czwartek, 2 kwietnia 2015

01. Mary was a holy girl

    Samolot linii lotniczych US Airways lecący z Seattle do Paryża oderwał się od płyty lotniska równo o godzinie jedenastej. Tego dnia, dwudziestego ósmego czerwca, niebo było idealnie czyste, przypominało taflę krystalicznego jeziora nieskalanego ludzką działalnością. Tylko od czasu do czasu przemknął po nim jakiś drobny obłoczek, który Lily przyrównywała do waty cukrowej.
Kiedy maszyna osiągnęła właściwy pułap, w końcu odważyłam się spojrzeć przez okrągłe okienko. Miasto, które zawsze wydawało mi się być niezmierzenie wielkie, z tej perspektywy przypominało makietę stojącą na biurku architekta. 
To był trzeci lot w moim życiu, jednak pierwszy tak istotny, stąd przyspieszone tętno i niewymowna ekscytacja towarzyszące mi od samego rana. Opuszczałam miejsce, w którym przeżyłam wiele złego, odcinałam się od starego życia i zmierzałam ku nowemu.
Czy się bałam? Nie. Ani trochę. A to dlatego, że byłam pewna, iż wszystko, co złe już mnie spotkało i teraz mogło być tylko lepiej. Musiało być lepiej, skoro miałam zamieszkać w raju.
Tak, tym właśnie był dla mnie Paryż, takim go zapamiętałam i taki obraz pielęgnowałam od piątego roku życia - raj na ziemi, idealne miejsce, gdzie wszystko było piękne i wytworne. Kobiety nosiły eleganckie stroje, a na ulicach co rusz można było spotkać muzyków i malarzy oddających się swojej sztuce. Wystawy sklepowe przypominały te muzealne, przez otwarte drzwi kawiarni przepływały przepiękne aromaty, zapachami kusiły też cukiernie i piekarnie. Wszystkie budynki były bardzo stare i bardzo piękne, zupełnie inne niż te w Stanach. No i przede wszystkim była tam ona, największa i najpiękniejsza, Wieża Eiffla. Jedyna konstrukcja, która zapierała mi dech w piersiach i przyprawiała o szybsze bicie serca.
Na samo wspomnienie tych wszystkich obrazów uśmiechnęłam się szeroko, co nie umknęło uwadze Lily.
- Czemu się uśmiechasz?
- Bo cieszę się z tego, że niedługo będziemy w Paryżu. Jest tam bardzo pięknie.
- I jest elfowa wieża - dodała.
- Nie elfowa, tylko Eiffla - poprawiła małą Heather.
- Na zdjęciach wygląda bardzo ładnie.
- Na żywo też.
Babcia spojrzała na mnie z niesmakiem.
- Jestem Paryżanką, kocham swoje miasto i kraj, ale nigdy nie mogłam pojąć fascynacji Wieżą Eiffla. Jest szkaradna. Co innego Luwr, to jest prawdziwa wizytówka Paryża. Piękny, okazały, elegancki, gdzie kupie żelastwa się z nim równać. Tyle dobrego, że ją oświetlili, przynajmniej w nocy jako tako się prezentuje.
- Mi się podoba i w dzień - wtrąciłam.
- Marie, proszę cię, widziałaś ją raz w życiu, jako mały berbeć. Tak zachwyciła cię jej wysokość, że nawet nie zwróciłaś uwagi na całą resztę. Tylko nie mów, że setki razy oglądałaś zdjęcia, bo zdjęcia nijak się mają do rzeczywistości. Na fotografiach wszystko jest piękne i idealne, nawet psie odchody.
Lily zaśmiała się głośno, a ja pokręciłam głową. Heather mogła mówić, co jej się żywnie podobało, ja i tak wiedziałam swoje i tego się trzymałam.
- Babciu, ale będziemy mogły mówić po angielsku? - zapytała niepewnie Lily, ściskając rękaw mojej bluzki.
- Prawdę mówiąc, wolałabym, żebyście nawet w domu mówiły po francusku. Nabierzecie biegłości i podszlifujecie akcent.
- A jak zadzwoni tatuś? - Jej zrezygnowaną twarz na nowo rozjaśnił promyczek nadziei. Nie lubiła mówić po francusku, każda lekcja z babcią była dla niej przykrym obowiązkiem, którego spełnianie często wiązało się z płaczem, bo miała ogromny problem z przyswojeniem poprawnego akcentu, co doprowadzało babcię do szału. Nie pojmowała, jak osoba, w której żyłach płynęła francuska krew, mogła nie radzić sobie z "tak prostą rzeczą".
- Z tatusiem będziesz mogła rozmawiać po angielsku.
Będziesz mogła, nie będziecie mogły, nawet Heather wiedziała, że ze mną ojciec nie będzie chciał rozmawiać, dał to jasno do zrozumienia, kiedy to na lotnisku pożegnał się tylko z Lily i swoją teściową. Mnie traktował jak powietrze, odkąd tylko opuściłam więzienie - pewnie frustrowało go to, że wypuścili mnie wcześniej i że nikt mnie tam nie zabił.
Nie przejmowałam się tym, nie czułam bólu ani dyskomfortu, bo w moim nowym, lepszym życiu i tak nie było miejsca dla tego potwora.
Mary King, mieszkanka Paryża, nie miała ojca, była sierotą - rodziców straciła osiem lat wcześniej w wypadku samochodowym i była z tym w pełni pogodzona.




