czwartek, 21 stycznia 2016

12. Promised myself I wouldn't weep, one more promise I couldn't keep

        Biegłam. Powyginane gałęzie wysokich drzew tworzyły łuk nad moją głową. Tak gęsty, że ledwo przechodziły przez niego promienie słoneczne. 
Z każdym dotknięciem ziemi przez bose stopy w powietrze wznosił się obłok kurzu. Nieopodal słychać było szum strumyka, nie mogłam go jednak zobaczyć przez pnie, które rosły jeden przy drugim, tak gęsto, że nie weszłaby pomiędzy nie nawet szpilka. 
Czułam się tak, jakbym znajdowała się w ciasnym tunelu. Ciasnym i nieskończenie długim: jak okiem sięgnąć, nie widać było wylotu. Tylko gałęzie i liście. I ptaki. Nie widziałam ich, ale doskonale słyszałam złowrogie krakanie i łopot skrzydeł. Z całą pewnością były wielkie i czarne jak smoła. Ich połyskujące ślepia prawdopodobnie rejestrowały każdy mój ruch, ale to nie przed nimi uciekałam. Goniło mnie coś, czemu nie potrafiłam nadać fizycznej formy, coś, co tak na dobrą sprawę mogło istnieć wyłącznie w mojej głowie, ale mimo to niestrudzenie biegłam, czując pod palcami drobne kamyczki. 
        Moją twarz chłostał zimny wiatr, rozpraszał on też włosy i luźno wiszącą białą sukienkę. Do szumu wody doszedł szum krwi pędzącej przez tętnicę z zawrotną szybkością. 
Zagryzłam mocno wargi, licząc na to, że w jakiś magiczny sposób zmniejszy to palący mięśnie ból. Nie zmniejszyło, zyskałam jedynie dodatkową ranę, a w mych ustach zagościł nieprzyjemny, metaliczny posmak, który lada chwila miał przyprawić mnie o mdłości. 
        - Mary Jane! - głośny krzyk (a raczej wrzask) zagłuszył każdy inny dźwięk i sprawił, że przez mój kręgosłup przebiegł potężny dreszcz, który, jakby za pomocą jakiegoś czarodziejskiego przycisku, wyłączył ból. 
Mimo iż chciałam, nie mogłam się zatrzymać, odwróciłam więc lekko głowę w nadziei, że ujrzę źródło tego silnego, niskiego głosu. Nie zobaczyłam nic prócz rozmywających się za mgłą drzew. 
- Patrz pod nogi, tancereczko. 
Zanim zdążyłam jakkolwiek zareagować, usłyszałam trzask i poczułam ogromny, wręcz nieludzki ból w obu nogach. Jak długa padłam na ziemię, jęcząc przy tym przeraźliwie. 
Moje dolne kończyny, od palców aż po kolana, uwięzione były w żelaznym uścisku największej pułapki na niedźwiedzie, jaką kiedykolwiek widziałam. Jej ostre zęby wbijały się w moją skórę, rozszarpując znajdujące się pod nią mięśnie, krew płynęła nieprzerwanym strumieniem i mieszała się z suchym piaskiem.
- Na pomoc! - wrzasnęłam, jednak nikt mi nie odpowiedział. Byłam tam zupełnie sama; zapomniana i skazana na powolną, niewyobrażalnie bolesną śmierć..



***



        Zniknął drzewny tunel, zniknęło echo przerażającego basu, zniknęły wnyki, ale nie zniknął ból. 
W pierwszym odruchu zrzuciłam z siebie kołdrę i w wielkiej panice przydusiłam włącznik stojącej na stoliku nocnym lampki. W jej świetle dokładnie obejrzałam swoje nogi; nie zobaczyłam na nich żadnego śladu, nawet kropelki krwi, było tylko to nieznośne rwanie, jakby ktoś wykręcał moje kończyny i ciął je jednocześnie jakimś tępym narzędziem. 
        Zawyłam głośno niczym ranny pies i wycedziłam kilka przekleństw przez zaciśnięte zęby. Nie wiedziałam, co robić - czy kogoś zawołać, czy oddychać głęboko w nadziei, że tlen zmniejszy moje cierpienie. Ostatecznie zdecydowałam się na masaż; przy skurczach zwykle doskonale się sprawdzał. Co prawda to, co mnie dopadło, skurczem raczej nie było (przewyższało go swoją intensywnością jakieś milion razy), ale uznałam, że warto było spróbować. 
Gdy palce dotknęły napiętej skóry, dyskomfort niespodziewanie się wzmożył. Syknęłam i zagryzłam dolną wargę. Na moje czoło wstąpiły kropelki potu, a do oczu napłynęły łzy. Nie gościły w nich jednak długo - nie zdążyłam nawet mrugnąć, a one już płynęły po policzkach. Jedna goniła drugą, a gdy już spotkały się tuż nad górną wargą, do zabawy włączyły się kolejne krople. 
        Może naciągnęłam mięsień, pomyślałam. Albo wierzgałam w trakcie snu i kopnęłam w ścianę. 
Obie te opcje od samego początku  pozbawione były najmniejszego sensu. Naciągnąć mięsień mogłam jedynie podczas ćwiczeń, ból poczułabym już wtedy. Z kolei kopnięcie w ścianę zostawiłoby ślad; siniak co prawda pojawiłby się nieco później, ale uderzone miejsce natychmiast zmieniłoby barwę na czerwoną. W dodatku mało prawdopodobnym było to, abym wyżej wymienionymi sposobami uszkodziła obie nogi jednocześnie i to w takim samym stopniu. 
Jedyne logiczne wyjaśnienie, jakim był prosty fakt, iż moje ciało miało już dosyć narzuconej mu dyscypliny i wysiłku, uparcie od siebie odpychałam. Nie chciałam dopuścić do siebie myśli, że doszłam do granicy swojej wytrzymałości, że nie dam rady znieść więcej i powinnam zrezygnować. 
Zbyt mocno mi zależało, za bardzo chciałam dotrzymać złożonej sobie i Steviemu obietnicy
        Juliette z łatwością może załatwić trochę kokainy. Ona mnie znieczuli i pozwoli dalej działać. 
- Zamknij się, Mary Jane! - warknęłam pod nosem, wściekła na to, że pozwoliłam tej myśli się narodzić, bo to właśnie one, te przeklęte prochy, zrujnowały moje ciało. 
Przez osiem lat znosiłam równie intensywne treningi, do tego jeszcze dochodziły próby, spektakle i szkoła. Przez ten czas ani razu nie pomyślałam o tym, że powinnam porzucić balet i zająć się czymś łatwiejszym, a byłam przecież małym, delikatnym dzieckiem, za to teraz znalazłam się na skraju wycieńczenia po zaledwie dwóch miesiącach. DWÓCH MIESIĄCACH!
- Sama jesteś sobie winna - wydukałam już znacznie spokojniej i bezradnie objęłam kolana ramionami. 
        Ból nie zmniejszył się nawet odrobinę; łkałam cichutko ze spuszczoną głową, aż do niespodziewanego, zbawiennego zaśnięcia. 




