do Mary, masz ochotę na małe co nieco? - zamachał dłonią i zbliżył się do mnie na tyle, że czułam jego oddech na szyi. 
Nie zastanawiając się ani sekundy dłużej, wymierzyłam mu siarczysty policzek.
- Pobaw się ze swoją rączką i wyobraź sobie, że to Księżniczka Leia w niewoli! - warknęłam i niczym błyskawica opuściłam ciemne auto, trzaskając przy tym głośno drzwiami. 
Znów poczułam się tak, jakbym miała czternaście lat - znów stałam na szkolnym parkingu i wysłuchiwałam świńskich propozycji padających z ust złośliwych sukinsynów.
Obciągnij mi, Mary,  dam ci działkę hery.
Ściągnij majteczki, a dam ci trochę traweczki. 
Udostępnij waginę, dostaniesz kokainę. 
- Głupia dziwka! - krzyknęłam i z całej siły kopnęłam stojący na rogu aluminiowy śmietnik. Nienawidziłam tego miejsca, chciałam stamtąd jak najszybciej wyjechać, wrócić do Francji, gdzie dla nikogo, z wyjątkiem wrednej staruszki, nie byłam brudną ździrą. Gdzie nic nie przypominało mi o przeszłości, której się wstydziłam i która mnie przerażała. Gdzie spojrzenie co drugiej mijanej osoby nie było przepełnione pogardą i nienawiścią. Po Paryżu mogłam chodzić z podniesioną głową, w Bellingham snułam się chodnikiem jak cień, błagając w duchu o to, by nie natknąć się na kogoś, kto mógłby obrzucić mnie wyzwiskami czy groźbami. 
Gdy doszłam już do domu państwa Robinsonów, odetchnęłam z wielką ulgą, nie cieszyłam się nią jednak zbyt długo - zanim zdążyłam nacisnąć klamkę, ktoś otworzył drzwi. Tym kimś był ojciec. Niemal się ze sobą zderzyliśmy; przed kolizją uchronił nas jego niezawodny refleks. Z niczyich ust nie padły mile widziane w takiej sytuacji przeprosiny, wymieniliśmy się jedynie spojrzeniami - w moich oczach czaił się strach, w jego zdezorientowanie. Szybko mnie wyminął, ja równie prędko przekroczyłam próg w obawie, że będzie chciał się do mnie odezwać i nie będzie to nic miłego. 
- O, już jesteś. Zaparzyć ci herbatę?
- Czego chciał? - odpowiedziałam pytaniem na pytanie. 
- Przyniósł ci bilet na samolot. - Pani Robinson wręczyła mi białą kopertę, w środku znajdował się bilet na sobotni lot do Paryża. 
- Mam pieniądze, sama bym go kupiła. Nie potrzebuję jego łaski. 
- Ja jestem jedynie doręczycielem - oznajmiła. - Nie powiedziałaś czy chcesz herbatę.
- Wolałabym szklaneczkę rumu. To był popieprzony dzień - dodałam, widząc jej niezbyt zadowoloną minę. - Leczyłam się z uzależnienia od narkotyków, z alkoholem nigdy nie miałam problemu. 
- Zajrzę do barku, może coś się tam znajdzie. - Pani Robinson głośno westchnęła i przeszła do salonu. Ja zdjęłam buty i spojrzałam w wiszące nad komodą lustro.
- Musimy się zrelaksować, należy się nam po tym wszystkim... 




***




Ziemia kruszyła się pod moimi palcami i wpadała do głębokiego na trzy metry dołu. Cały czas patrzyłam w jego dno, by uniknąć kontaktu wzrokowego z chodzącymi dookoła mnie ludźmi. Było ich tam całe mnóstwo i z każdą minutą przybywali następni - kobiety, mężczyźni, dzieci. Wszyscy bez wyjątku, mijając mnie, rzucali różne wyzwiska, niektórzy nawet pluli. Czułam się jak średniowieczny skazaniec zakuty w dyby, wystawiony na niełaskę prymitywnej, karmiącej się cudzym poniżeniem gawiedzi. 
- Kiedyś takie jak ty paliło się na stosie! - wysyczał pogardliwie pan Robinson, uderzając rytmicznie o podłoże swoją wysłużoną laską. 
- A ludzi w twoim wieku można było spotkać wyłącznie pod ziemią - odpowiedział mu kobiecy głos, którego nie mogłam skojarzyć. 
Odwróciłam się ostrożnie (wciąż bałam się tego, że nawet najmniejszy mój ruch może sprowokować wszystkich tych ludzi do rękoczynów) i tuż obok zdezorientowanego sąsiada zobaczyłam Courtney Ravin. Kiedy nasze spojrzenia się spotkały, z jej twarzy zniknął zimny, złośliwy wyraz, zastąpił go ciepły, pełen uroku uśmiech. 
- Witaj, Mary Jane. - Usiadła obok, nie zważając na to, że ziemia brudziła jej białą sukienkę, która przy wnikliwszej obserwacji okazała się być koszulą nocną, i objęła mnie ramieniem. 
Wszelkie głosy ucichły, jakby nagle wszyscy stamtąd zniknęli. Zostałyśmy tylko my dwie; milczałyśmy. W końcu jednak Court owo milczenie przerwała:
- Rozmawiałam wczoraj z mamą, powiedziała, że jesteś moją siostrą. Wiesz, co to znaczy? 
Spojrzałam na nią pytająco.
- Że pójdziemy razem do piekła. 
- Kiedy?
- Jak tylko wyzdrowieję - odparła i spojrzała w dół, nad którym machałyśmy nogami. - Myślę, że tam będzie znacznie lepiej niż tutaj... 




