piątek, 8 maja 2015

03. Slow down, ain't no enemy but yourself

        Obleczona w czerwoną rękawicę dłoń po raz kolejny zetknęła się z moim ciałem; tym razem nie uderzyła w bok, zaatakowała twarz. Wcisnęła się w kość jarzmową i otarła o nos. Poczułam ból i złość, przed oczami stanął mi ojciec, a w uszach rozbrzmiał jego drwiący śmiech - zupełnie jakby tam był, jakby stał przede mną i posyłał mi pełne pogardy spojrzenia. 
To obudziło zalegające we mnie pokłady agresji, która bardzo szybko przejęła kontrolę nad ciałem. Rzuciłam się na Danielle niczym wściekła bestia spuszczona z łańcucha. Po serii zadawanych na oślep ciosów obie upadłyśmy na deski i byłabym zatłukła ją na śmierć, gdyby nie instruktor, który chwycił mnie mocno za ramiona i zniósł z ringu. 
- Co to, do cholery, miało być?!
- Uderzyła mnie w twarz, poniosło mnie - odpowiedziałam, wciąż czując buzujący wewnątrz gniew. Zupełnie jakby w mojej głowie od dłuższego czasu schowana była bomba o ogromnej sile rażenia, a nastoletnia bokserka przypadkiem ją zdetonowała. 
- Tutaj każdy dostaje w twarz, a widziałaś, żeby ktoś tak reagował? - z ust łysego mężczyzny padł kolejny zarzut pod moim adresem, tym razem nie posłał mi jednak pełnego gniewu i żalu spojrzenia, jego wzrok skupiony był na moich dłoniach, z których to zdejmował niebieskie rękawice. Dało się na nich dostrzec ślady świeżej krwi sprowadzonej do parteru Francuzki. - Boks to sport, a nie bezmyślna nawalanka. 
- Wiem...
- Gówno wiesz! Mogłaś zrobić Danielle poważną krzywdę, w moim klubie tak nie postępujemy. Trening ma was czegoś nauczyć, a nie być potencjalną przyczyną zgonu. Może w Stanach to normalne, ale tu mamy pewne zasady.  
- Jasne, co złego to Ameryka... - prychnęłam ironicznie, wyciągając ręce z błękitnej osłony. Anton zbył to milczeniem, oboje spojrzeliśmy w stronę ringu, z którego powoli, w asyście dwóch zawodniczek i pomocnika trenera, schodziła moja przeciwniczka. Z nosa i dolnej wargi ciekła jej krew, ale nie wyglądało to znowu tak najgorzej. O wiele poważniejszych obrażeń doznawałam w zakładzie karnym i w rodzinnym domu. 
- Idź do szatni ochłonąć i wróć tu za kilka minut na rozmowę. 
Przewróciłam oczami i weszłam do dusznej przebieralni, w której unosił się ostry zapach potu wymieszany z nie mniej odrzucającymi dezodorantami, takimi z najniższej półki, które można było kupić w pierwszym lepszym supermarkecie. 
Nie zamierzałam wracać na salę, nie zamierzałam przeprowadzać tej głupiej rozmowy, która byłaby zapewne kolejnym umoralniającym wykładem połączonym z nieszczerymi przeprosinami, zamierzałam za to szybko się obmyć, przebrać i raz na zawsze opuścić klub.
Kiedy miesiąc wcześniej trafiłam na informację o możliwości zapisania się na zajęcia z boksu dla pań, byłam przeszczęśliwa. Dodatkowe zajęcia ruchowe, które mogły tylko wesprzeć moją rehabilitację (w walkach, które narażałyby mój obojczyk na kolejne złamanie, nie zamierzałam brać udziału) plus doskonała okazja do tego, by wyładować gniew. A tego było sporo; powodowały go niezbyt przyjemne zabiegi z użyciem prądu i ciągłe czepialstwo babci. Powód zawsze się znalazł - a to kafelki w łazience nie były dokładnie wyszorowane, a to na szybie zostawała maleńka smuga, a to przygotowywałam posiłek nie tak, jak ona by to zrobiła, no i przede wszystkim odmawiałam udziału w niedzielnych mszach świętych. To była dla Heather największa zniewaga i prawdziwe pole do popisu. Tyle dobrego, że Lily minęła złość i znów byłyśmy kochającymi się na zabój siostrami, które łączył wspólny wróg. Bo i młodszej wnuczce babcia nie szczędziła wyrzutów i ostrych bur - głównie obrywało się jej za brak porządku w pokoju, oglądanie zbyt dużej ilości bajek, odmawianie prowadzenia rozmów po francusku i za sprowadzanie do domu kotów Audetów. 
Do tych wszystkich zewnętrznych napięć dochodziły jeszcze te wewnętrzne - skutki uboczne nagłego porzucenia nałogu, obawy, że nie poradzę sobie w szkole baletowej, mimo iż na zajęciach z panną Lebrun szło mi całkiem nieźle i ta przeklęta, prymitywna frustracja seksualna. Doszła do tego poziomu, że próbowałam uwodzić Vincenta byle tylko nakarmić tę cholerną bestię, ale on był twardy. Działałam na niego, to było widać gołym okiem, szczególnie w okolicach rozporka, gdy niby przypadkiem kładłam dłoń na jego udzie podczas naszych lekcji, ale bronił się przed tym jak lew. Może chodziło o moją mamę, może o to, że byłam od niego dwadzieścia lat młodsza, a może był rasowym masochistą, albo człowiekiem, który zdecydował się umartwiać swoje ciało, aby wzbogacić swoją duchowość. Nie miałam pojęcia, a nie rozmawialiśmy na tematy niezwiązane z muzyką. Nawet gdy przychodził do nas na kolację, przy stole królował temat jego pasji, ewentualnie kotów i zdrowia matki, która z każdym kolejnym przypadkowym spotkaniem zdawała się nienawidzić mnie jeszcze bardziej, choć w dalszym ciągu nie zamieniłyśmy ze sobą ani słowa. 