***




        - Co ty tak stukasz i pukasz od samego rana? - Heather, przecierając dłonią zaspaną twarz, weszła do łazienki opatulona grubym szlafrokiem. 
- Gdzie są te tabletki przeciwbólowe, które kupiłaś mi latem? - odpowiedziałam pytaniem na pytanie i spojrzałam na babcię przez taflę lustra. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że ten zielony, puchowy materiał był najobrzydliwszą rzeczą, jaką widziałam w tym domu. 
- Przecież wiesz, że leki trzymam w kuchni. A tak w ogóle, to po co ci one? Boli cię obojczyk?
- Nic mnie nie boli, ale bolało w nocy. Kolano. Stłukłam je na zajęciach. Wczoraj - wydukałam chaotycznie. Musiałam to nieco podkoloryzować, żeby nie okazać przed nią swojej słabości. Nie w momencie, kiedy po latach pogardy zaczęła widzieć we mnie człowieka. 
- Nie skarżyłaś się na ból po powrocie ze szkoły.
- Bo byłam zbyt zmęczona. A czy teraz możemy łaskawie przejść do kuchni, czy nadal zamierzasz mnie przesłuchiwać? 
- Nie podoba mi się ten ton, Marie. - Staruszka spojrzała na mnie ostrzegawczo. 
- Wybacz, to z niewyspania.
- Wybaczam. - Heather obróciła się na pięcie i udała do swojej ulubionej części domu, gdzie panował jeszcze półmrok. Uroki zimowych poranków... 
- Górna szafka w samym rogu, najwyższa półka - poinstruowała mnie, sięgając po puszkę z kawą. 
- Nie wygodniej byłoby trzymać je w łazience? 
- W pomieszczeniu, w którym Lilianne zamyka się zupełnie sama? - Babcia posłała mi spojrzenie, które zdawało się mówić: czy tobie do reszty odbiło?! 
- Bez przesady, nie jest już małym dzieckiem, nie pomyli tabletek z cukierkami. Tym bardziej nie zechce popełnić samobójstwa. Przynajmniej nie teraz. 
Odpowiedziało mi tylko karcące spojrzenie, które znałam aż za dobrze. Uniosłam ręce w geście obronnym i zaczęłam wertować plastikową miseczkę, w której znajdowała się cała masa różnorakich leków: od środków na rozstrój żołądka, po niezwykle silne pastylki uspokajające. 
        - Wypijesz coś? 
- Nie. Muszę zanieść to na górę, póki pamiętam - machnęłam leniwie biało-błękitnym opakowaniem.
- Nie wyglądasz najlepiej, może powinnaś dziś zostać w domu? - zasugerowała, gdy nieco się zachwiałam przy samym progu. 
- Nic mi nie jest, wykąpię się i zaraz wrócę do formy. 
- Prysznic chyba lepiej się sprawdza, jeśli chodzi o orzeźwienie. W wannie tylko bardziej się rozleniwisz. 
- Mniejsza.
        Przeczłapałam leniwie przez korytarz, wtoczyłam się ospale po schodach, wrzuciłam tabletki na dno pustej szuflady i zamknęłam w łazience na piętrze, z której nigdy nie korzystała pani gospodyni. Chciała ją nawet zlikwidować, tak w ramach oszczędności, ale Lily żywo przeciwko temu zaprotestowała - nie zamierzała w środku nocy biegać po schodach, by załatwić pilną potrzebę. Podałaby się wtedy wampirom i innym potworom jak na tacy. 
        Westchnęłam ospale i rzuciłam piżamę na sam środek chłodnej podłogi, którą tylko w dwóch miejscach przykrywały ciepłe, puszyste dywaniki. Jeden znajdował się przy sedesie, drugi leżał tuż przed wejściem do kabiny prysznicowej. 
Oba były czarno-białe i nijak nie pasowały do pistacjowych płytek, ale wiele, wiele lat temu zakochała się w nich moja mama, dokładnie tam je umieściła i Heather nie zamierzała się ich pozbywać. Znikały tylko co jakiś czas na dosłownie jeden dzień, kiedy to były skrupulatnie czyszczone i suszone przez niemającą sobie równych w tej dziedzinie panią Margot. 
        Nie czułam już tego przeraźliwego bólu nóg, dręczyło mnie tylko zmęczenie i dyskomfort spowodowany zaśnięciem w nieodpowiedniej do spania pozycji. Długi prysznic nieco go zmniejszył, liczyłam, że resztę zniweluje mocna, gorzka kawa. 
W tym celu wróciłam do kuchni - Heather dopijała swoją porcję ożywczego naparu i stałym zwyczajem wsłuchiwała się w poranną audycję radiową. 
- Zapowiadają na dziś obfite opady śniegu. 
- W końcu mamy zimę - skomentowałam tę wątpliwą rewelację i sięgnęłam po gliniany dzbanek. Napełniając kubek, zwróciłam uwagę na leżące na stole maślane bułeczki. - Byłaś w sklepie w piżamie?
Babcia zmarszczyła brwi; wskazałam palcem obłożony wypiekami talerz.
- A, o bułki ci chodzi. Vincent przyniósł je wczoraj wieczorem, zaraz po tym, jak Melanie wyjęła je z piekarnika. 
Automatycznie minęła mi na nie ochota - nie miałam zamiaru jeść niczego, co było dziełem tej wrednej, nadętej staruchy, bez względu na to, jak dobrze owo dzieło wyglądało i jak cudownie pachniało. 
        - Papam, para, pararara, padam! Dzieńdoberek! - Szeroko uśmiechnięta Lily wpadła do kuchni jak burza, uniemożliwiając mi wygłoszenie elaboratu na temat mej pogardy do pani Audet. - O, bułeczki! - Chwyciła nóż, przekroiła jedną z nich na pół i wysmarowała dżemem śliwkowym tak grubo, że po ponownym złączeniu rozdzielonych połówek ledwo zmieściła swoje śniadanie w ustach. 
Spojrzałam na zegarek - dochodziła siódma. 
- Nie powinnaś być już ubrana? Spóźnisz się do szkoły - zwróciłam się do siostry, która już zdążyła ubrudzić się popisowym przetworem naszej babci. 
- Nie idę dziś do szkoły. Mamy przerwę świąteczną. 
- To dlatego jesteś taka szczęśliwa. 
- Nie tylko dlatego - odparła, posyłając mi szeroki uśmiech. - Jutro przylatuje tatuś! 
Właśnie tego mi brakowało - dodatkowego stresu. 
- Bosko - prychnęłam ironicznie, na co babcia posłała mi pełne niezadowolenia spojrzenie (nie lubiła, gdy okazywałam tej gnidzie brak szacunku w towarzystwie Lily), które szybko jednak zmieniło swego adresata. 
- Lilianne, na litość boską, czy ty nie umiesz jeść jak normalny człowiek?! Zawsze musisz się tak uświnić?! 
W ręce mojej siostry trafił kawałek papierowego ręcznika. Wytarła nim wybrudzone kąciki ust, policzki i palce i znów zwróciła się do mnie:
- Tatuś przywiezie nam paczki od pani Robinson. 
- To zawsze jakiś plus - rzuciłam chłodno i przytknęłam do ust porcelanowy kubek. 
- Ach, już nie mogę się doczekać! Czuję, że te święta będą bajeczne. B-A-J-E-C-Z-N-E!