***




- Tam będzie znacznie lepiej niż tutaj - powtórzyłam, siedząc na środku łóżka. 
Słońce zdążyło wzejść i od razu przykryły je szare chmury. Nietrudno było się domyślić, że ten dzień, w odróżnieniu od poprzedniego, miał być typowym dla Waszyngtonu o tej porze roku. 
Ptaki, zamiast przysiadać na parapetach i irytować ludzi wesołym ćwierkaniem, latały chaotycznie po niebie, jakby desperacko szukając schronienia przed zbliżającą się ulewą. 
Przetarłam kilka razy oczy, by odzyskać prawidłową ostrość i spojrzałam na białą kopertę leżącą na stoliku nocnym. Choć dla pani Robinson był to miły, ojcowski gest, ja postrzegałam to jako chęć pokazania swojej wyższości, upokorzenia mnie. Jedynie obawa przed tym, że ten bilet gwarantował ostatnie wolne miejsce na pokładzie, powstrzymała mnie przed rozerwaniem go na malutkie kawałki. 
Chciałam jak najszybciej opuścić Stany, sobota była zadowalającym terminem; myśl, że miałabym czekać jeszcze dłużej, i to z własnej winy, przyprawiała mnie o mdłości. Nie mogłam jednak dać temu zasrańcowi satysfakcji, nie tym razem. 
Zeskoczyłam szybko z łóżka, dziękując w myślach za to, że Robinsonowie w każdym pomieszczeniu mieli dywany, bo szczerze nienawidziłam dotyku zimnych paneli na wyciągniętych spod ciepłej kołdry stopach, i od razu podeszłam do torby. Schowane w niej pieniądze zamieniły się miejscami z biletem, kopertę zamierzałam wsunąć pod drzwi domu ojca w drodze na przystanek. 
Nieważne, że zapowiadała się deszczowa pogoda, musiałam odwiedzić Courtney. Ten sen był aż nazbyt wymowny, by go zignorować: biała koszula nocna, hasło wyzdrowienie i rzekome pokrewieństwo od strony matki. Moja podświadomość domagała się spotkania z Ravin i zamierzałam spełnić jej życzenie. W końcu Court była jedną z niewielu życzliwych mi osób w tym przeklętym mieście, ignorowanie jej w chorobie byłoby piekielnym okrucieństwem. 