Wszystkie te nerwy, irytacje, napięcia i bóle tłumiłam w sobie aż do momentu przyjścia na pierwszą lekcję boksu. Kilka ciosów zadanych śmierdzącemu workowi przyniosło mi niewymowną ulgę, poczułam się jakbym była dokładnie tam, gdzie powinnam, poniekąd jak w domu. Ale dwadzieścia osiem dni później okazało się, że i na tę dyscyplinę byłam zbyt agresywna. Bo przecież emocje można było wyładowywać tylko do pewnego momentu, potem to już było złe i niebezpieczne. A przynajmniej to spodziewałam się usłyszeć z ust szefa wszystkich szefów. Jak już wiadomo, postanowiłam sobie tego oszczędzić - tuż po tym, jak narzuciłam plecak, wyszłam z szatni i ignorując trenera, pchnęłam dwuskrzydłowe, blaszane drzwi, za którymi uderzyło mnie przyjemne, świeże powietrze. Nie było mi jednak dane cieszyć się nim w spokoju. 
- Mary!
Odwróciłam się szarpnięta silną, męską dłonią. 
- Dlaczego nie zostałaś, mimo iż cię o to prosiłem? Wiesz, że nie lubię, kiedy ktoś mnie ignoruje.
- A ja nie lubię, kiedy ktoś mnie szarpie na środku ulicy - odburknęłam, wyrywając swoje ramie z chwytu Antona. 
- Teraz tak zupełnie poważnie, czy ty masz jakiś problem?
- Aktualnie ty jesteś moim problemem.
Już miał zamiar coś powiedzieć, jednak przerwał mu znajomy głos:
- Co tu się wyprawia, Marie? - Obładowana siatkami babcia spojrzała najpierw na mnie, a potem na trenera. Na śmierć zapomniałam, że miałyśmy się tu spotkać i wrócić razem do domu. 
- Pani jest matką Mary? - wyprzedził mnie Anton.
- Babcią, a pan to kto?
- Paul Anton, prowadzę szkółkę bokserską. 
- Ach tak... Heather Lewis. Czy Marie coś przeskrobała? - zapytała już zupełnie innym tonem i nie omieszkała spojrzeć na mnie z wyrzutem, choć jeszcze nic nie wiedziała. Zza jej pleców wychyliła się nieco przestraszona całą tą sytuacją Lily; wyciągnęłam dłoń w jej stronę i przysunęłam do siebie.
- Pomyliła trening na ringu z bójką uliczną. Mocno poturbowała jedną z moich podopiecznych i uciekła, kiedy chciałem z nią to wyjaśnić. 
- Nie uciekłam tylko wyszłam, bo nie miałam ochoty słuchać tych głupot.
- Marie! - ton Heather znacznie się zaostrzył, wyraz twarzy tak samo. Odebrałam to jako nakaz milczenia i natychmiast się do niego dostosowałam. Kiedy babcia była naprawdę wściekła, wolałam jej nie drażnić, bo gotowa była wyrzucić mnie na ulicę, tak jak już to raz miało miejsce. 
- Ma w sobie ogromne pokłady niezdrowej agresji, której nie potrafi kontrolować - kontynuował instruktor, gdy wyczuł odpowiedni moment. - Czasami sport jest doskonałą formą wyładowywania złości, ale nie w przypadku Mary. Ona nie potrzebuje wysiłku fizycznego tylko dobrego psychologa lub psychiatry. I nie mówię tego... 
- Palant! - wycedziłam, zaciskając wolną dłoń w pięść. 
- Sama pani widzi, jedna niewinna sugestia, a Mary już wpada w szał. 
- Ja ci mogę dopiero pokazać szał. Wtedy to ty będziesz potrzebował pomocy specjalisty; chirurga i urologa. 
- Marie, nie denerwuj ty mnie. Weź Lilianne i idźcie w stronę stacji, zaraz was dogonię. 
Bez słowa ruszyłam razem z siostrą ku przystankowi.
- Nie denerwuj się, to tylko przewrażliwiony dupek, nic wielkiego się nie stało - odezwałam się, widząc, że Lil w dalszym ciągu była blada jak ściana.
- Nie o to chodzi. Babcia powiedziała, że u tego ortodonty to nie będzie mnie bolało, a on włożył mi do buzi taki metal z ohydną papką i ja prawie zwymiotowałam. Nie lubię babci za to, że każe mi nosić aparat na zęby, tatuś mi nie kazał. Mówił, że jestem śliczna nawet jak mam nierówne ząbki. 
- Bo jesteś.
- I nie będę go nosić. 
- Obawiam się, że będziesz musiała, bo babcia już za niego zapłaciła. 
- To niech go sobie sama nosi na tych swoich krzywych nogach! - oznajmiła oburzona, a ja głośno się zaśmiałam. Lily zawsze potrafiła poprawić mi humor, bez względu na to, jak beznadziejna była moja sytuacja. I to było w niej wspaniałe. 