***



        Mimo iż radio stało tuż za moimi plecami, płynąca z niego muzyka brzmiała tak, jakby jej źródło znajdowało się za grubą ścianą. Równie niewyraźne były polecenia Esmeraude Chabot. 
Zacisnęłam powieki i wzięłam kilka głębokich oddechów. Wszystko powoli zaczęło wracać do normy. 
- ...wyprost i lewa ręka w górę! I jeszcze raz: obrót, i... Wszystko w porządku, Mary? - Kobieta zatrzymała się i położyła mi dłoń na ramieniu, zaraz po tym, jak mój obrót o mały włos nie zakończył się bliskim spotkaniem ze ścianą. 
- Tak - wydukałam, odpychając od siebie wspomnienie małej komórki, gdzie dorwała mnie banda Sugar Rosenberg, które bezwolnie wskoczyło mi do głowy. 
- Nie wyglądasz najlepiej. 
- To z niewyspania. 
- Na pewno?
Przytaknęłam skinięciem głowy. Chabot oderwała ode mnie swoją kończynę i kontynuowała zajęcia. Dziesięć minut później ogłosiła przerwę na lunch. 
Jak zwykle razem z Juliette zajęłyśmy stolik stojący w samym rogu pomieszczenia, którego okna wychodziły na park. 
        - Na pewno nic ci nie jest? Nie obraź się, ale naprawdę wyglądasz jak zombie - rzuciła Sartre zapewne po to, by przerwać niezręczną ciszę.
- Miałam w nocy paskudną migrenę, długo nie mogłam zasnąć, więc wzięłam tabletkę nasenną. Zawsze jestem po nich przymulona na drugi dzień. - I jej nie zamierzałam mówić prawdy. Była zbyt poniżająca. 
- Ja tam nigdy nie łykam proszków na sen. Gdy nie mogę zasnąć, zaczynam się masturbować, zasypiam po tym jak niemowlę. 
- Nie musiałam tego wiedzieć. - Wykrzywiłam twarz z obrzydzeniem i znów wbiłam widelec w otoczony złotą panierką spory kawałek ryby. 
Wyglądała pysznie, ale nie zamierzałam jej jeść - podskórnie czułam, że gdy tylko znajdzie się w moim przewodzie pokarmowym, coś ją stamtąd brutalnie wypchnie i nie będzie to miłe ani dla mnie, ani dla reszty znajdujących się w stołówce osób. 
- Będziesz tak maltretować tę biedną rybkę do końca przerwy? 
- Nie mam apetytu. Jak chcesz, to ją weź. - Nie czekając na reakcję Juliette, podsunęłam jej swój talerz; nigdy nie odmawiała jedzenia, nawet gdy miała już swoją porcję. 
Choć nie było tego po niej widać, była ogromnym, wiecznie głodnym łasuchem. Adam twierdził, że po każdym posiłku wymuszała wymioty, ale nigdy nie poruszyłam z nią tego tematu, udawałam, że wierzę w jej błyskawiczną przemianę materii. W końcu wiedziałam sama po sobie, że nie wszystkim człowiek chciał się dzielić z innymi ludźmi.
        Brunetka błyskawicznie przełożyła mięso na swój talerz, zostawiając na moim plamę tłuszczu otoczoną surówką z kiszonej kapusty, za którą nie przepadała. 
W tym samym czasie po pomieszczeniu rozniósł się głośny trzask; obie zwróciłyśmy wzrok ku drzwiom, przy których stał Frontino Verreau. 
Miał na sobie bardzo obcisły dres, który potwierdzał słowa Juliette odnośnie rozmiaru jego przyrodzenia, środkowy palec jego prawej dłoni włożony był w szynę obleczoną bandażem. Oficjalnie był to niefortunny wypadek podczas treningu.
        Sartre westchnęła głęboko, po czym znów skupiła uwagę na mnie. 
- Przykro mi, że nie udało mi się go udobruchać.
- Nie twoja wina.
- Robiłam, co mogłam, ale wiesz, jaki on jest, jak już się na kogoś uweźmie to kaplica - powtórzyła to samo, co powiedziała mi dzień po poniesionej porażce. 
- Rozumiem i nie mam żalu. 
- Rozważałam nawet zerwanie naszego układu, tak w ramach kobiecej solidarności, ale po pierwsze bałam się, że i na mnie się potem uweźmie, a po drugie ciężko byłoby mi egzystować bez jego ptaszka. 
- Przestań, zboczeńcu - wydukałam zniesmaczona.
- Przyganiał kocioł garnkowi. Pieprzysz się z moim bratem, to jest chyba nawet bardziej zboczone - kontynuowała w odpowiedzi na moje pełne zdezorientowania zmarszczenie brwi. 
- Ale nie zasypuję cię szczegółami. 
- Tego by jeszcze brakowało! - Wzdrygnęła się z obrzydzeniem. - Wolałabym polizać psią kupę niż słuchać relacji z erotycznych przygód mojego brata i jego małej paróweczki.
- Nie takiej małej...
- Zamilcz, dzieciojebco! - warknęła przez zaciśnięte zęby, przywołując pierwszy tego dnia szczery uśmiech na moją twarz.