***



    - Jak dobrze znów być w domu!
Heather rozejrzała się po salonie, wzdychając z zachwytem, a Lily, co sił w nogach, pomknęła do łazienki. Jej pęcherz już przy odbieraniu bagaży na lotnisku dał o sobie znać, jednak wygrał jej strach przed publicznymi toaletami - z takiego właśnie miejsca zniknęła jedna z jej szkolnych koleżanek, odnalazła się kilka dni później w policyjnej kostnicy.
- Dobrze, że poprosiłam Melanie, by trochę tu przewietrzyła, inaczej byśmy się udusiły - dodała, przesuwając palec po zakurzonym kredensie, który pamiętał dzieciństwo jej prababki. Spojrzała na swoją dłoń z niesmakiem i wytarła ją w wyciągniętą z kieszeni kamizelki chusteczkę. - No nic, i tak miałam ją wyprać.
Biały, aksamitny materiał ozdobiony złotą literą S trafił do stojącego przy telefonie koszyczka, przykrywając pęk dawno nie polerowanych kluczy.
- Będziecie spać na górze, pokoje wybierzecie sobie same. Zaraz pomożesz mi rozwiesić pościel na balkonie.
- W gościnnym dalej stoją dwa łóżka? - spytałam, skubiąc pasek swojej torby.
- Tak, a czemu pytasz?
- Bo lepiej by było, gdybyśmy dziś spały w jednym pokoju. Lily może się trochę bać w nocy, w obcym miejscu.
- Bez przesady, Marie, ona nie ma już pięciu lat.
- Co nie znaczy, że nie będzie...
- No już dobrze, niech będzie, śpijcie w jednym pokoju - przerwała mi. Wyraźnie nie miała już siły na dyskusję, co zdarzyło jej się chyba po raz pierwszy w życiu.
Uśmiechnęłam się triumfalnie, a po parterze rozniósł się dźwięk dzwonka.
- A kogo to diabli niosą? - mruknęła pod nosem i ruszyła w stronę dwuskrzydłowych dębowych drzwi. Gdy je otworzyła, usłyszałam męski głos:
- Witam serdecznie, pani Lewis. Zobaczyłem panią przez okno i przyszedłem się przywitać. Przyniosłem też kawałek drożdżówki, mama upiekła ją wczoraj wieczorem.
- Bardzo miło z twojej strony. Wejdź, poznasz moje wnuczki.
Mimo ewidentnego zmęczenia Heather przyjęła niespodziewanego gościa, którym okazał się być elegancki, wysoki mężczyzna z gęstymi, czarnymi włosami i smukłymi dłońmi.
- To jest Marie, starsza z nich.
Wypuściłam szybko torbę i uścisnęłam dłoń tajemniczego Francuza. Była miękka i delikatna, zupełnie jakby należała do kobiety.
- Mary King - przedstawiłam się imieniem i nazwiskiem, bo tak robiły prawdziwe, kulturalne damy.
- Vincent Audet.
Uniósł moją dłoń splecioną ze swoją i musnął lekko wargami. Cały czas patrzył mi przy tym w oczy, a jego spojrzenie przypominało to, które podczas balu noworocznego wlepiał we mnie Finn Wharton.
- Przepraszam, że tak wlepiam w ciebie wzrok, ale jesteś niesamowicie podobna do Emily. Chodziliśmy razem do szkoły, byliśmy dobrymi przyjaciółmi - odpowiedział na pytanie, którego nawet nie zdążyłam zadać.
- A gdzie tam - wtrąciła Heather lekceważącym tonem. - Marie to czysty ojciec. Poczekaj, aż zobaczysz Lilianne, to żywa kopia mojej córki. Nawet głos ma podobny, tylko akcent koszmarny. Marie całkiem nieźle radzi sobie z francuskim, ale Lilianne jest całkowicie zamerykanizowana. Zresztą, sam się przekonasz. - Babcia wzięła głęboki oddech i kazała swojemu gościowi usiąść. Zaproponowała mu też kawę, ale odmówił, nie chcąc robić gospodyni kłopotu. - No i gdzie jest ta Lilianne?
- W łazience.
- Tyle czasu? Pewnie znowu zamiast myć ręce, puszcza bańki z mydła. To dziecko to prawdziwe utrapienie.
Heather już miała po nią iść, gdy dobiegł nas trzask zamykanych drzwi, a po chwili w salonie pojawiła się Lily.
- Nareszcie jesteś, przywitaj się z panem Vincentem.
Dygnęła nieśmiało i szybko usiadła obok mnie na kanapie.
- I co, nie miałam racji? Lilianne to skóra zdjęta z Emily.
- Owszem, podobieństwo jest wręcz uderzające, ale i Marie...
- Mary - poprawiłam go bezwolnie, czym naraziłam się na gniewne spojrzenie ze strony babci.
- Ale i Mary też ją bardzo przypomina. Włosy, postura, spojrzenie. Naprawdę, kiedy tu wszedłem, przez chwilę myślałem, że stoi przede mną Emi.
Uśmiechnęłam się uprzejmie przepełniona szczerą wdzięcznością. Porównania do mamy zawsze były dla mnie czymś ogromnie przyjemnym.
- No cóż, kłócić się nie będę - oznajmiła babcia i zaczęła wypytywać sąsiada o jego matkę. Ja w tym czasie skupiłam się na Lily, która była niezwykle spięta.
- Coś nie tak?
Przybliżyła się do mnie i wyszeptała do ucha:
- Nie umiem spuścić tu wody, a zarobiłam... no wiesz, co.
Znając oszczędność babci Heather, od razu domyśliłam się, że przed wyjazdem zakręciła znajdujący się przy sedesie zawór z wodą. Natychmiast przeprosiłam swoich towarzyszy i "sprzątnęłam" po swojej siostrze. Przy okazji zbadałam teren - nic się tam nie zmieniło, łazienka wyglądała tak samo, jak szesnaście lat wcześniej. Podobnie salon i przedpokój, i zapewne cała reszta rodzinnego domu mamy.
    Kiedy po pięciu minutach wróciłam do pokoju dziennego, Vincenta już tam nie było, a babcia poinformowała mnie, że nazajutrz będziemy gościć go na kolacji.
- Powiedział, że będę mogła bawić się z jego kotkami! - dodała rozentuzjazmowana Lily. - Ma ich aż pięć! Babcia mówi, że biegają często po jej podwórku. Może kiedyś pan Vincent pozwoli mi jednego wziąć. Fajnie byłoby mieć kotka w domu, co nie, Mary?
- Pewnie.
Uniosłam lekko kąciki ust, przypominając sobie Pana Skittlesa; pierwszy raz od opuszczenia ośrodka odwykowego. Zaczęłam zastanawiać się nad tym, co właśnie robił i czy znalazł sobie nowego ludzkiego towarzysza. Pomyślałam też o doktorze Smithie i jego żonie Indinie, choć nigdy nie widziałam jej na oczy. Ciekawiło mnie, jak mu się żyło, z kim musiał się w danym momencie użerać. Był nawet taki moment, że chciałam do niego zadzwonić, ale uznałam, że skoro wszystko układało się w miarę dobrze, nie było sensu zawracać mu głowy. Poza tym już pewnie zdążył o mnie zapomnieć, pochłonięty nowymi pacjentami i swoim życiem prywatnym.
- Marie, słuchasz ty mnie czy nie?
Potrząsnęłam głową i spojrzałam zdezorientowana na babcię.
- Zabierzcie swoje rzeczy na górę i wywietrzcie pościel. Za godzinę będzie obiad.
- Przecież nie zrobiłyśmy zakupów.
- A od czego są restauracje? Zamówiłam nam pyszną wołowinę z pieczonymi ziemniakami z dostawą do domu.
- Ja bym wolała pizzę - odezwała się Lily, chwytając plastikową rączkę swojej walizki na kółkach.
- A ty sobie możesz woleć. Będziesz jeść to, co ci dam, koniec kropka. A teraz marsz na górę, walizki się same nie rozpakują.
- Chodź. - Objęłam Lily wolnym ramieniem. - Jak babcia uśnie, zamówimy sobie pizzę - dodałam szeptem, a na twarzy małej pojawił się wielki, pełen zadowolenia uśmiech.