***



       - Ładnie tu - powiedziałam, rozglądając się po pomieszczeniu, do którego wprowadził mnie Vincent. O ciemnoczerwone ściany oparte były wypełnione książkami regały, w rogu tuż pod oknem stał czarny fortepian, a kąt na przeciwko zajmowało masywne biurko.
- To moja pracownia, ćwiczę tu i sklejam modele.
- Modele?
- Samoloty, statki, takie tam małe hobby - wyjaśnił.
- Pokażesz mi?
- Tak, ale po lekcji. Obiecałem twojej babci, że do końca tygodnia nauczę cię grać Odę do radości.
- Odę do radości? Marsz pogrzebowy jest bardziej w jej stylu, ale niech będzie.
Audet, pokręciwszy głową z rozbawieniem, usiadł na stojącej przed sporym instrumentem ławeczce i zaczął wertować oparte o pulpit kartki w celu znalezienia odpowiedniej partytury. Już miałam się do niego dosiadać, gdy moją uwagę przykuł jeden z wiszących na ścianie obrazów. W odróżnieniu od reszty nie był wykonany farbami i nie przedstawiał martwej natury.
- Czy to jest...
- Tak, to twoja mama - odpowiedział, nie pozwalając mi dokończyć pytania.
- Kto to narysował?
- Ja.
- No proszę, nie wiedziałam, że jesteś też plastykiem. I to takim zdolnym - dodałam pełnym podziwu tonem. Trzeba było porządnie wysilić wzrok, by zorientować się, że to nie czarno-biała fotografia, a narysowany ołówkiem portret. 
- Nie jestem. Matka chciała zrobić ze mnie drugiego Van Gogha, ale bezskutecznie. Tak jak twoja siostra, mimo talentu, nie chce śpiewać, tak ja, chociaż mam do tego predyspozycje, nie lubię malować. Robiłem to tylko jako dzieciak, bo nie miałem innego wyjścia. 
- Rodzice przykuwali cię łańcuchami do sztalugi? 
- Nie. Zamykali pianino na klucz i nie pozwalali mi grać, dopóki czegoś nie namalowałem. Uważali, że jako plastyk zarobię więcej niż jako muzyk. I pewnie mieli rację, ale mnie nie obchodziły pieniądze, chciałem grać, reszta była dla mnie bez znaczenia. - Rozprostował palce i przebiegł nimi po klawiaturze. - Co prawda nie zrobiłem takiej kariery, o jakiej marzyłem, ale nie mam co narzekać. Gram i jestem w stanie się z tego utrzymać, niewielu ma takie szczęście.
Choć weszliśmy już na temat muzyki, ja wciąż byłam skupiona na portrecie mamy - był piękny, biła od niego niesamowita energia, jak dziwnie to nie brzmiało.
- Masz ich może więcej? - zapytałam, wciąż wlepiając wzrok w przeniesione na papier oczy mamy. Vincent genialnie uchwycił to, co było w nich najpiękniejsze, ten niezwykły blask. 
- Wszystko, co tu wisi to moje prace.
- Nie chodziło mi o obrazy w ogóle, a o portrety mamy. Narysowałeś tylko ten jeden, czy jest ich więcej?
W końcu spojrzałam na swojego towarzysza, na jego twarzy pojawił się dziwny wyraz, jakby w jego głowie trwała właśnie wielka kłótnia. Wahał się, choć było to pytanie najłatwiejsze na świecie. 
- Mam jeszcze kilka - odpowiedział po tym, jak wziął głęboki oddech.
- Pokażesz mi?
- Teraz to już nie mam innego wyjścia. Nie dałabyś mi żyć, gdybym się nie zgodził.
- Minęły niecałe dwa miesiące, odkąd tu zamieszkałam, a ty już znasz mnie jak własną kieszeń - odparłam z uprzejmym uśmiechem. Audet odwzajemnił się tym samym i otworzył zamkniętą na klucz szufladę biurka ( jedną z dwunastu). Po chwili trzymałam już w dłoniach pożółkłą teczkę, w której znajdowało się sporo kartek, wszystkie zapełnione szkicami, każdy z nich przedstawiał moją mamę. 
- O cholera, tego się nie spodziewałam - wyrzuciłam bezwolnie, gdy po serii niewinnych portretów uśmiechniętej nastolatki zobaczyłam taki, na którym moja rodzicielka była rozebrana od pasa w górę. Vincent nie odezwał się nawet słowem; na kolejnym kawałku papieru jego ulubiona modelka była już całkiem naga. Pieprzyk znajdujący się na lewej piersi i nieduże znamię w kształcie półksiężyca na prawym udzie świadczyły o tym, że Audet nie rysował z wyobraźni. - Byliście razem, na sto procent - powiedziałam, odkładając prace sąsiada na blat. 
- Skąd ta pewność?
- Wątpię, by mama rozbierała się przed zwykłym kolegą.
- Emily była artystką, potrafiła przełamywać wstyd, jeśli wymagała tego od niej sztuka. 
- Ty mi tu sztuką oczu nie mydl. Byliście parą, prawdopodobnie byłeś jej pierwszym facetem, czego się tu wstydzić? Krępuje cię to, że jestem jej córką? - spytałam i usiadłam obok wyraźnie zmieszanego Francuza. - Niepotrzebnie. Mama była otwarta i jestem pewna, że gdyby nie umarła, opowiedziałaby mi o wszystkich swoich związkach. 
- Nie chodzi o wstyd.
- No to o co?
- O nic, po prostu nie lubię o tym rozmawiać. 
- Ale dlaczego?
- Bo to dla mnie bolesny temat. Taka spostrzegawcza jesteś, a tego nie widzisz? - Spojrzał na mnie z lekkim wyrzutem. 
- Teraz już widzę. A wiesz, co łagodzi ból?