***




        Pęknięcia na suficie maleńkiej kawalerki układały się w surrealistyczne wzory przechodzące przez całą długość salono-sypialni. Płaty żółtej farby odrywały się od powierzchni ściany nośnej, która ewidentnie nie została odpowiednio przygotowana do procesu zmiany koloru. Nieszczelne okno sięgające od podłogi po niemal sam sufit przepuszczało ogromne ilości mroźnego powietrza, przed którym chronił mnie jedynie biało-szary koc, który zdawał się być zrobiony z maleńkich, ostrych kamyczków. Przynajmniej tak odczuwała to moja przesuszona zimnem skóra.
Wszystko było nie tak, nawet wyblakła podłoga skrzypiała aż nazbyt irytująco. 
        - Adam - zwróciłam się do leżącego na plecach chłopaka; on też nie był tego dnia taki jak trzeba. Poruszał się zbyt szybko, wbijał palce w skórę zbyt mocno, przygryzał ucho zbyt łapczywie. - Czy to, co robimy, ma w ogóle jakąś przyszłość?
- Zważywszy na to, że przyszłością seksu jest ciąża, mam wielką nadzieję, że nie. Jestem za młody na bycie ojcem, ty zresztą też. Na bycie matką, oczywiście, nie ojcem - dodał szybko. 
- Nie o to mi chodziło.
- A o co? - Podniósł się na łokciach i spojrzał na mnie wnikliwie. W jego oczach nie było jednak uwagi czy zainteresowania, a jedynie zwierzęca chuć i coś, co zdawało się mówić: daj mi jeszcze pięć minut, a pokażę ci, co naprawdę potrafię. 
- O nic, nieważne - odparłam wymijająco. - Muszę już iść.
Z wielką ulgą zsunęłam z siebie drażniący materiał i zdjęłam nogi z materaca. 
- Zostań jeszcze chwilkę. Czuję, że za kilka minut znów będę gotowy. - Dłoń Sartre zacisnęła się na moim ramieniu, twarz przywarła do prawej piersi. 
- Ale ja już raczej nie będę. Naprawdę muszę już iść - dodałam o wiele bardziej zasadniczym tonem, więc ten, choć nie bez żalu, ustąpił. 
- Może spotkamy się jutro?
- Na jutro jestem umówiona z Juliette - odpowiedziałam tuż po przeciśnięciu głowy przez wąski golf.
- Wolisz moją siostrę ode mnie?
- To nie kwestia wolenia tylko dotrzymywania słowa. 
- Wiedźma zawsze krzyżuje mi plany - warknął pod nosem z miną a'la urażony trzylatek. 
- Taka rola wiedźm. 
Zaśmiał się, wymusił na mnie nazbyt namiętny pocałunek i nawet nie zaproponował odprowadzenia, choć na zewnątrz było już ciemno, a dzielnica, w której mieściła się ta klitka, nie należała do najprzyjemniejszych. 
Niczego jednak nie zasugerowałam, nie zrobiłam nawet wymownej miny; zatrzasnęłam za sobą drzwi i niemal natychmiast usłyszałam odgłosy świadczące o tym, że Adam właśnie włączył mecz.
- Rzeczy ważne i ważniejsze...