***




    W kartonowym opakowaniu zostały jeszcze dwa kawałki pizzy, jednak żadna z nas nie miała już siły jeść. Z niemałym obrzydzeniem zakryłam je i wsunęłam pod stolik nocny; Lily, trzymając rękę na brzuchu, padła jak długa na łóżko.
- Ale się objadłam! Będę grubaśna.
- Wiesz, że zjadłam w życiu ogromne ilości pizzy?
- Wiem.
- A jestem gruba?
- Nie - odpowiedziała, marszcząc brwi.
- No właśnie, i ty też nie będziesz, bo mamy te same geny.
- A co to geny? - Mała wsparła się na łokciach i posłała mi pytające spojrzenie.
- Takie coś, z takim czymś, bez takiego czegoś.
Roześmiała się głośno i resztkami sił zmieniła pozycję na klęczącą. Jej wzrok zrównał się z oknem, które wymagało natychmiastowego umycia, podobnie jak podłoga i cała reszta domu.
- Szkoda, że nie widać stąd wieży - Lil westchnęła ospale, przesuwając leniwie palec po brudnej szybie.
Kiedy przyleciałam do Paryża razem z rodzicami, jako pięciolatka, babcia ulokowała nas właśnie w tym pokoju. Po powrocie ze spaceru, podczas którego stanęłam u stóp Wieży Eiffla, wdrapałam się na to samo łóżko, co Lily, przycisnęłam czoło do szyby - która wtedy była idealnie czysta, a ślady moich palców pozostawione na jej powierzchni doprowadziły Heather do białej gorączki - i wypowiedziałam dokładnie te same słowa. Wtedy mama złapała mnie za rękę i zaprowadziła na strych. Tam podsadziła mnie do okna (jedynego w tym przyprawiającym o gęsią skórkę pomieszczeniu) i wskazała palcem na odległy punkt, który po chwili dokładniejszej obserwacji okazał się być fragmentem Wieży Eiffla.
- Masz siłę wstać? - zawróciłam się do siostry.
- Chyba tak.
- To chodź, coś ci pokażę.
Z niemałym trudem wstałam z zakurzonych paneli i wyciągnęłam dłoń, którą już po chwili chwyciła zaintrygowana Lily. Uwielbiała niespodzianki, bez względu na ich naturę, jak chyba każde dziewięcioletnie dziecko.
- Tak w ogóle, to nie wiedziałam, że we Francji można płacić dolarami - oznajmiła, gdy z wielką ostrożnością pokonałyśmy szesnastostopniowe schody prowadzące na poddasze. Gdyby choć jeden z nich zaskrzypiał zbyt głośno, babcia natychmiast wyrwałaby się ze swojej drzemki i byłaby oburzona tym, że wybrałyśmy się na strych bez jej pozwolenia i nadzoru. Nie trzymała tam żadnych skarbów, owe miejsce nie stanowiło zagrożenia dla życia, a mimo to nie pozwalała tam nikomu wchodzić, chyba że w jej towarzystwie.
- Dolarami można płacić na całym świecie. Zielone lubią wszędzie. - Uniosłam kąciki ust i zanurzyłam dłoń w koszyczku stojącym na niewielkiej drewnianej szafeczce, którą skonstruował nasz dziadek w prezencie urodzinowym dla swej małżonki. Heather uznała ją za wybitnie szkaradną, jednak nie chciała robić przykrości mężowi, który w swoim mniemaniu był mistrzem stolarstwa, więc postawiła ją przy wejściu na strych, by znajdowała się w mieszkaniu, ale nie zaburzała kompozycji stworzonej z gustownych (oczywiście zdaniem babci) mebli. Mi osobiście prosta, ale pełna uroku szafka dziadka podobała się o wiele bardziej niż te wszystkie antyki, którymi tak bardzo chełpiła się jego żona.
Tak jak się tego spodziewałam, na dnie wiklinowego pudełeczka znalazłam masywny klucz, który otwierał nie mniej toporne drzwi. Przekręciłam go z wyczuciem i naszym oczom ukazały się oblane delikatnymi smugami słonecznego światła schody. Te miały już znacznie mniej stopni - tylko sześć - i prowadziły do obszernego pomieszczenia pełnego półek i zużytych sprzętów domowych.
- Wygląda jak strych ze strasznych filmów z czarownicami - skomentowała Lily i zatrzęsła się teatralnie.
- Może trochę, ale założę się, że w tych filmach o czarownicach nie ma takich widoków.
- Jakich?
Spojrzała na mnie ze zmarszczonym czołem.
- Zaraz zobaczysz.
Chwyciłam stojący niedaleko schodów taboret i postawiłam go pod oknem, za którym powoli zachodziło słońce. Sprawdziłam jego stabilność i pomogłam siostrze na nim stanąć.
- Widzę tylko dachy - powiedziała, rozglądając się niecierpliwie.
- Lewy róg, przypatrz się uważniej.
Zmarszczyła brwi, wydęła wargi i nagle westchnęła z zachwytem.
- Wieża! Ale super, że ją tutaj widać! Chociaż szkoda, że tylko kawałek. Z taksówki też nie widziałam jej aż tak dobrze. No i strasznie chciało mi się siku, a jak chce mi się w samochodzie siku, to się nie mogę dobrze skupić.
- Spokojnie, karaluchu, jutro musimy zrobić zakupy, więc namówimy babcię, żebyśmy przy okazji pojechały zobaczyć ją z bliska.
- Byłoby bajecznie! - odparła zachwycona i znów skupiła się na oglądaniu wizytówki Paryża. Ja zaczęłam rozglądać się po strychu, moją uwagę niemal natychmiast przykuło wielkie pudło z białym wiekiem stojące pod regałem z pustymi butelkami (dziadek kolekcjonował butelki po piwie z całego świata, z różnych okresów. Szczególnie lubił te z przedwojennej Polski). Zbliżyłam się do niego - w oczy rzucił mi się znajdujący się z boku napis: staranne, czarne litery układały się w imię mojej mamy.
Serce mi mocniej zabiło i już miałam się schylać, by wyciągnąć karton, gdy dobiegł mnie odgłos zatrzaskiwanych drzwi.
- Babcia się obudziła! - Lily jak oparzona zeskoczyła z taboretu i podbiegła do schodów. - Prędko, musimy zejść na dół, zanim wyjdzie z łazienki, bo inaczej się na nas wkurzy i nie zabierze jutro do wieży!
Rzuciłam jeszcze jedno spojrzenie na schowane pudło i z ciężkim sercem zeszłam razem z siostrą ze strychu. Nie chciałam, by przeze mnie nie mogła zobaczyć tego, na czym tak bardzo jej zależało, więc zdecydowałam, że wrócę tam sama w nocy, aby przekonać się, co kryły te kartonowe ścianki.