- No co?
- Wyrzucenie z siebie wszystkiego, wygadanie się komuś.
- Ciekawskiej sąsiadce? 
- Chociażby. Ja też niedawno przeżyłam zawód miłosny. Straciłam kogoś, na kim ogromnie mi zależało i to z własnej winy, więc wiem, jak to boli, jaką goryczą cię wypełnia. Wiem też, że trzeba ją wylać, by się w niej nie utopić. 
Audet spojrzał na mnie niepewnie, zagryzł mocno wargi, po czym wciągnął głośno powietrze i zaczął mówić:
- Emily i ja byliśmy razem i bynajmniej nie była to przelotna miłostka. Planowaliśmy nawet wspólną przyszłość i to były konkretne plany, nie jakieś tam naiwne bajania. Mieliśmy wziąć ślub w jej osiemnaste urodziny, w trzecią rocznicę naszego związku. Emily rozglądała się już za sukienką, ale wszystko trafił szlag, kiedy dostała propozycję wyjazdu do Stanów. Dwuletnie stypendium w najlepszej szkole muzycznej w Waszyngtonie. Wiesz, co mnie zabolało najbardziej? Nie to, że przyjęła tę propozycję mimo naszych planów, a to, że nawet o tym ze mną nie porozmawiała. Po prostu przyszła do mnie i powiedziała, że za tydzień leci do Seattle. Tak po prostu, półtora miesiąca przed planowanym ślubem zdecydowała się polecieć na drugi koniec świata. Pokłóciliśmy się i to tak bardzo, że przestaliśmy się do siebie odzywać, nawet nie przyszła się ze mną pożegnać. Przez trzy miesiące nie dzwoniła i nie pisała. Potem przysłała mi tylko jeden list. Przeprosiła za tak długie milczenie i napisała, że kiedy wróci, znów będziemy razem, że weźmiemy ślub i zaczniemy starać się o dziecko. Poprosiła też, bym nie odpisywał, żebym w ogóle się z nią nie kontaktował przez te dwa lata. Nazwała to próbą, która miała pokazać prawdziwą siłę naszej miłości. Dostosowałem się i jak dziecko odliczałem dni do jej powrotu. Rok później, gdy pomagałem twojemu dziadkowi odnawiać altanę, podbiegła do nas twoja babcia i powiedziała coś, co było dla mnie jak cios prosto w serce: oznajmiła, że właśnie przyszedł list od Emi, w którym poinformowała o tym, że poznała w Seattle wspaniałego mężczyznę i że zamierza zostać tam na stałe, żeby za niego wyjść - zaśmiał się gorzko, a w jego oczach zaszkliły się łzy. - Ten mężczyzna to był twój ojciec. Pół roku później przyszła kolejna wiadomość, tym razem dowiedziałem się, że Emily jest w ciąży. Miałem ochotę tam polecieć, zabić ich oboje, a na końcu siebie, ale moja nienawiść nie była wystarczająco silna. Albo po prostu byłem tchórzem. Przez lata życzyłem im wszystkiego, co najgorsze, aż do momentu, gdy przylecieli tutaj na wakacje. Byłaś razem z nimi, ale cię nie widziałem. Wpadłem na Emily, gdy wracała ze spaceru z psem. Przytuliła mnie na przywitanie i pocałowała w policzek, jak gdyby nigdy nic. Wciąż była nieziemsko piękna, nawet piękniejsza niż przed laty. Była też cholernie szczęśliwa i nawet nie musiała tego mówić, to było widać gołym okiem. Uśmiechała się tak, jak jeszcze nigdy, a ja nie potrafiłem okazać złości czy chłodu. Pogratulowałem jej, życzyłem szczęścia i jeszcze tego samego dnia pojechałem do kuzyna na wieś, by przypadkiem znów na nią nie wpaść. I już nigdy więcej jej nie zobaczyłem. Nie poleciałem nawet na jej pogrzeb, serce by mi pękło, gdybym zobaczył tę piękną twarz, to piękne ciało ułożone w trumnie. 
Vincent nie zdołał już dłużej powstrzymywać łez, płynęły po jego polikach jedna za drugą. Nawet ich nie starł, siedział nieruchomo i patrzył tępo w jeden punkt. 
- Nie wiem, co powiedzieć - wydusiłam w końcu z siebie, by wyrwać go z tej hipnozy. 
- Nie musisz nic mówić. Tak po prostu musiało być. Emily musiała wyjechać, żebyś mogła się urodzić, by mogła się urodzić Lily.
- Przykro mi, naprawdę. - Otarłam jego twarz wierzchem dłoni, patrząc mu przy tym głęboko w oczy. Malował się w nich smutek i największy ból z możliwych. To samo widziałam w lustrze za każdym razem, gdy myślałam o Jerrym. - Bardzo mi przykro - dodałam i bezwolnie zbliżyłam swoją twarz do jego twarzy. Czułam ciepły oddech na poliku, nasze wargi już prawie się ze sobą stykały i wtedy też do pokoju weszła Melanie Audet. Odskoczyliśmy od siebie jak oparzeni.
- Vincencie, pozwól na chwilę do kuchni - ton jej głosu jak zwykle był surowy, a twarz okupował kamienny wyraz. 
- Mamy teraz lekcję...
- W porządku, ja i tak muszę już wracać do domu - odezwałam się i szybko podniosłam z ławeczki. - Dziękuję za dzisiejsze zajęcia i przepraszam, choć nie wiem, za co. Do widzenia, pani Audet - dodałam prędko i wybiegłam z ich domu. Dopiero gdy znalazłam się na podwórku babci, zwolniłam kroku i wzięłam głęboki haust powietrza. 
Wszystko zaczynało się komplikować, a ja nie byłam na to gotowa. Ani trochę... 