***




        - Mary, idziesz lepić bałwana ze mną , tatusiem i Jeanem? - Głowa Lily wetknięta była w przestrzeń między futryną a uchylonymi drzwiami, zdobiła ją kolorowa czapka z pomponem dodatkowo obleczona białym szalikiem. Babcia wolała dmuchać na zimne. 
- Nie widzisz, że mam gościa?
- Cześć, śliczna. - Sartre uśmiechnęła się szeroko i pomachała mojej siostrze.
- Cześć. Juliette może iść z nami.
- Nie, koteczku, jesteśmy zajęte. 
Mała wydęła wargi i westchnęła zrezygnowana. 
- A ja wiem, co dostaniesz od Mary - oznajmiła.
- A tylko mi powiedz, to naślę na ciebie wampiry.
- Już się ich nie boję. Mam krzyżyk, więc jestem chroniona. - Lil poklepała kurtkę, pod którą na srebrnym łańcuszku wisiała jej nowa ozdoba: malutki krucyfiks wysadzany cykorią. Prezent świąteczny od pani Robinson, z którego otwarciem nie chciała czekać do piątku. 
I ja swoją paczkę otworzyłam w środę wieczorem - głównie dlatego, że znajdował się w niej też prezent dla Jul, który musiałam zapakować - znalazłam w niej ręcznie robione baletki w kolorze écru z wyhaftowanym złotym monogramem M
        - Kto to jest ten Jean? Jakiś twój brat, o którym nie wiem, a którego mogłabym wykorzystać? - zapytała Sartre, gdy tylko Lily zamknęła za sobą drzwi i z głośnym stukotem zbiegła ze schodów, na co babcia zapewne się przeżegnała. Na jej pociągłej twarzy z mocno zarysowanymi kośćmi policzkowymi zagościł złośliwy wyraz.
- Jakaś ty zabawna, boki zrywać... Jean to syn naszych nowych sąsiadów. Ma dziewięć lat, więc nie radzę ci nic z nim kombinować, bo źle się to może dla ciebie skończyć. A teraz dosyć tych głupot, czas na prezenty. - Wyciągnęłam spod łóżka średniej wielkości zielony pakunek obleczony cienką, czerwoną wstążką, która, jak na złość, nie chciała się zakręcić. 
Juliette szybko go ode mnie przejęła i jeszcze szybciej rozpakowała.
- Pamiętam, jak mówiłaś, że zawsze chciałaś spróbować prawdziwego amerykańskiego masła orzechowego, ale tu dostawałaś tylko marne podróbki. Więc proszę, masz oryginał, przyleciał wczoraj prosto z Waszyngtonu - oznajmiłam, gdy ta, jak zaczarowana, wgapiała się w kilogramowy słoik prawdopodobnie najbardziej amerykańskiego przysmaku. 
- Kocham cię, Mary - wyrzuciła w końcu z siebie i musnęła wargami szklany pojemnik. Zaraz potem odłożyła go na łóżko i wyciągnęła drugą część swojego podarunku: białą koszulkę z flagą Stanów Zjednoczonych. 
- Co prawda możesz kupić taką i tutaj, w Paryżu, ale...
- Błagam cię, Mary, flaga mogłaby być nawet francuska, liczy się metka. To cudowne "wyprodukowano w USA". - Jej oczy rozbłysły jeszcze bardziej, przypominała kilkuletnie dziecko w sklepie ze słodyczami. 
Uśmiechnęłam się na ten widok, a Sartre mocno się do mnie przytuliła. 
- Jesteś cudowną przyjaciółką, przecudowną. 
- Bez przesady, to nic wielkiego.
- Może i dla ciebie, bo żyłaś tam dwadzieścia lat, dla mnie Stany to marzenie, więc nawet taka namiastka tego kraju jest dla mnie czymś niesamowitym. Aż teraz czuję, że mój prezent dla ciebie nie jest wystarczająco dobrym rewanżem, ale co tam, proszę. - Wyjęła z kieszeni luźnego swetra małą paczuszkę. Pod błękitnym papierem, do którego przylepiona była złota kokardka, znajdowało się czerwone pudełeczko, a w nim srebrny łańcuszek z zawieszką w kształcie dłoni. Nie była to jednak zwykła kończyna, był to indiański symbol, który rok wcześniej wytatuował mi na przedramieniu Johnny Sevil. 
- Długo się zastanawiałam, co ci kupić, aż tu nagle, dwa dni temu, zobaczyłam ten wisiorek na wystawie i uznałam, że to przeznaczenie. 
- Dziękuję, jest przepiękny. - Uśmiechnęłam się szeroko i poprosiłam Juliette o pomoc w nałożeniu biżuterii. 
- A ten zawszony burak nic ci nie kupił?
- Kto?
- No mój przygłupi braciszek - oznajmiła oczywistym tonem.
- Nie. Nawet się na to nie umówiliśmy. 
- Mimo wszystko powinien był ci dać chociaż głupie czekoladki. 
- Może powinien, może nie, nie zamierzam się niczego domagać - rzuciłam, zagryzając wewnętrzną stronę dolnej wargi. 
- Tylko marnujesz przy nim czas. Zasługujesz na kogoś znacznie lepszego. 
- Być może... - Wydobyłam z siebie ciche westchnięcie, po którym zapadła między nami niekomfortowa cisza. Jak zwykle przerwała ją Juliette: zaczęła opowiadać mi o swoich planach na sylwestrową noc - zamierzała przywitać nowy rok z panem Verreau w jego apartamencie. 
- Kameralna kolacja przy świecach, dobre wino, przyjemna muzyka, mały taniec przytulaniec i seks do upadłego. A ty, co planujesz?
- Adam chce mnie zabrać na imprezę do znajomych, ale nie wiem, czy będę miała ochotę tam iść. Chyba zostanę w domu i pogram z Lily w planszówki. 
- A potem położysz się do łóżka i strzelisz sobie palcóweczkę na dobre rozpoczęcie roku, jak typowa stara panna.
- Czymże byłoby moje życie bez twoich ironicznych komentarzy...
- Pasmem smutku i rozpaczy - odparła i obie cicho się zaśmiałyśmy.
        Pół godziny później opuszczałyśmy już nasze podwórko, Juliette obejrzała się za siebie.
- To twój ojciec? - Wskazała głową na Inspektora Psychola, który nakładał śnieżnej postaci stary kaszkiet dziadka. 
- Taaa.
- Przystojniacha. Pewnie wygląda zabójczo w mundurze, z bronią w ręku. - Oblizała nieprzyzwoicie dolną wargę, na co wzdrygnęłam się z obrzydzeniem. - No co? Nie moja wina, że jest seksowny.
Inaczej byś śpiewała, gdyby zerżnął ci cztery litery bez żadnego nawilżacza, odpowiedziałam jej w myślach i pociągnęłam w stronę przystanka. 
Dłuższa obserwacja oznaczała większą ilość zachwytów, a komplementy, których adresatem była ta bestia, bolały mnie tak samo jak jego ciosy, a może nawet bardziej...