***




    Kilka minut po godzinie drugiej, kiedy Lily w końcu zasnęła, po cichu opuściłam pokój i stanęłam przed prowadzącymi na strych drzwiami. Z ostrożnością i wyczuciem sapera zanurzyłam klucz w zamku i powoli go przekręciłam, by narobił jak najmniej hałasu. Słysząc charakterystyczne kliknięcie, wstrzymałam na chwilę oddech - nocna cisza sprawiła, że zabrzmiało ono jak wystrzał z armaty. Wyrzuciłam z siebie bezdźwięczne cholera i zaczęłam uważnie nasłuchiwać, powtarzając w myślach jak mantrę: oby tego nie usłyszała na przemian z niech będzie tam światło.
Wystarczyło dwadzieścia sekund, bym miała pewność, że Heather nie zagrażała mojej misji: spała jak suseł, nawet na drugim piętrze słychać było jej chrapanie, wciąż jednak pozostawała kwestia oświetlenia. Jeśli nie działało, miałam ogromny problem, bo cholera wiedziała, gdzie ta praktyczna kobieta trzymała latarkę. O ile w ogóle coś takiego posiadała.
- Żaróweczki, wierzę w was.
Zagryzłam dolną wargę, zmrużyłam prawe oko, wyciągnęłam powoli dłoń, przydusiłam palcami brązowy kontakt i oba przytwierdzone do ścian klosze rozbłysły jak niebo nad Stanami czwartego lipca. Wypuściłam przetrzymywane w płucach powietrze z taką ulgą, jakbym właśnie rozbroiła bombę atomową. Ulgę szybko jednak zastąpiło dziwne napięcie, coś jak strach i ekscytacja w jednym. Zupełnie jak przed pierwszym stosunkiem seksualnym czy debiutanckim wciągnięciem kreski.
    Z sercem łomoczącym jeszcze bardziej niż kilka godzin wcześniej sięgnęłam po okraszone imieniem mamy pudło, wzięłam kilka głębokich oddechów, które miały dodać mi odwagi i podniosłam zakurzone wieko z nieśmiałością dziewicy, która rozpina pierwszy męski rozporek w swoim życiu, nie bardzo wiedząc, czego może się spodziewać. Mnie przywitał stos przeróżnych rzeczy, na pierwszym planie wycinki prasowe wyglądające bardzo znajomo:

Pierwszy koncert po wyjeździe Irene Pepper, Emily Lewis debiutuje w filharmonii.

Młodziutka Francuzka zdobywa serca amerykańskich melomanów!

Paryska perła scala naderwaną kolię z Seattle.


    To były artykuły z lokalnych gazet, które mama wysłała babci po swoim pierwszym koncercie. Takie same wisiały u nas w domu oprawione w ramki do marca tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego czwartego roku. Potem spłonęły, jak prawie wszystkie pamiątki, które po niej zostały.
Uśmiechnęłam się sama do siebie i odłożyłam je na podłogę; w oczy od razu rzuciła mi się biała koperta zaadresowana do moich dziadków - serduszko użyte zamiast kropki nad literą I wskazywało na to, że nadawcą była mama.
Choć uczono mnie, by nigdy nie czytać cudzej korespondencji, nawet tej sprzed dwudziestu lat, wyjęłam złożoną na cztery części kartkę i zatopiłam się w lekturze, wyobrażając sobie, że znad papieru unosi się zapach jej ulubionych perfum:



Drodzy rodzice!
Dziś wyszłyśmy ze szpitala, Mary jest cudowna! Tak, Mary, bo razem z Markiem uznaliśmy, że imię Marie byłoby zbyt pretensjonalne. Poza tym wyobrażacie sobie, jak bardzo Amerykanie kaleczyliby je swoim akcentem? No właśnie.
Mary pisze się niemal tak samo jak Mark, różnice stanowi tylko jedna literka i nasz młody tatuś jest tym zachwycony! Jest po uszy zakochany w naszym małym aniołku, choć określenie mały to lekkie nadużycie, bo Mary ma aż pięćdziesiąt pięć centymetrów i waży cztery kilogramy. Jak pewnie już sobie wyobrażacie, poród nie był lekki, ale było warto pocierpieć, by potem móc wziąć tę przepiękną istotę w ramiona. 
Prawie w ogóle nie płacze, jest zdrowa i niewyobrażalnie śliczna! Dołączam zdjęcia, byście sami się o tym przekonali.
Polaroidy to cudowny wynalazek, czyż nie? Mary ma dopiero trzy dni, a my mamy już cały kartonik zdjęć! To Mark ciągle je robi, jest taki szczęśliwy!
Zwykle amerykańscy mężczyźni pragną syna, jako pierworodnego, żeby jeździć z nim na ryby i mecze (amerykański football to coś okropnego i nielogicznego, bo używają w nim głównie rąk, kopią tylko od czasu do czasu. Mark mi to dokładnie wytłumaczył, ale wiecie, że sport nigdy mnie nie fascynował), ale nie mój Mark; przez całą ciążę powtarzał jedno zdanie: "oby to była dziewczynka!"
Uznał, że syn mógłby za bardzo przypominać jego, a on chciał mieć w domu dwie piękne istoty. Nie docenia samego siebie, jest przecież najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek poznałam.
Jeszcze jest za wcześnie, by wyrokować, do kogo dziecko jest podobne, ale ja widzę w niej Marka. Choć włoski ma jaśniutkie, jak ja, ale bardzo ich niewiele.
Jutro idziemy załatwić wszystkie te urzędowe sprawy, a kiedy już całkiem wrócę do siebie, zaczniemy planować ślub i wesele! Jestem tym wszystkim niesamowicie podekscytowana, tak bardzo, bardzo chcę już być panią Emily King!
Mam nadzieję, że wkrótce nas odwiedzicie, bo ogromnie za Wami tęsknię.