***



15.08.1967

Zrobiłam dziś coś, za co mama by mnie zabiła i przez co tata sam umarłby na zawał. Vincent poprosił mnie, bym mu zapozowała, ale nie tak jak zawsze - chciał narysować moje piersi. Takie dostali zadanie na wakacyjnym kursie malarstwa. Nie poprosił matki, bo to byłoby nie na miejscu, nawet bardzo, a innych znajomych się wstydził. Zgodziłam się, w końcu to mój najlepszy przyjaciel. 
W nocy myślałam, że będę czuła wstyd, że nie dam rady stanąć przed nim niemal nago, ale wcale tak nie było. Czułam się tak samo swobodnie jak wtedy, gdy malował mnie w ubraniu. Za to denerwował się on - zaczerwienił się i tak bardzo drżała mu ręka. 
Chciałam go rozluźnić, tak po koleżeńsku, jak zawsze robi to on przed moimi koncertami. Podeszłam do niego, by zanucić mu prosto do ucha naszą piosenkę. On cały czas siedział, a moje piersi zrównały się z jego twarzą. Nim zdążyłam pochylić się do ucha, jedna z nich dotknęła jego policzka. I wtedy Vincent... on odwrócił się niespodziewanie i dotknął jej wargami. I nie był to przelotny dotyk - sutek znalazł się w jego ustach, pieścił go językiem i robił to bardzo długo, i ja mu na to pozwoliłam, i Boże Święty, tak bardzo mi się to podobało! 
Pragnęłam, by nigdy nie przestawał. Pożałowałam nawet, że nie ma dwóch głów, by robić to samo z drugą w tym samym czasie. 
Miałam motyle w brzuchu, jeszcze większe niż wtedy, gdy Julien pocałował mnie na szkolnej potańcówce. I nie tylko motyle. Łaskotało mnie też tam na dole i przez sekundę chciałam, by i tam mnie dotknął, przez co teraz brzydzę się sama sobą, ale w tamtym momencie tak bardzo tego chciałam!
 Wiem, że to jest okropne, bo mamy dopiero piętnaście lat, ale skoro nasze ciała tak na siebie reagują, to czy nie oznacza to, że wiek nie gra tu żadnej roli?
Nie wiem, nie wiem, nie wiem, nie wiem! 
Zanim doszło do czegokolwiek, wróciła jego mama. Szybko od siebie odskoczyliśmy, a ja się ubrałam i pobiegłam do domu. Od razu zamknęłam się w pokoju, nie mogłabym spojrzeć na rodziców świeżo po tym, co się stało. 
Mama kazała mi szanować swoje ciało, byłaby więc zdruzgotana. Poczułaby obrzydzenie i być może przestałaby mnie kochać. Tak samo tatuś. 
Przysięgam, że już nigdy czegoś takiego nie zrobię, choć nie wiem, jak bardzo bym tego chciała! 




***



        Wieczorem, po długim posiedzeniu klubu cukierniczego, babcia była już zbyt zmęczona, by podjąć ze mną temat poruszony przez Antona. Nie spytała nawet o przebieg lekcji muzyki, postawiła na stoliku dwie tacki pełne różnych ciast i kazała mi jeść do woli. Zaraz po tym opadła na kanapę z kubkiem mięty w dłoni i włączyła telewizor.
- Chyba czas najwyższy odpuścić sobie te spotkania. To już nie na mój żołądek - oznajmiła tonem męczennika i skrzywiła się, gdy usiadłam obok niej z kawałkiem sernika. 
- Ale na nasze, jak najbardziej. Musisz się poświęcać dla wnuczek. 
- Żeby te wnuczki poświęcały się i dla mnie. Ale nie, jednej korona z głowy spadnie, gdy pójdzie do kościoła, druga kaprysi, kiedy ma mówić po francusku...
- A było już tak miło... - przerwałam jej. 
- Świat nie jest miły. Życie rodzinne też nie zawsze jest miłe, ale wy... A zresztą, nie będę strzępić sobie języka, wy i tak wiecie i robicie swoje. Po ojcu to macie, ten paskudny, amerykański gen. O, skoro o Ameryce i paskudztwach mowa, zaraz będzie program Zbrodnie Ameryki, obejrzymy i zobaczysz, że życie to nie przyjemna gierka, w której ty ustalasz sobie zasady. 
Tak jakbym tego nie wiedziała... Choć i tak oglądanie programu o zwyrodniałych psycholach było znacznie przyjemniejsze niż rozmowa o moich rzekomych zaburzeniach psychicznych czy o tym, czego dowiedziałam się od Vincenta. 
Może to było dziwne, ale czułam wstyd. Po raz pierwszy w życiu wstydziłam się za własną matkę, pierwszy raz miałam ochotę przepraszać za to, że się urodziłam. Zbudowała nasze krótkie rodzinne szczęście na nieszczęściu Audeta, to było poniekąd okrutne. I wyjaśniało niechęć Melanie do mojej osoby.

W dzisiejszym odcinku zabójstwa w akademiku. Nauka na studiach to nie dla wszystkich wypełniona alkoholem i seksem wieczna impreza, niektórzy chęć zdobycia dobrego wykształcenia przepłacili życiem. 
Pierwsza historia to opowieść o morderstwie, które spowodowało odrzucenie: ofiarą była dwudziestoletnia Sally Warrens, studentka pedagogiki specjalnej, sprawcą rok starsza Maya Thomas, aspirująca na nauczycielkę wychowania fizycznego. 

       W jednej chwili salon wypełnił się odgłosem kaszlu, mojego kaszlu. Kiedy tylko usłyszałam nazwisko Maya Thomas, zakrztusiłam się przeżuwanym kawałkiem ciasta. Babcia poklepała mnie od niechcenia po plecach, nie odrywając wzroku od ekranu, na którym pojawiły się aktorki udające główne bohaterki owej historii. Ta, która wcielała się w Mayę, nie była nawet w jednym procencie tak odpychająca jak oryginał. 