***




Wysoka pielęgniarka zaprowadziła mnie na trzecie piętro i zanurzyła dłoń w kieszeni białego fartucha, w której dzwonił pęk kluczy. 
- Zamykamy drzwi na klucz dla ich bezpieczeństwa - zaczęła wyjaśniać w obawie, że zarzucę ośrodkowi więzienie ludzi, którzy niczym nikomu nie zawinili. - Niektórzy pacjenci wychodzili na korytarz i spadali ze schodów. Po tym, jak jedna osoba niemal straciła w ten sposób życie, dyrektor zdecydował się na dodatkowe środki ostrożności. 
- Nic dziwnego. - Uśmiechnęłam się uprzejmie.
- Wiem, że zna pani zasady, ale muszę przypomnieć, by nie wnosić do środka ostrych przedmiotów i jedzenia. Courtney to straszny łasuch, raz pani brat przyniósł jej czekoladę, zjadła całą tabliczkę naraz i natychmiast dostała boleści brzucha. To jak wiadomo dodatkowy stres, a tego chcemy unikać.
- Rozumiem - odpowiedziałam. - Przyniosłam tylko kwiaty, sztuczne, bo bardzo je lubi. 
- Oj, to prawda. Wiosną podczas spacerów codziennie zbierała konwalie i robiła z nich małe bukieciki dla siebie i swojego lekarza prowadzącego. Uwielbia go do szaleństwa. Nikogo to nie dziwi, bo to dobry człowiek i ma do niej ogromną słabość. Jak my wszyscy zresztą. Kiedy wyszła z katatonii i zaczęła mówić, oczarowała nas swoim urokiem. 
- Cała Courtney - powiedziałam i bezwolnie pomyślałam o tym, że ta kobieta zdecydowanie za dużo mówiła. 
- Na pewno się ucieszy z tego, że ją pani odwiedziła. Kiedy przychodzi pan Oliver, aż podskakuje z radości. Jest obecnie na etapie rozwoju trzyletniego dziecka, więc niech się pani nie zdziwi, jeśli będzie zachowywać się niezbyt racjonalnie. - Szatynka w końcu otworzyła drzwi. Courtney, która siedziała przy stoliku, zerwała się nagle z miejsca i wbiła we mnie niepewne spojrzenie. - Masz gościa, Courtney. Przyszła twoja siostra. 
- Ja nie mam siostry. Ja mam brata. Olivera. Był tu wczoraj . Dał mi prezent na nieurodziny. 
Moje ciało zesztywniało, a serce zaczęło bić jak szalone - nasze małe oszustwo wyszło na jaw. Miałam przerąbane. Przynajmniej tak mi się wydawało do momentu, aż odezwała się pielęgniarka:
- Proszę się nie przejmować, jej ośrodek pamięci nie działa jeszcze tak jak powinien. Zdarza się, że pyta, dlaczego dzień wcześniej nie przyszedł do niej pan doktor, choć rozmawiała z nim ponad godzinę. Pani rzadko tu bywa, więc może pani nie pamiętać.
- Rozumiem. 
- W takim razie zostawiam panie same. Będę tuż za drzwiami. 
Odpowiedziałam jej kolejnym uprzejmym uśmiechem i odetchnęłam z ulgą, kiedy tylko wyszła na korytarz - nie wytrzymałabym kolejnych pięciu minut jej nieustannej paplaniny. 
- Cześć, Courtney.
- Nie jesteś moją siostrą - odpowiedziała, wiercąc mnie wnikliwym spojrzeniem. - Ja nie mam siostry. 
- Wiem, ale jestem twoją przyjaciółką, Mary, pamiętasz mnie?
Zmarszczyła czoło i wydęła wargi; faktycznie przypominała kilkuletnie dziecko.
- Tak! - oznajmiła entuzjastycznie. - Byłaś u mnie. Czesałam ci włosy!
- Tak, właśnie tak - oznajmiłam z czułym uśmiechem.
- Masz piękne włosy, takie złote. Jak w bajce z kasety o misiach. Ja mam włosy jak Królewna Śnieżynka, też piękne.
- Przepiękne.
- Chodź, usiadaj, pokażę ci moją nową książkę! - Chwyciła mnie za dłoń i pociągnęła w stronę stolika, przy którym stały dwa krzesła. 
Nie umknął mi fakt, że myliła niektóre słowa, ale i tak byłam z niej ogromnie dumna, bo zrobiła wielki postęp od momentu, w którym widziałam się z nią po raz ostatni. 
- Oliver mi ją dał. Są tu karuzale. - Podsunęła mi album będący zbiorem zdjęć i informacji na temat najbardziej znanych parków rozrywki na świecie. - Lubisz karuzale? 
- Bardzo.
- Oliver obiecał, że mnie zabierze tam, jak już będę mogła iść do domu. Nie pamiętam domu, ale to chyba ładne miejsce. - Uśmiechnęła się szeroko. Dopiero wtedy zauważyłam, że nie miałam kilku zębów. Dwóch trzonowców i dolnej trójki. - Oglądaj.
Otworzyłam jeszcze pachnący nowością album - pierwszym przedstawionym obiektem był Disneyland w Anaheim w Kalifornii. Coś ścisnęło mnie za serce.
- Pewnie tego nie pamiętasz, ale byłyśmy tam - powiedziałam, wskazując na dużą fotografię przedstawiającą ów park z lotu ptaka. 
- Naprawdę? Jak byłam zdrowa?
- Tak, jak byłaś zdrowa. Miałaś wtedy urodziny. Trzy dni wcześniej spakowałyśmy parę rzeczy i wsiadłyśmy w autobus, nikomu o niczym nie mówiąc. Dostałam potem niezłe lanie, ale było warto, bo bawiłam się wtedy tak dobrze, jak nigdy wcześniej. Zaliczyłyśmy wszystkie możliwe atrakcje, a po zejściu z kolejki górskiej o mało się nie porzygałyśmy. 
- Dostałaś lanie? Od kogo? - spytała zaintrygowana.
- Od ojca.
- Ja nie mam taty. Umarł dawno temu.  
- Tak, wiem - odparłam i dotknęłam jej chłodnej dłoni. Miała obgryzione paznokcie, do czego nie byłam przyzwyczajona. W swoim poprzednim życiu bardzo o nie dbała - były krótkie, ale zawsze równo opiłowane i pomalowane. 
- Dużo księżniczek z bajek nie ma tatusiów. Nie smucę się, bo mam Olivera. Bardzo go kocham. I on też mnie kocha. Jak będę zdrowa, zabierze mnie do domu. Wtedy będę mogła wychodzić zawsze, jak będę chcieć. I będę mogła być na słonku, aż ono pójdzie spać. Lubię słonko. Jak na mnie świeci, jestem szczęśliwa. Deszcz jest smutny. Ja nie lubię być smutna. A ty, Molly?
- Mary - poprawiłam ją.
- A ty, Mary? 
- Też nie lubię. Nikt nie lubi.
- Ale jesteś smutna.
- Ja? Nie, zdaje ci się. Nie jestem smutna.
- To dobrze. No bo księżniczki ze złotymi włosami nie mogą być smutne. 
- Nie jestem księżniczką - odpowiedziałam.
- Jesteś bardzo ładna i masz piękne złote włosy, musisz być księżniczką. Jutro zrobię dla ciebie koronę i dam ci ją, jak znowu do mnie przyjdziesz. Bo przyjdziesz? 
- Niestety nie. Jutro wracam do domu, który jest bardzo daleko stąd.
- Za siedmioma morzami?
- Za jednym oceanem - odpowiedziałam i zacisnęłam mocno powieki, spod których od razu wypłynęły łzy. Courtney natychmiast wstała z miejsca i objęła mnie mocno ramionami.
- Nie płacz, Mary. Jak przyjdzie słońce, wszystko będzie dobrze... 