Wasza Emily.

P.S: Tatusiu, mam dla Ciebie kilka butelek. Są bardzo cenne, bo pochodzą z okresu prohibicji. Mark wytropił je na pchlim targu i nabył za bezcen. Będziesz zachwycony!



    - Jak tylko przeczytaliśmy ten list, twój dziadek zabrał zdjęcia do swojego ulubionego baru i chwalił się nimi wszystkim znajomym i obcym ludziom. - Heather opatulona w cienki, beżowy szlafrok usiadła obok mnie na podłodze, jej usta wygięte były w sentymentalnym uśmiechu, który rzadko gościł na jej twarzy. - Zawsze marzył o wnukach, o całej gromadce wnuków, które mógłby rozpieszczać do granic możliwości.
Babcia włożyła lekko drżącą dłoń do kartonu i wyciągnęła z niego czerwone, kwadratowe pudełko schowane pod stertą dyplomów i rysunków.
- To zainteresuje cię najbardziej.
- A co tam jest? - spytałam niepewnie.
- Zdjęcia twojej mamy z różnych okresów życia. Trzymała je w pudełku, bo tak robiły jakieś dziewczynki z Ameryki, które poznała na kursie plastycznym. Od dziecka fascynowały ją Stany, tak samo jak twojego dziadka. To on uparł się przy tym, by dać jej na imię Emily zamiast
Émilie, bo widział ją za oceanem spełniającą tak zwany amerykański sen.
- I wcale się nie pomylił.
- Z natury był człowiekiem, który rzadko kiedy się mylił. Nieznośna cecha, zwłaszcza u mężczyzny.
Zaśmiałam się cicho.
- Już kilka lat temu miałam poprzekładać te zdjęcia do albumów, ale jakoś nie mogłam się za to zabrać.
- I wcale ci się nie dziwię.
Położyłam dłoń na jej drżącym ramieniu we współczującym geście. Mimo iż od śmierci mamy minęło już osiem lat, Heather wciąż się z tym nie pogodziła. Ta rana wciąż była świeża, ciągle krwawiła i uparcie nie chciała się zabliźnić.
- Taki już ludzki los...
Westchnęła głęboko, starła szybko łzy, które nie zdążyły nawet wypłynąć z jej oczu i otworzyła pudełko z fotografiami.
- Pamiętam tego psa - odezwałam się, gdy dostrzegłam białego pudelka trzymanego przez mamę, która wówczas była nastolatką i siedziała na trawie przed domem. - Miał takie śmieszne imię.
- Basil - dodała babcia.
- Właśnie, Basil.
- A pamiętasz, co mu zrobiłaś, jak miałaś pięć lat i przylecieliście do mnie na wakacje?
Pokręciłam przecząco głową i posłałam jej pytające spojrzenie.
- Miałaś wtedy obsesję na punkcie psów. Nie mogliście mieć swojego, bo Mark był uczulony na sierść, więc wykorzystywałaś każdą okazję do zabawy z czworonogami. Basil stał się twoją żywą maskotką, cały czas go tuliłaś i trzymałaś na kolanach, nawet wtedy, gdy on nie miał na to ochoty. Jednego dnia nie chciałaś go wypuścić z rąk akurat wtedy, gdy musiał opróżnić pęcherz. Piszczał, ale ty byłaś uparta, więc biedaczyna nie miał wyjścia i załatwił się na ciebie.
Otworzyłam usta z obrzydzeniem.
- Wtedy zrobiłaś dokładnie taką samą minę - zaśmiała się Heather. - Wypuściłaś go i cała purpurowa ze złości zapowiedziałaś zemstę. Jeszcze tego samego dnia, kiedy spał sobie smacznie w swoim kącie, zdjęłaś bieliznę, podwinęłaś sukienkę i zrobiłaś mu to samo, co on zrobił tobie. 
- Nasikałam na psa?
- Tak, nasikałaś na psa.
- Matko, ja byłam naprawdę stuknięta - oznajmiłam, śmiejąc się w najlepsze.
- Miałaś po prostu dziwaczne pomysły, ale w gruncie rzeczy byłaś dobrym dzieckiem. Zdolnym, uczynnym, zwłaszcza gdy nieco podrosłaś. Byłam ogromnie dumna, kiedy mama powiedziała mi przez telefon, że zapisałaś się do kościelnego chóru. W ogóle byłaś bardzo religijna, nosiłaś łańcuszek z wizerunkiem Matki Boskiej, miałaś święte obrazki w pokoju, co tydzień chodziłaś do kościoła i szkółki niedzielnej, nie wiem, co się później z tobą stało.
- Wyrosłam z bajek - odpowiedziałam.
- Marie!
- Okey, nie było tematu, oglądajmy dalej - oznajmiłam, chcąc uniknąć niepotrzebnej kłótni. Babcia była niezwykle wyczulona w kwestii religii, broniła jej jak lwica, więc wdawanie się z nią w dyskusje teologiczne, zwłaszcza gdy miało się takie poglądy jak ja, było bardzo ryzykowne. Zupełnie jak spacer po cienkim lodzie, albo po wiszącej nad przepaścią linie.
- To cię zaskoczy.
Do moich dłoni trafiło zdjęcie, które faktycznie wprawiło mnie w niemałe osłupienie - nie zobaczyłam na nim urokliwej blondynki z uśmiechem gwiazdy filmowej, patrzyła na mnie wściekła brunetka z mocnym makijażem, odziana w czarną skórę z trupią czaszką na piersi.
- Miała wtedy czternaście lat i była do szaleństwa zakochana w rockersie z równoległej klasy. Robiła wszystko, by mu się przypodobać. Przefarbowała włosy, zaczęła nosić czarne ciuchy i te paskudne, toporne buciska, porzuciła nawet skrzypce dla gitary. Razem z tą szurniętą Cloudette z sąsiedztwa i dwiema koleżankami ze szkoły muzycznej założyła zespół. Wydzierała się niemiłosiernie i podkradała ojcu papierosy.
- I dopięła swego? Zwrócił na nią uwagę? - spytałam zaciekawiona. Pierwszy raz słyszałam tę historię, mama nigdy nie wspominała mi o tym etapie swojego życia. Pewnie się wstydziła, albo bała, że to umniejszy jej autorytet, zburzy wizerunek chodzącego anioła. Niepotrzebnie.
- A gdzie tam. Dwoiła się i troiła, ale on pozostawał niewzruszony. Emily, jak to typowa nastolatka, zaczęła doszukiwać się w sobie różnych wad, a tymczasem okazało się, że problem leżał po jego stronie.
- Był gejem?
- Nie, preferował nieco starsze kobiety. W połowie roku szkolnego wyszedł na jaw jego romans z dwadzieścia lat starszą nauczycielką. Kobieta zaszła z nim w ciążę, była z tego wielka afera.
- Oskarżyli ją o pedofilię?
- Chcieli, ale ostatecznie udało jej się dogadać z rodzicami chłopaka. Zamieszkali razem, po kilku latach wzięli ślub, a potem rozwód, kiedy to różnica wieku zaczęła za bardzo dawać im się we znaki. Do jej czterdziestki jeszcze im się układało, ale później on zaczął rozglądać się za młodszymi.
- Nieźle...
- Różne dziwne rzeczy dzieją się na tym świecie, najważniejsze jednak było to, że kiedy to wszystko ujrzało światło dzienne, Emily znów zaczęła być sobą. Skupiła się z powrotem na nauce i pogodziła ze skrzypcami.
- Kto by pomyślał, że mama była kiedyś po ciemnej stronie mocy.
- Jak widać, nawet anioł potrafi pokazać różki - podsumowała babcia, uśmiechając się do mnie ciepło.
    Przez kolejne dwie godziny opowiadała mi przeróżne historie z mamą w roli głównej - niektóre już znałam, inne były zupełnie nowe - płacząc i śmiejąc się na zmianę. Po raz pierwszy w życiu czułam się tak swobodnie w jej towarzystwie, po raz pierwszy tak się przede mną otworzyła. Ta noc nas do siebie zbliżyła, przeniosła nasze relacje na zupełnie inny poziom; dostrzegłam w Heather ciepłą i wrażliwą kobietę, którą pokochałam całym sercem.