Jest piąty marzec, rok tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty pierwszy, godzina czternasta, Sally Warrens, jak w każdy czwartek, kończy właśnie zajęcia. W drodze do akademika mija boisko, w okół którego biega Maya Thomas. 
Poznały się kilka dni wcześniej, dokładnie w sobotę dwudziestego ósmego lutego. Warrens od razu przypadła do gustu Thomas, która preferowała kobiety. Jak zeznali jej przyjaciele, już podczas sobotniego przyjęcia próbowała z nią flirtować. Sally w uprzejmy sposób dała jej do zrozumienia, że nie jest zainteresowana homoseksualną relacją. Maya się wycofała, jednak nie zamierzała rezygnować ze znajomości ze swoją przyszłą ofiarą.
Kiedy w czwartkowe popołudnie zauważyła, jak Warrens przechodzi niedaleko miejsca jej treningu, przerwała bieg i rozpoczęła rozmowę. Zapytała ją o plany na weekend i zaproponowała babski wieczór. Sally, nie mając ochoty na towarzystwo kobiety, która od początku wydawała się jej podejrzana, zbyła ją kłamstwem, powiedziała, że jedzie na weekend do domu w Spokane. Tak naprawdę wolne od zajęć dni spędziła z przyjaciółkami. Pech chciał, że w sobotę wieczorem, kiedy wychodziły z kina, wpadły na wracającą z zakupów Mayę Thomas. Ta zrobiła ogromną awanturę Sally, padło wiele ostrych słów i to z obu stron, i na tym się skończyło. 
W poniedziałek rano kobiety znów na siebie wpadły, tym razem nie było to przypadkowe spotkanie, Thomas czekała na Sally, by przeprosić ją za swoje zachowanie. Warrens przyjęła przeprosiny i pudełeczko czekoladek. 
Tydzień upłynął spokojnie, Thomas ani razu nie zaczepiła dwudziestolatki, tamta uznała to za znak, że rok starsza studentka nie zamierzała się jej więcej naprzykrzać. Nic bardziej mylnego...
We wtorek siedemnastego marca, wracając wieczorem ze spotkania ze znajomym, Sally zauważyła chowającą się za śmietnikiem Mayę. Nie dała tego po sobie poznać, z udawanym spokojem weszła na klatkę schodową, a następnie do swojego mieszkania. Tam powiedziała do swojej współlokatorki Ellie: "Ta wariatka mnie śledzi". 
Nie była zaskoczona, kiedy następnego dnia też dostrzegła chowającą się, tym razem za drzewami, Thomas. Kobieta śledziła każdy jej krok, robiła zdjęcia i zbierała rzeczy, które wyrzucała Warrens. Po dwóch tygodniach Sally powiedziała "dość", przestała udawać, że nie widzi tego, co robi Maya; podeszła do niej podczas zajęć sportowych i przy całej grupie studentek nazwała ją chorą psychicznie maniaczką. Dodała również, że nawet gdyby była lesbijką, za nic w świecie nie umówiłaby się z kimś tak stukniętym i szkaradnym. Świadkowie owej sceny zaczęli się głośno śmiać, Thomas stała się pośmiewiskiem całego kampusu, wtedy też postanowiła się zemścić. 
W nocy z dziesiątego na jedenastego kwietnia, kiedy to Ellie Brockhard spędzała weekend ze swoim chłopakiem, Maya Thomas zakradła się do mieszkania, w którym zastała śpiącą Sally Warrens. Wyrwana nagle ze snu dwudziestolatka nie zdołała ocenić dobrze sytuacji, w jakiej się znalazła. Nim zorientowała się, kto stoi przy jej łóżku, Thomas zdążyła ją ogłuszyć silnym ciosem w głowę. Sally ocknęła się po dziesięciu minutach, była już związana i zakneblowana. Dostrzegła Mayę Thomas wychodzącą z jej kuchni - w prawej dłoni trzymała butelkę piwa, w lewej nóż. Obezwładniona ofiara zaczęła się szarpać, próbowała stoczyć się z łóżka i wyczołgać z pokoju, jednak bez powodzenia. Thomas usiadła na skraju materaca, odłożywszy wcześniej trzymane przedmioty na stolik nocny. Zaczęła składać pocałunki na twarzy ofiary, a następnie dokonała penetracji pochwy dłonią. W tym samym czasie oddawała się masturbacji.
Kilka minut później zerwała knebel z ust Sally, ta jednak nie zdążyła krzyknąć, gdyż Thomas przystawiła jej nóż do gardła. Zaraz potem zmieniła jej pozycję na siedzącą i kazała otworzyć usta; przerażona kobieta wykonała to polecenie - Thomas sięgnęła po przyniesioną z kuchni butelkę i jako otwieracza użyła zębów ofiary. Górne jedynki natychmiast się połamały, pozostałe w dziąsłach, mocno naruszone kawałki Thomas zdecydowała się usunąć własnoręcznie. Po owym zabiegu wypiła połowę piwa, resztę wlała do gardła Warrens. Półprzytomna kobieta zaczęła się krztusić; Maya, chcąc ją uciszyć, położyła jej na twarz poduszkę. Nie miała zamiaru jej udusić, miała w zanadrzu jeszcze inne atrakcje, jednak los chciał inaczej. Gdy podniosła materiał, Sally Warrens już nie żyła. 
Kobieta wpadła w szał, chwyciła nóż i zaczęła ciąć na oślep ciało denatki. Jak później zeznała, ów bestialski akt bardzo ją podniecił - rozebrała się, przeczołgała przez kałużę krwi i znów oddała się onanizacji. Tym razem użyła do tego okaleczonej dłoni martwej Warrens. 
Ciało dwudziestolatki znalazła w niedzielę rano Ellie Brockhard, nie miała wątpliwości, co do tego, kto to zrobił - skierowała policję prosto do Mayi Thomas. W jej mieszkaniu funkcjonariusze zabezpieczyli zdjęcia Sally, plastikowe kubki po kawie, które Maya zbierała po swojej ofierze i kosmyki jej rudych włosów zamknięte w niedużym pudełeczku. 
Thomas od razu przyznała się do winy, podczas przesłuchania i wizji lokalnej opowiadała o swojej zbrodni z najdrobniejszymi szczegółami, zdawała się być z niej dumna. 
Sąd i ława przysięgłych nie mieli najmniejszych wątpliwości, dwudziestojednolatka została skazana na dożywocie bez możliwości ubiegania się o wcześniejsze zwolnienie. Obecnie przebywa w zakładzie karnym w Seattle. 