............................
Tytuł rozdziału: Myślę, ze wszystko będzie dobrze, kiedy znów poczuję słońce. 


- Skojarzenie Mary odnośnie Smells Like Teen Spirit to ukłon w stronę historii kryjącej się za tym tytułem. 
- Powrót Bobby'ego zainspirował jeden z komentarzy na MWADG

6 komentarzy:

  1. Ale ten Bobby mnie wkurwił! Aż miałam ochotę mu przywalić i dziwię się że Mary tylko do spoliczkowała.
    Booże nawet nie wiesz jak się ucieszyłam, że znowu pojawiła się Courtney! Uwielbiam ją!
    Tak ostatnio się zastanawiałam czy nie mogłabyś napisać miniaturki gdzie Courtney nie przedawkowała i nadal dobrze bawi się z Mary ale pojawia się Jared. Bo odkąd czytam to opowiadanie nie daje mi spokoju myśl jakby to wtedy było.
    Pozdrawiam i życzę weny! :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ogromnie mnie to cieszy, bo na to skrycie liczyłam - na zadowolenie czytających z powrotu Courtney. Mogę dodać, tak w ramach niewinnego spoilera, że w kolejnym rozdziale wizyta Mary w ośrodku będzie kontynuowana :).
      Szczerze mówiąc, nigdy o tym nie myślałam, ale jak teraz o tym wspomniałaś, uświadomiłam sobie, że mogłoby to być ciekawe wyzwanie. Nie obiecuję, że taki twór powstanie, ale możesz być pewna, że będę nad tym intensywnie myśleć i jeśli wpadnę na jakiś ciekawy pomysł, na pewno go zrealizuję. Jak coś, jestem otwarta na sugestie :).
      Również pozdrawiam i dziękuję za tak szybki odzew - nie spodziewałam się tego :).

      Usuń
  2. Czytałam ten rozdział w lipcu, ale musiałam od nowa, żeby go sobie przypomnieć. Śmierć Stiviego była okropnym ciosem, żegnanie go tak samo. Mary dostała piękny prezent w postaci płyty i tego zdjęcia. Nie dziwię się jej, że się wzruszyła. Ciąża Lisy? Kto by się spodziewał. Tak sobie teraz pomyślałam, że nie pamiętam, bądź nie opisywałaś tego, jak potoczyły się jej dalsze losy, bo nie przypominam sobie jej w opowiadaniu, kiedy Mary znów była z Jaredem. idąc dalej... byłam mocno zaskoczona, kiedy przeczytałam o bilecie powrotnym do Paryża dla Mary od jej ojca. Czyżby kochany tatuś bał się, że córeczka zechce zostać i znów "psocić" ? Pewnie tak. Tego kelnerzyny nie skomentuję, kawał idioty i tyle. Współczuję Mary. Nie chciałabym być na jej miejscu i patrzeć na swoją najbliższą przyjaciółkę tak, jak Mary musiała patrzeć na Courtney. Chociaż w porównaniu do tego, co było wcześniej i tak jest dużo lepiej:) Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mary i Jared spotkali ją podczas spóźnionego miesiąca miodowego w Bellingham, spacerowała wtedy po parku ze swoim wnukiem :).

      Usuń