***




    Następnego dnia, równo o godzinie szóstej do drzwi zapukał Vincent Audet. Zanim usiedliśmy do gustownie nakrytego stołu - tuż po tym, jak mężczyzna przeprosił za nieobecność matki, która gorzej się poczuła - babcia poprosiła, by coś dla nas zagrał. Otworzyła zamkniętą na klucz klapę osłaniającą klawiaturę pianina stojącego w samym rogu, niedaleko okna, a Audet przebiegł po niej palcami niczym rasowy wirtuoz, przy okazji stwierdzając, że instrument wymaga nastrojenia. Heather, nie kryjąc zawstydzenia, wytłumaczyła ten stan rzeczy tym, że od wyjazdu mamy do Stanów nikt na nim nie grał.
- To wiele wyjaśnia - odpowiedział z uśmiechem Francuz i po krótkiej rozgrzewce zaczął grać melodię, którą słyszałam po raz pierwszy w życiu.
Był dobry, wręcz znakomity. Dotykał klawiszy z niezwykłą gracją i pasją namiętnego kochanka - zupełnie jakby pianino było miłością jego życia. Nie wkładał w to absolutnie żadnego wysiłku, wszystkie ruchy jego długich palców były pełne lekkości i radości. Ja, kiedy siadałam do klawiszy, byłam sztywna jak kołek, zupełnie jakby dłonie nie były częścią mojego ciała, tylko toporną doczepką, nad którą nie potrafiłam w pełni zapanować.
- Jest znakomity, prawda? - zwróciła się do mnie babcia, spuszczając na chwilę wzrok z Vincenta.
Przytaknęłam szybkim skinięciem głowy; Audet zakończył właśnie utwór, którego nie byłam w stanie nazwać, najwyższym dźwiękiem i zamachał dłońmi w powietrzu. Zaraz potem rozpoczął kolejny i ten rozpoznałam już po pierwszym tonie, Heather również:
- Lilianne, to Alouette, pamiętasz, uczyłam cię tego. Zaśpiewaj.
- Nie chcę - odpowiedziała Lily i oparła się o ścianę.
- Przestań się wygłupiać, zaśpiewaj.
- Nie!
Babcia już chciała skarcić ją za nieodpowiedni ton, ale wtedy zareagował Vincent, nie przerywając gry:
- Proszę jej nie zmuszać, pewnie się wstydzi.
- Ona całe życie się wszystkiego wstydzi, a tak nie można. Jeśli chce coś osiągnąć, musi się pokazać. A głos ma naprawdę piękny, chcą ją nawet zapisać na lekcje i do chóru kościelnego.
- Ale ja nie lubię śpiewać.
- Ciągle coś pod nosem podśpiewujesz.
- Ale nie przy kimś.
- I widzisz, Vincencie, jakie to nieznośne dziecko? Od razu widać, że bez matki chowana. Rozpuszczona przez tatusia jak jakaś księżniczka.
W oczach siostry dostrzegłam ścianę łez; nagle wróciły do mnie wszystkie negatywne uczucia, jakimi darzyłam babcię przed naszą nocną rozmową. Nabrałam ochoty na to, by skopać jej wredny, podstarzały tyłek, jednak w porę zapanowałam nad gniewem i zdecydowałam się przerwać ten atak w pokojowy sposób:
- Może usiądziemy już do stołu, bo jestem okropnie głodna?
- Świetny pomysł - poparł mnie Audet. - Od śniadania nic nie jadłem, by mieć jak najwięcej miejsca na pani specjały.
Heather uśmiechnęła się dumnie do sąsiada i poprosiła, żebyśmy przeszli do jadalni, którą byłam zmuszona wysprzątać na połysk po powrocie z zakupów i obejrzeniu z bliska Wieży Eiffla - Lily była nią zachwycona, a ja upewniłam się w tym, że moja fascynacja wcale nie wynikała z błędnego zapamiętania owego obiektu, jak sugerowała babcia; może i była to kupa żelastwa, ale najpiękniejsza na całym świecie.
- Chodź, ślicznotko. - Wyciągnęłam dłoń w stronę zasmuconej Lil. Chwyciła ją mocno i wtuliła się w mój tułów. - Nie przejmuj się gadaniem babci, wiesz, że czasami bywa bardzo złośliwa.
- No wiem, ale i tak mi przykro.