- Bestia a nie człowiek! - skomentowała wyraźnie zszokowana babcia. 
- Moja była koleżanka z celi. 
- Co?! - Heather spojrzała na mnie zszokowana.
- Przez pierwsze trzy miesiące dzieliłam z nią celę.
- Matko chrystusowa!
- Też mnie to zdziwiło. W końcu rzekoma napaść na policjanta to zbrodnia znacznie mniejszego kalibru niż morderstwo ze szczególnym okrucieństwem, ale ktoś chciał mi na siłę uprzykrzyć życie, miał tam znajomości i postarał się, bym trafiła na najgorszą sukę z możliwych. 
- Nie wierzę, że Mark byłby zdolny do takiego okrucieństwa wobec własnej córki!
- To jeszcze mało o nim wiesz - odpowiedziałam, ściszając telewizor. 
- Nie, w głowie mi się to nie mieści... Czy ta obrzydliwa kobieta coś ci zrobiła? Mów prawdę!
- Parę razy dostałam od niej po twarzy, ale to nie było nic poważnego. A jeśli chodzi ci o przemoc seksualną, to nie, nigdy nic mi nie zrobiła. Miała tam kochankę, też była ruda. Zabiła swoje dziecko, utopiła je w wannie. 
Babcia westchnęła z przerażeniem i szybko się przeżegnała. 
- Teraz mam już stuprocentową pewność, że ten trener miał rację. Trzeba koniecznie skonsultować cię z psychologiem. 
- Co?! - tym razem to ja doznałam szoku.
- Przebywałaś w celi z morderczynią, to musiało się jakoś odcisnąć na twojej psychice.
- Wcale, że nie. 
- Nie zamierzam na ten temat z tobą dyskutować. Jutro zacznę szukać jakiegoś dobrego terapeuty. Matko święta, ten świat to zbiorowisko chorych wariatów... 

.............................
Tytuł rozdziału: Zwolnij, nie masz żadnego wroga, prócz samego siebie

       - To pierwszy z tych mniej sielankowych rozdziałów i publikuję go z większą ochotą niż dwa poprzednie, które stanowiły wprowadzenie, w związku z czym były dosyć stateczne, o ile można użyć tego określenia w stosunku do tekstu. 
    - Jak pewnie dało się zauważyć, fragment z programem telewizyjnym starałam się stylizować na typową dla takich produkcji narrację. W moim odczuciu było to spore ograniczenie, ale i ciekawe wyzwanie. Efekt pozostawiam Waszej ocenie, mi brakuje obiektywizmu. 

10 komentarzy:

  1. Jestem ciekawa co wydarzy sie miedzy Vincentem a Mary :) Poza tym, rozdział jak zwykle świetny, jeszcze ani razu sie nie zawiodłam :) Trzymaj sie cieplutko i pisz jak najwiecej! Z niecierpliwoscią czekam na wiecej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Twoja ciekawość zostanie zaspokojona przy okazji pojawienia się kolejnego rozdziału :).
      Przeogromnie mnie to cieszy, bo to była moja największa obawa - że ta część będzie zawodem, w końcu znacznie różni się od pierwszej. Mam nadzieję, że uda mi się utrzymać tę tendencję :).
      Teraz niestety dopadł mnie tak zwany zastój - mam pomysł na nowy rozdział - plan jest już dawno rozpisany - ale nijak nie mogę się za niego zabrać. Mam pustkę w głowie. To u mnie standard - po kilku rozdziałach, których napisanie przyszło mi bez większego kłopotu, nadchodzi taki, za który nie mogę się zabrać. Zdecydowałam, że dam sobie trochę czasu. Nie będę pisać na siłę, poczekam, aż tekst zacznie się układać sam, jak to miało miejsce z poprzednimi pięcioma rozdziałami.

      Usuń
    2. Rozumiem. Sama jako "artystka" miewam zastoje i musze czekać az wena wroci :) niemniej, zaglądam tutaj codziennie z nadzieja, ze pojawi sie nowy rozdział!
      Jeszcze ani razu tego nie pisałam, ale jestem tutaj z tobą od samego początku i uwielbiam to, jak piszesz! Zycze samych sukcesow. Czekaj na ten odpowiedni moment!
      Pozdrawiam ciepło :)

      Usuń
    3. To bardzo miłe i wiele dla mnie znaczy. Domyślam się, że niełatwo jest wytrwać z kimś, aż tyle czasu - szczególnie z osobą tak humorzastą i marudną jak ja.
      Jestem egocentryczką i zawsze pragnę zainteresowania. Teraz, na tym blogu, uczę się pokory i zaczynam doceniać chociażby najmniejsze oznaki wsparcia i wyżej wspomnianego zainteresowania. Kiedyś brak komentarzy ogromnie mnie frustrował, teraz podchodzę do tego na spokojnie, powtarzając sobie, że nie liczy się ilość, tylko jakość. Lepiej jest mieć jednego wiernego czytelnika, niż setkę pochlebców, którzy znikną, kiedy tylko znajdą sobą nowy obiekt "uwielbienia".
      I jak zwykle zeszłam z tematu... W każdym razie rozdział szósty jest już gotowy, aczkolwiek ciężko mi powiedzieć, kiedy pojawi się czwarty - ostatnio nieco się uaktywniłam, jeśli chodzi o różne prace domowe i ogrodnicze, więc znalezienie tych kilku godzin na swobodne przepisywanie jest teraz małym wyzwaniem. Nie wykluczam, że może uda mi się coś opublikować jeszcze w tym miesiącu, ale niczego nie obiecuję :).
      Jeszcze raz dziękuję za wsparcie, to naprawdę wielka rzecz.

      Usuń
  2. A ja jak zwykle sporo po czasie, dziwnym trafem nie ogarnęłam, że pojawił się nowy rozdział, ale już się poprawiam :)

    Po części spodziewałam się, że Vincent był z Emily, jednak mimo wszystko trochę mnie zaskoczyła ta cała historia. Trochę niefajnie. Zrobiło mi się żal biednego Audeta, bo wydaje się być całkiem miłym facetem. No i wiedziałam, po prostu wiedziałam, że Mary będzie się do niego przystawiać! Trzeba przyznać, że to w jej stylu - tylko mam nadzieję, że ona nie złamie mu serca...