***




        Szare, kłębiaste chmury zasłoniły ostatni błękitny skrawek nieba, maleńkie płatki śniegu rozpoczęły swój taniec na mroźnym wietrze. 
Obserwowałam je, stawiając ostrożne kroki na miejscami oblodzonym chodniku. 
- Nie za zimno na spacer?
Drgnęłam niczym dźgnięta palcem w bok; tuż obok mnie, jak spod ziemi, wyrósł Vincent. Jego głos przerwał ciszę, w której się zatraciłam, o mały włos nie przyprawiając mnie o palpitacje serca.
- Matko, Vinny, zawału bym przez ciebie dostała - wydukałam zdezorientowana. 
- Wybacz. Tak poza tym to niebezpieczne zamyślać się na ulicy.
- A niby co jest bezpieczne? Nawet wstając z łóżka człowiek może się zabić. 
- Fakt... - Audet westchnął głęboko i przełożył obleczoną w szary papier butelkę z lewej ręki do prawej. - Gdzieś się wybierasz czy błądzisz sobie bez celu? 
- Odprowadzałam koleżankę na przystanek. 
- A masz może ochotę na grzane wino? - Uśmiechnął się zachęcająco, unosząc wyżej pakunek.
- Owszem, mam, ale co powie na to czcigodna mamusia? 
- Jest u fryzjera i prędko stamtąd nie wróci. 
- To się w sumie dobrze składa, bo chciałabym z tobą porozmawiać - odparłam, gdy weszliśmy w naszą uliczkę. Powoli minęliśmy bramę Vernerów, których dom mieścił się vis a vis tego wzniesionego przez Jacquesa Sauniera w tysiąc dziewięćset piątym roku. 
- Dręczy cię jego obecność - bardziej oznajmił niż zapytał, spoglądając w kierunku bawiącego się z Lily i synem Lane'ów ojca. 
- Tak, ale nie o nim chcę mówić.
- A o czym? - Audet spojrzał na mnie z wielkim zainteresowaniem.
- Zobaczysz, nie chcę zaczynać tego tematu na ulicy, to zbyt intymna kwestia - wyjaśniłam i skupiłam wzrok na przysypanych śniegiem płytach. 
Nie chciałam oglądać tego, co działo się na naszym podwórku, zbyt mocno obawiałam się powrotu bliskich memu sercu wspomnień z dzieciństwa, które mogły wywołać zazdrość i żal, jak wtedy we wrześniu. 
        Gdy znaleźliśmy się już w kuchni Audetów, Vincent wyciągnął z półmiska dwie pomarańcze, a z szuflady mały nożyk. 
- Mogę jedną pokroić, będzie szybciej - zaproponowałam.
- Nie, jesteś moim gościem, nie będę cię wykorzystywał. Zresztą lubię robić wszystko sam. 
- W porządku. - Uniosłam lekko kąciki ust i oparłam brodę na kolanie. Cały czas czułam w nim lekki ból, ale starałam się o tym nie myśleć. 
- Ja tu będę wszystko szykował, a ty możesz mówić. Mam podzielną uwagę. 
- Chodzi o to - zaczęłam i westchnęłam głęboko. - Bo jesteś mężczyzną, no i miałeś okazję poznać mnie z obu stron: jako człowieka i jako kobietę. 
Vinc zmarszczył brwi. 
- Teraz się przyjaźnimy, znasz mój charakter, wiesz, jaka jestem. Wcześniej sypialiśmy ze sobą, więc poznałeś mnie też od tej najintymniejszej strony. 
- Od wewnątrz i to dogłębnie - rzucił półżartem, na co cicho się zaśmiałam. - I co w związku z tym? - kontynuował, gdy nagle zamilkłam. Był moim przyjacielem, ale mimo to nieco się krępowałam. Każda kobieta na moim miejscu czułaby dyskomfort, poruszając taki temat. 
- Powiem wprost: od jakiegoś czasu spotykam się z pewnym chłopakiem, Adamem, bratem mojej przyjaciółki ze szkoły Juliette. To świetny chłopak, ale mam wrażenie, ba, nawet pewność, że interesuje go wyłącznie seks. Na początku mi to nie przeszkadzało, ale pomyślałam o tym nieco dłużej i doszłam do wniosku, że relacja oparta wyłącznie na fizyczności to nie jest szczyt moich pragnień. 
- Myślę, że każda kobieta oczekuje czegoś więcej.
- No tak, ale wtedy odezwał się w mojej głowie drugi głosik, który stwierdził, że może tylko do tego się nadaję, do nic nie znaczącego seksu. Że nie mam co liczyć na poważne traktowanie. I właśnie dlatego zwróciłam się do ciebie, chcę byś powiedział mi szczerze, czy w oczach mężczyzny mogę być równoprawną partnerką, czy tylko seks-zabawką. 
Audet odłożył nóż i spojrzał mi prosto w oczy.
- Owszem, jesteś namiętną i bezpruderyjną kochanką, o jakiej marzy niejeden mężczyzna, ale to nie znaczy, że tylko to masz do zaoferowania. Powiedziałaś mi kiedyś, że na próżno szukałbym w tobie cech twojej mamy. Nie miałaś racji. Są między wami różnice, to fakt, ale łączy was ta sama wrażliwość, szczerość i opiekuńczość. Jesteś wspaniałą kobietą, Mary. Można z tobą o wszystkim porozmawiać i masz niesamowite poczucie humoru, którego nie doceni wyłącznie posępny ponurak. Jeśli ten cały Adam ignoruje te zalety i widzi w tobie tylko ciało, nie zasługuje na ciebie. Jesteś wartościowym człowiekiem i tak powinnaś być traktowana. Robienie z ciebie prywatnej prostytutki uwłacza twojej godności. I nie mówię tego, by cię pocieszyć, czy dlatego, że właśnie tego ode mnie oczekujesz, mówię to, bo tak właśnie myślę. 
Wierzyłam mu. Wiedziałam, że był ze mną w stu procentach szczery. Już na samym początku naszej znajomości zorientowałam się, że nie potrafił kłamać, więc nie spodziewałam się usłyszeć czegoś, co nie byłoby prawdą. I ogromnie to w nim ceniłam. 
- Dziękuję. Zerwę z nim przy najbliższej okazji.
- I słusznie. Zasługujesz na kogoś, kto będzie kochał cię w każdym tego słowa znaczeniu, nie tylko fizycznie. A teraz, jeśli możesz, wyjmij z tej szafki obok lodówki słoiczek z goździkami. 
- A co z twoją samodzielnością? 
Pomachał tylko głową i oboje głośno się zaśmialiśmy.
        Byłam wdzięczna losowi za to, że postawił go na mojej drodze - był mi ogromnie życzliwy, dzięki czemu odczuwałam utratę Steviego o wiele łagodniej. Tęskniłam i to bardzo, ale miałam w tej tęsknocie swoiste pocieszenie.