- Mi też nie jest miło, kiedy nazywa mnie szkieletorem czy obraża w inny sposób, jednak nie płaczę z tego powodu, bo wiem, że nie mówi tego wszystkiego w złej wierze. Czasami chce mnie zmotywować w taki sposób do zmiany, a czasami po prostu mówi coś niemiłego w złości. Sama dobrze wiesz, że jak człowiek jest zły, robi i mówi rzeczy, których normalnie by nie zrobił i nie powiedział. - Przesunęłam czule dłoń po jej włosach. - Zwłaszcza człowiek stary. Ich ciągle coś boli i tęsknią za młodością, dlatego tak zrzędzą i bywają nieprzyjemni.
Lily roześmiała się radośnie, na co ogromnie liczyłam.
- I taką cię właśnie lubię najbardziej, roześmianą i uśmiechniętą, bo od beczenia w tej rodzinie to jestem ja, zrozumiano? - przyjęłam mocny, władczy ton.
- Tak jest!
- Tak jest, ka...
- Tak jest, kapitanie!
- Grzeczna dziewczynka.
Przycisnęłam wargi do czubka jej głowy i obie udałyśmy się do pokoju stołowego, gdzie już na nas czekano.
    - Wiem już, że Lilianne nie lubi śpiewać, mimo iż ma do tego predyspozycje, a jak jest z tobą, Mary, interesujesz się muzyką? - zwrócił się do mnie Vincent (ku uciesze małej, po angielsku), gdy zostaliśmy przy stole we trójkę; babcia szykowała w kuchni drugie danie, mimo iż ja najadłam się podanym na przystawkę faszerowanym bakłażanem.
- Trochę. Mama uczyła mnie gry na skrzypcach, śpiewałam też w kościelnym chórze.
Lily wzdrygnęła się lekko.
- Potem zafascynowała mnie gitara, mój były chłopak był muzykiem amatorem i nauczył mnie kilku rzeczy, podobnie było z keyboardem.
- Jay pięknie śpiewa - wtrąciła się Lily. - Śpiewaliśmy razem w samochodzie. To moje przyjęcie i będę płakać, jeśli mam na to ochotę. Płakać, jeśli mam na to ochotę. Płakać, jeśli mam na to ochotę. Ty też byś płakała, gdyby to przytrafiło się tobie* - odśpiewała radośnie bez ani krzty skrępowania.
- Faktycznie masz piękny głos - skomentował Audet z uśmiechem aprobaty.
- Dziękuję. Ale Mary śpiewa jeszcze ładniej, naprawdę. Zawsze mi śpiewa kołysanki, jak się boję burzy, albo potworów z telewizji.
- O czym tak rozmawiacie? - Heather weszła do jadalni przez wahadłowe drzwi prowadzące prosto z kuchni, w dłoniach trzymała tacę z parującą lasagnią.
- O zdolnościach muzycznych Mary. Lily twierdzi, że ładnie śpiewa.
- Owszem, jako dziecko miała przepiękny głos, wysoki. dziewczęcy, ale teraz brzmi jak stary alkoholik. Przez te papierochy obrzydliwe. - Wzdrygnęła się z obrzydzeniem i postawiła żaroodporne naczynie na stole. - Emily zawsze chciała, by Marie grała na pianinie. Kiedy zabierała ją ze sobą na próby do filharmonii, zawsze coś sobie pobrzdąkiwała na fortepianie.
- Sprawiało ci to przyjemność? - spytał mnie Audet.
- Tak i to sporą. Do dzisiaj lubię usiąść przy klawiszach i coś sobie postukać, ale niestety nie najlepiej mi to wychodzi.
- A chciałabyś, aby wychodziło dobrze?
- Pewnie - odpowiedziałam oczywistym tonem.
- W takim razie mogę ci udzielić paru lekcji.
- Poważnie?
- Z największą przyjemnością. - Uśmiechnął się uprzejmie.
- To genialnie! - oznajmiła babcia. - Mogę ci nawet za to płacić. Młodzi ludzie powinni mieć jak najwięcej zainteresowań, zwłaszcza gdy nie pracują.
- Opłata nie będzie konieczna. Jeśli odziedziczyła talent po matce, to jej postępy będą dla mnie najlepszą zapłatą.
- Anioł, nie człowiek! - Heather uścisnęła swojego sąsiada i złożyła delikatny pocałunek na jego poliku.
Obie z Lily posłałyśmy sobie pełne zdziwienia spojrzenia; babcia w swoim własnym domu stawała się zupełnie innym człowiekiem, odsłaniała przed nami cechy, o których istnieniu nie miałyśmy bladego pojęcia. Z każdą kolejną minutą zaskakiwała nas jeszcze bardziej, co sprawiło, że puściłam w zapomnienie sytuację sprzed parunastu minut i znów spojrzałam na nią tak jak po rozmowie o mamie; znowu była prawdziwą, kochającą babcią, której tak bardzo mi brakowało od śmierci Michelle King.