    Historia Mayi Thomas w telewizji - bardzo ciekawy pomysł, miłe zaskoczenie, że zrobiłaś jeszcze jakiś ukłon w stronę wątku więziennego. I dobrze, że Heather w końcu się dowiaduje, jakim podłym człowiekiem jest Mark. Jej reakcja oczywiście bezbłędna. Kurczę, powtórzę to po raz kolejny, ale muszę: Heather jest jedną z najlepiej napisanych postaci tego opowiadania. Miło mieć ją w pełnym wymiarze. Chyba m.in. dlatego tak nie mogłam się doczekać tej części opowiadania, no i dlatego, że nie ma w niej Jareda.

    Cóż jeszcze mogę powiedzieć? To chyba na tyle. Czekam na kolejny rozdział i tym razem mam nadzieję, że go nie przegapię. Tradycyjnie dużo weny życzę i pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Lepiej późno niż wcale ;).

      Myślę, że po rozdziale drugim bardzo łatwo było wysnuć taki wniosek - zachowanie Vincenta mówiło samo za siebie. Nie spodziewałam się, że kogokolwiek tym zaskoczę, ale wiedziałam, że szczegóły ich rozstania mogły być trudne do przewidzenia, bo wcześniej ukazywałam Emily w samych superlatywach. Prawdę mówiąc, dopóki nie napisałam tego rozdziału, sama nie wiedziałam, w jaką to pójdzie stronę. Wszystko tak naprawdę ułożyło mi się samo podczas pisania :).
      A czegoż innego można było się spodziewać po Mary? Mogła się zmienić, ale pewnych rzeczy człowiek z siebie nie wypleni, że tak to ujmę :D

      Podczas rozmowy strażniczka mówiła Mary, że Maya może kiedyś jej opowiedzieć o tym, co zrobiła i przyznam się bez bicia, że potem całkowicie o tym wątku zapomniałam. Przypomniało mi się podczas pisania drugiego rozdziału drugiej części. Najpierw myślałam o retrospekcji, ale potem przypomniałam sobie o tak popularnych na całym świecie programach kryminalnych i zdecydowałam się pójść w tę stronę. I bardzo się z tego cieszę.
      Przyznam się nieskromnie, że też bardzo lubię panią Lewis. To jedna z tych lepiej przemyślanych postaci, jakie stworzyłam.
      To takie budujące, kiedy ktoś cieszy się z braku Jareda - to oznacza, że zainteresowała go historia Mary, a nie fakt, że pierwsza część była ff. Niestety w kolejnej będę musiała go przywrócić, ale nie będzie takim bohaterem opowiadania jak w części pierwszej.

      Jeśli chcesz, mogę Cię informować o nowych rozdziałach.
      Dziękuję i również pozdrawiam ;).

      Usuń
  3. Ciekawi mnie jak rozwinie się znajomość Mary i Vincenta :D
    Dziwi mnie, że wydawnictwa zwracają uwagę na jakieś durne ff a nie na twoje opowiadanie! Tak świetnie piszesz, że gdybyś wydała kiedyś książkę od razu bez zastanowienia bym ją kupiła!
    Pozdrawiam i życzę weny!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mogę rzucić taki mały spoiler - w czwartym rozdziale (który powinien pojawić się najpóźniej w sobotę), nastąpi przełom w ich relacjach :).
      To bardzo miłe, co piszesz i ogromnie schlebiające, aczkolwiek wiele mi jeszcze brakuje do poziomu, który można by zaprezentować w książce. Pisząc odcinkowe opowiadanie, można pozwolić sobie na odrobinkę chaosu, w książce wszystko musi być spójne, co troszkę mnie przeraża. Szczerze mówiąc, mam w głowie kilka historii, które chciałabym napisać w innej formie niż powyższe opowiadanie, ale na dzień dzisiejszy nie czuję się jeszcze gotowa. Myślę, że na świecie jest i tak zbyt wielu miernych pisarzy, jeśli miałabym się zajmować pisaniem na poważnie, chciałabym osiągnąć znacznie wyższy poziom niż ten, na którym jestem teraz. Ale to cholernie miłe wiedzieć, że w razie co, ktoś byłby chętny do przeczytania moich wypocin :).
      Również pozdrawiam i serdecznie dziękuję.

      Usuń
  4. Nie spodziewałabym się, że matka Mary zostawiłaby kogoś bez słowa, bez cienia nawet wyjaśnienia. Aczkolwiek podobała mi się ta historia. I również jestem ciekawa, czy coś się wydarzy między Mary a "Pierdzielem" Vincentem:) Przy początku rozdziału zastanawiałam się, czy coś poprzednio ominęłam, bo nagle Mary znajdowała się na ringu i kogoś pobiła. Ale nie, wszystko już jest jasne. Co racja, to racja. Mary ma w sobie ogromne pokłady agresji, jednak to wcale nic dziwnego, zważywszy na jej przeszłość i to, czego doświadczyła. Jednak myślę też, że potrzebna jest jej pomoc, człowiek nie umie sam radzić sobie z takimi rzeczami. Lecę do kolejnego rozdziału, na pewno go jeszcze przeczytam teraz, ale skomentuję pewnie jutro lub na dniach. Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Właśnie o to mi chodziło - chciałam pokazać Emily z innej strony, zaskoczyć czymś, czego nikt się po niej nie spodziewał. Nie mam w zwyczaju tworzyć postaci, które są albo białe, albo czarne, a pani Lewis - King do tej pory była chodzącym aniołem, więc musiałam dodać jej nieco kolorytu :).

      Usuń