***




        Kiedy po raz pierwszy tańczyłam na scenie, mama płakała, roniła też łzy wzruszenia na wszystkich pozostałych występach, nawet tych, które odbywały się w naszym salonie. 
Tę samą reakcję wywoływały we mnie wystąpienia Lily - nieważne czy były to szkolne przedstawienia, czy śpiewanie kolęd przy choince, oczy zachodziły mi łzami za każdym razem, gdy słyszałam jej cudny głos. 
Nie inaczej było podczas świątecznego obiadu dwudziestego piątego grudnia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego drugiego roku; gdy skończyła interpretować O Holy Night, całą twarz miałam mokrą od łez.
- Brawo, aniołku, brawo! - Ojciec wstał z miejsca i mocno przytulił szeroko uśmiechniętą Lil. Babcia starła dyskretnie łzy, udając, że coś wpadło jej do oka. Wciąż nie potrafiła okazywać otwarcie swoich uczuć, a szczególnie wzruszenia, zupełnie jakby bała się tego, że ludzkie odruchy zburzą obraz silnej, bezkompromisowej kobiety, który budowała przez całe swoje dorosłe życie. 
- No, możemy już jeść!
- Tylko od czego by tu zacząć. Tyle pyszności, że ciężko się zdecydować. - Spojrzenie zimnych jak stal oczu przetoczyło się po stole i zatrzymało na białej misce z motywem czerwonych maków. 
- To sałatka śledziowa Mary, przepyszna - zareklamowała mój wyrób Lily, a sama sięgnęła po pieczonego łososia. 
- Skoro zrobiła ją Mary, to lepiej wybiorę coś innego.
Heather spojrzała na swojego zięcia z wyrzutem.
- No co, zagwarantuje mi mama, że nie ma w tym cyjanku? Już raz próbowała mnie zabić, więc wolę dmuchać na zimne.
- Nie narażałabym przy tym babci i Lily - rzuciłam obojętnym tonem. Obiecałam sobie, że w tym roku nie dam mu się sprowokować i zamierzałam dotrzymać słowa. 
- Po psychopatce z kryminalną przeszłością można się spodziewać wszystkiego.
- Więc może lepiej jej nie prowokować? - Odważyłam się spojrzeć mu prosto w oczy. Nie zobaczyłam w nich niczego prócz ogromnej nienawiści. Moje spojrzenie wyrażało dokładnie to samo, było w nim tylko odrobinę więcej pogardy.
- Grozisz mi, gówniaro?! - warknął przez zaciśnięte ze złości zęby. Żyła na jego czole zaczęła niebezpiecznie pulsować. Wyczuł, że się go nie bałam, że nie miał nade mną absolutnie żadnej przewagi i to doprowadzało go do szału. 
- Grożę? - Uniosłam prowokacyjnie brwi, wypełniło mnie poczucie chorej wręcz satysfakcji (zupełnie jak po tej całej sytuacji z Verreau), szybko jednak ustąpiło miejsca zdezorientowaniu, kiedy to Lily, ni stąd, ni zowąd, zerwała się z krzesła i z głośnym szlochem wybiegła z jadalni. 
- Gratuluję wam obojgu, możecie być z siebie dumni - rzuciła pełnym pogardy tonem babcia i już miała wstać z krzesła, ale ją zatrzymałam.
- Ja do niej pójdę. - Westchnęłam głęboko i spojrzałam kątem oka na ojca; w jego oczach i na twarzy malowało się poczucie winy. Słuszne. W końcu to on zaczął tę chorą słowną przepychankę i doprowadził do płaczu nie tę córkę, którą chciał. Owszem, ja też miałam w tym swój udział, ale większa część winy leżała po jego stronie. A przynajmniej tym uciszałam swoje sumienie... 
        - Mogę wejść, karaluszku?
- Nie - wydukała łamiącym się głosem. Jej twarz przyciśnięta była do poduszki przykrytej pomarańczowo-żółtą kapą, na której zaciskała mocno palce. Całe jej ciało dygotało; wciąż płakała.
Mimo odpowiedzi odmownej weszłam do pokoju siostry i usiadłam na skraju łóżka.
- Skarbie, nie płacz, proszę, wiesz, że twoje łzy sprawiają mi ogromną przykrość. 
- A myślisz, że mi nie jest przykro?! - Zerwała się nagle z miejsca i spojrzała na mnie z przeraźliwym smutkiem wymalowanym na czerwonej i mokrej od płaczu twarzy. - Czy wy zawsze musicie być dla siebie tacy wredni?! Wiecie, jak lubię święta i chciałabym, żebyście choć raz się wtedy nie kłócili, a wy co? Ciągle siebie obrażacie i nie obchodzi was to, że mi jest wtedy smutno! 
Zagryzłam mocno dolną wargę, Lily miała rację; nasza wzajemna nienawiść kompletnie nas zaślepiała. Tak bardzo chcieliśmy dogryźć jedno drugiemu, że zapominaliśmy o uczuciach Lil.
- Może i jestem jeszcze dzieckiem, ale to nie znaczy, że nie mam uczuć i nie rozumiem tego, co do siebie mówicie. Rozumiem wszystko aż za dobrze i strasznie mnie to boli, tak w środku... - Po jej policzkach spłynęła kolejna fala łez, a drżąca dłoń dotknęła brzucha. Była w jeszcze gorszym stanie niż rok wcześniej, na dzień przed moją odsiadką. 
Pragnęłam zrobić dwie rzeczy: podejść do lustra i rozbić jego taflę własną głową oraz mocno przytulić do siebie zapłakaną siostrę. Pierwsze pragnienie stłumiłam, drugiemu dałam ujście. 
- Przepraszam, skarbie, bardzo cię przepraszam. - Przycisnęłam wargi do jasnych, ułożonych w anielskie loki włosów i sama uroniłam kilka łez. - Obiecuję, że już do końca wizyty taty nie będę się z nim kłócić. Będę go unikać jak ognia.
- Ale ja nie chcę, żebyś ty go unikała! - niemal zawyła, wyrywając się z mojego uścisku. - Chcę, żebyście ze sobą normalnie rozmawiali.
- To nie jest takie proste.
- A właśnie, że jest! To też twój tatuś, na pewno ty go kochasz i on kocha ciebie, tak samo jak mnie. Ale wy dorośli zawsze tak głupio się zachowujecie, bo nawet jak się kochacie, to jesteście dla siebie okropni. 
- Tu właśnie chodzi o to, że on mnie nie ko...
- Lily ma rację - przerwał mi nagle męski głos. Obróciłam się zdezorientowana; ojciec przekroczył próg sypialni i usiadł na środku materaca pomiędzy mną a Lil. - Oboje mocno się kochamy tylko nie potrafimy tego okazać. Jesteśmy upartymi, głupio zachowującymi się dorosłymi, ale zawsze możemy to zmienić. I zmienimy, a przynajmniej się postaramy. Postaramy się specjalnie dla ciebie. - Mark posłał Lily ciepły uśmiech i objął nas obie ramionami. 
Jedyną reakcją, na jaką było mnie stać, okazało się szerokie otwarcie oczu. Lil wtuliła się mocno w jego tors. Po smutku nie było już ani śladu - uśmiechała się najszerzej jak potrafiła. 
- Tak bardzo mnie to cieszy. 
- Wiem, księżniczko, wiem. A teraz wracajmy na dół, zanim babcia sama zje te wszystkie pyszności. 
Mała zsunęła się z materaca i wyprasowała dłońmi swoją czarno-czerwoną sukienkę kończącą się tuż nad kolanami.
- Kto ostatni na dole ten zgniłe jajo! - wykrzyknęła, wybiegając na korytarz niczym błyskawica. 
- Blefowałeś, prawda? - zwróciłam się do ojca, który odskoczył ode mnie jak oparzony, gdy tylko usłyszał tupot lakierków na schodach.
- Po co w ogóle to pytanie? Oczywiście, że blefowałem. Chciałem, żeby przestała płakać i wróciła do stołu. 
Nie byłam ani trochę zaskoczona. Ani trochę...