.............................
Tytuł rozdziału: Mary była świętą dziewczyną.
30 Seconds to Mars - Buddha for Mary

16 komentarzy:

  1. Już nie mogłam się doczekać aż wstawisz link, wchodzę dziś rano a tu proszę! :D Od razu wzięłam się za czytanie i muszę powiedzieć, że rozdział mi się bardzo podobał, a najbardziej to scena na strychu kiedy Heather przyłapała Mary. Już myślałam, że ją stamtąd przegoni i powyzywa a tu taka miła niespodzianka. Fajnie, że sobie tak pogadały od serca :D. Chociaż późniejsze sceny z babcią nie były takie miłe. Ale to Heather i trzeba pamiętać, że ma ten swój specyficzny sposób bycia.
    Czekam na następny!
    Pozdrawiam i życzę weny! :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Po przeczytaniu tego komentarza odetchnęłam z wielką ulgą, bo nie miałam pojęcia, jakie reakcje wywoła owy rozdział wśród osób, które są zaznajomione z pierwszą częścią. Pierwsza pozytywna opinia oderwała kawałek kamienia leżącego na mym serduchu.
      Dokładnie, Heather to Heather :).
      Również pozdrawiam, a wena zawsze się przyda. Zwłaszcza w tym miesiącu, bo będę pisać ważny dla siebie rozdział.

      Usuń
  2. o boże, to jest piękne! czytałam kawałek pierwszej części, ale straciłam czas na to i weszłam tutaj z ciekawości. kurde, jest super! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ogromnie mnie cieszy taka opinia, dziękuję :).

      Usuń
  3. Jest, jest, jest! Miła niespodzianka ;)

    Już na wstępnie totalnie zniszczyła mnie Heather określająca Wieżę Eiffla kupą żelastwa. Ale cóż, spodziewałam się tego po niej. Na plus oczywiście pięknie napisana scena na strychu i wspominanie Emily. Na coś takiego czekałam, aż kobieta ze stali zmięknie i pokaże ludzkie oblicze. To zdecydowanie jedna z moich ulubionych scen z całego opowiadania.

    Cieszę się też bardzo, że powróciła siostrzana relacja Mary-Lily. Uśmiech sam ciśnie się na usta, kiedy o nich czytam. To piękne, że Mary tak o nią dba i są ze sobą tak mocno związane. Jak mówiłam, bardzo na to czekałam.

    No i pan sąsiad. Tak myślałam, że będzie uczył Mary grać. Liczę, że skoro przyjaźnił się z Emily, może opowie o niej jakieś ciekawe historie.

    Jak zwykle życzę weny i pozdrawiam ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No bo czego innego można by się było spodziewać po Heather? To kobieta, która zawsze musi się do czegoś przyczepić, szczególnie gdy jest to coś, co podoba się innym :).
      Bardzo miło mi to czytać, bo chciałam, żeby ta scena wyszła jak najlepiej; jest najważniejszym elementem całego rozdziału.

      Sama już się nie mogłam tego doczekać, bo jak już pewnie kiedyś wspomniałam, bardzo lubię opisywać ich wspólne sceny, nawet te najbardziej prozaiczne.

      Od razu mogę zapewnić, że w tej części opowiadania dowiemy się bardzo dużo na temat Emily. Wątek jej przeszłości będzie jednym z głównych wątków, przynajmniej przez kilka pierwszych rozdziałów.

      Dziękuję serdecznie i również pozdrawiam :).

      Usuń
  4. Ta Heather mnie tak do szału doprowadza, że szkoda gadać. Z wrednością to jakbym moją babcię widziała, niestety. A sam rozdział świetny, jak zawsze zresztą. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przyznaję się bez bicia, że inspirację do wielu jej zachowań (i cech) stanowiła moja własna babcia, którą kocham całym serduchem, a która też potrafi mi nieźle zajść za skórę, ale to chyba normalne w rodzinie.
      Bardzo mi miło, dziękuję :).

      Usuń
  5. Świetny rozdział! Strasznie ciekawią mnie przyszłe losy Mary.Z niecierpliwością będę czekać na kolejne! ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ogromnie mnie to cieszy i mam nadzieję, że Cię nie zawiodę ;).

      Usuń
  6. No to jestem teraz w miejscu, na które czekałam najbardziej. Jak zobaczyłam baletki w nagłówku, od razu się ucieszyłam. Rozdział oczywiście świetny, i czekam na kolejne!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że się spodobał, w kolejnym ruszy już wątek baletu. Jeśli dobrze pójdzie, opublikuję go w przyszłym tygodniu.

      Usuń
  7. Boże, nie miałam pojęcia, że aż tyle narobiłam sobie zaległości. Nawet nie byłam pewna, czy czytałam ten post, ale jednak tak, bo sobie go przypominałam. Skomentuję w paru zdaniach, mam nadzieję, że mi to wybaczysz. Resztę rozdziałów też będę się starała powoli komentować. A więc Paryż. Miasto miłości, pytanie co ono przyniesie Mary? Czy ona tutaj poznała swojego pierwszego męża? Czy mi się coś pochrzaniło? W każdym bądź razie jestem zaskoczona postawą Heather. Z tymi zdjęciami zaskoczyła mnie maksymalnie. Szkoda, że częściej taka nie jest. Jak wspomniałaś o tym sąsiedzie, nie wiem dlaczego, ale od razu mi przyszło na myśl, że stary "pierdziel" będzie próbował ją później podrywać. Nie pytaj mnie, czemu tak pomyślałam, po prostu to wpadło mi do głowy. Oby Mary wiodło się lepiej tutaj, niż w Stanach. Przepraszam za tak długą zwłokę, jak już nadrobię wszystko, postaram się pilnować lepiej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiesz, że Tobie wybaczam wszystko :).
      Nie, nie tutaj.
      Tak, w tej części pokażę Heather z nieco innej, można powiedzieć śmiało, lepszej strony.
      Nie masz, za co przepraszać, to oczywiste, że masz różne obowiązki i nie możesz poświęcać całego czasu na czytanie. Musiałabym być kompletnie oderwana od rzeczywistości, by tego nie rozumieć :).

      Usuń
  8. Hej, przeczytałam całe 70 rozdziałów z mary was a different girl i nie rozumiem dlaczego Mary wyrzuciła Jareda. I dlaczego była w więzieniu, a teraz jest we Francji. Przepraszam za moje nieogarnięcie, ale byłabym wdzięczna za jakies wytłumaczenie, bo bardzo się wciągnęłam w ten ich szalony romans, poza tym świetnie piszesz.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pod tym adresem - http://mary--was-a-different--girl.blogspot.com - znajdziesz rozdziały 71-96. Blog, na który trafiłaś poprzednio, zawierał jedynie część rozdziałów (po 70 rozdziale przeniosłam się z Onetu na Blogspot. Blog, który czytałaś to było przeniesione archiwum).
      Bardzo mi miło :).

      Usuń