***




        - I co, bolało?
- Co? - Ojciec spojrzał na babcię ze zdezorientowaniem wymalowanym na gładko ogolonej twarzy. 
Szybko się cofnęłam i schowałam za ścianą, skąd doskonale ich słyszałam, ale pozostawałam niezauważona.
- Bycie miłym dla Marie.
- Zrobiłem to dla Lily. 
Heather głęboko westchnęła, kręcąc przy tym głową. 
- Nie podoba mi się to, Mark. Bardzo mi się to nie podoba.
- Mi też nie, ale sama widziałaś, jak zareagowała. Musiałem ją jakoś pocieszyć. 
- Nie mówię o udawaniu kochającego tatusia.
- A o czym? - Znów zmarszczył gęste, czarne brwi.
- O twoim ogólnym stosunku do Marie. 
- Nic nie poradzę na to, że nie potrafię jej nie nienawidzić. 
- Na litość boską, to twoja córka! - Babcia uderzyła otwartą dłonią w blat, na co podskoczyły trzy ułożone jedna na drugiej filiżanki i ciało ojca. Zdawała się być dotknięta tymi słowami bardziej niż ja. 
- Znowu będziemy wałkować ten temat? Nie dajesz mi z tym spokoju, odkąd tylko przyleciałem. - Ojciec odwrócił się plecami do zlewu; przycisnęłam głowę do ściany i wstrzymałam oddech. Nie zauważył mnie.
- Emily pękłoby serce, gdyby to widziała. 
- Emily nie żyje! - warknął wściekle. Dźwięk, który usłyszałam sekundę później, sugerował, że uderzył w coś pięścią i przyprawił mnie o dreszcz. - Umarła przez Mary, więc nie oczekuj, że będę traktował... 
Reszta jego słów rozmyła się w drodze do mojej świadomości. Potężny skurcz ścisnął moje wnętrzności, ostry ból przeszył serce, które znacznie przyspieszyło. Każdy oddech był jak tortura, każde mrugnięcie wypychało łzy spod powiek, a kończyny drżały jak pod nadludzkim wysiłku. 
        Zerwałam się z miejsca, chwyciłam paczkę papierosów, która wystawała z wiszącej na haczyku skórzanej kurtki i nie zważając na mróz, wyszłam na zewnątrz w samych kapciach i cienkiej sukience w kwiaty, tej, która należała kiedyś do mamy. 
Śnieg prószył niemal bez ustanku od samego rana, odśnieżone przed południem chodniki znów pokrywała jego kilkucentymetrowa warstwa, przez co obszyte fioletowym pluszem domowe obuwie było całe mokre po zaledwie dwóch minutach spędzonych przed domem. Nie zwracałam jednak na to uwagi, oparta o bramę napełniałam płuca dymem tytoniowym, od którego zdążyłam odwyknąć, przez co pierwsze zaciągnięcia wywołały falę cichego kaszlu. Kiedy ją przezwyciężyłam, w pełni skupiłam się na wyciszających swą monotonią czynnościach - wpuszczaniu i wypuszczaniu śmiercionośnej chmury z organizmu. Przynosiła mi ulgę i szkodziła jednocześnie, ale o tym drugim starałam się nie myśleć. 
Kucając ze spuszczoną głową, nie myślałam o niczym, nie zwracałam uwagi na to, co działo się dookoła mnie, dopóki nie usłyszałam trzasku zamykanej furtki. Spojrzałam w bok i zobaczyłam dwie postaci sunące w stronę zaparkowanego przed bramą Audetów samochodu.
Gdy weszły w strefę oświetloną przez uliczną lampę, rozpoznałam w nich Vincenta i Melanie. 
Vinny, jak na kulturalnego dżentelmena przystało, otworzył swojej matce drzwi od strony pasażera, po czym obszedł auto dookoła i już miał do niego wsiadać, gdy nasze spojrzenia się ze sobą skrzyżowały. 
- Jezu Chryste, Mary! - W przeciągu paru sekund znalazł się tuż obok mnie i zaczął rozpinać guziki swojego czarnego płaszcza. - Zaraz tu zamarzniesz.
- Mam mini-grzejniczek - odparłam, wskazując na tlącego się papierosa.
- Lekarz zabronił ci palić.
- Lekarz mi zabronił... - prychnęłam, a na moich ramionach spoczął ciężki materiał. Audet spojrzał mi prosto w oczy. - Znowu to zrobił. Ten pieprzony sukinsyn znowu to zrobił. 
- Uderzył cię?
- Nie, powiedział, że mama umarła przeze mnie. Tak bardzo go nienawidzę, tak bardzo... - wycedziłam i znów zalałam się łzami. 
Vincent wyciągnął skręta spomiędzy moich palców, rzucił go w kupkę śniegu i mocno mnie przytulił. Nic nie mówił, nawet tego od niego nie oczekiwałam, po prostu przy mnie był i dawał mi ciepło, na które nie mogłam liczyć ze strony ojca. 
- Szkoda, że mama nie wyszła za ciebie i że to nie ty jesteś moim ojcem. 
- Też czasami tego żałuję - wyszeptał i przycisnął wargi do czubka mojej głowy. - Bardzo żałuję... 




............................
Tytuł rozdziału: Obiecałam sobie, że nie będę płakać, jeszcze jedna obietnica, której nie potrafiłam dotrzymać


        Mała ciekawostka: poprzedni rozdział jest pierwszym postem w historii mej blogowej "kariery", który osiągnął liczbę ponad tysiąca wyświetleń. 
Niby nic wielkiego, ale mnie osobiście cieszy, choć nie wiem, jak treść została odebrana - uparcie odpycham od siebie myśl, jakobym znów padła ofiarą zbiorowych kpin i staram się postrzegać to w pozytywnym kontekście.   

2 komentarze:

  1. Strasznie podobał mi się ten rozdział. Jestem niesamowicie ciekawa co będzie z Mary i jej ojcem. Z niecierpliwością czekam na następny :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo mnie to cieszy, bo jest to mój najulubieńszy rozdział ze wszystkich czternastu, a zwykle bywa tak, że gdy mi podoba się coś, co wyszło spod moich palców, inni odbierają to mniej entuzjastycznie. Można więc stwierdzić, że czuję ulgę :).
      Postaram się wyrobić z publikacją do pierwszej połowy lutego.

      Usuń