czwartek, 18 lutego 2016

13. Can't believe the irony, the thing I wanted is killing me

        Rok tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty drugi był jednym z bardziej burzliwych okresów mego życia, mimo pokładanych w nim nadziei - dokładnie pamiętałam rozmowy z doktorem Smithem z grudnia dziewięćdziesiątego pierwszego, te, w których głosiłam jak prawdę objawioną, że przyszły rok będzie zupełnie inny, lepszy, łaskawszy. Jak zwykle w takich przypadkach, nie mogłam się bardziej mylić. 
Już pierwszego dnia stycznia zgnębił mnie wstyd związany z oddaniem się mężczyźnie, któremu nie powinnam była się oddawać, dobiło okrucieństwo ojca i rozpacz Lily. 
Drugiego trafiłam w miejsce, do którego nikt nie chciałby trafić, gdzie przez pół roku zmuszona byłam koegzystować z kobietami, którym człowieczeństwo było tak samo obce, jak troglodycie obca była kultura osobista. 
Przetrwać w tym okropnym miejscu (oprócz układu z naczelnikiem) pozwoliła mi świadomość, że po powrocie na wolność przeniosę się do Paryża. Wyrwanie się z toksycznego środowiska mogło mi tylko pomóc, tak samo uwolnienie się od tej podłej bestii noszącej zaszczytny tytuł szefa policji Bellingham. 
        Gdy w końcu bramy zakładu karnego w Seattle otworzyły się przede mną na oścież, rozpoczęłam proces zamykania wszystkich swoich spraw, pożegnałam się ze Steviem (nie mając świadomości, że było to nasze ostatnie spotkanie), pogodziłam się z tym, że miłość mojego życia przestała mnie kochać i ruszyłam wgłąb tunelu za migającym na jego końcu światełkiem. 
Tak trafiłam do idyllicznej stolicy Francji, sielanka nie trwała jednak długo. Wszystko znów zaczęło się walić: mój anioł stróż odszedł na zawsze, bestia powróciła do mego życia jak bumerang, odkryłam, że ohyda nie była wyłącznie domeną Stanów Zjednoczonych, podpadłam najbardziej zawziętemu nauczycielowi, po raz kolejny poczułam się jak nic nie warta dziwka, a na dokładkę moje ciało zaczęło się buntować. 
        Miało być dobrze, a wyszło inaczej, dlatego też w rok tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty trzeci zamierzałam wejść bez jakichkolwiek oczekiwań, nadziei i pragnień.
Miałam już dość rozczarowań, tak zwyczajnie po ludzku dość, a jak wiadomo, najlepszą metodą ich uniknięcia było nie stawianie absolutnie żadnych wymagań i nie nastawianie się na nic... 
        Wypuściłam z ust obłok dymu wymieszanego z parą; przeniknął przez kilka tańczących płatków i rozpłynął się w powietrzu, tak samo za kilka godzin miał rozpłynąć się rok tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty drugi. 
Nie czułam w związku z tym żalu ani niczego żalopodobnego. 
        Wcisnęłam bezlitośnie dogorywającego papierosa w zalegający na parapecie śnieg, odprowadziłam wzrokiem ostatnią strużkę dymu i zamknęłam okno, odcinając się tym samym od mroźnego powietrza, które sprawiało ból mojej twarzy i dłoniom. Resztę ciała chronił wełniany sweter w kolorze turkusu, sięgający od samej szyi po łydki. 
Rozpinanie wszystkich jego guzików było niezwykle żmudnym zajęciem, więc czasami wykonywałam jedno agresywne szarpnięcie, które mnie z zapięcia uwalniało, jednak nie obywało się bez ofiar: czasami zielone krążki bezwolnie wyrywały się z objęć nici i uderzały o podłogę. 
Nie wszystkie owo zderzenie przeżywały - niektóre pękały na pół i musiały zostać zastąpione. Szczęśliwie, babcia posiadała imponującą kolekcję guzików we wszelkich możliwych rozmiarach i odcieniach, więc te nowe niczym nie różniły się od starych. Może jedynie tym, że oplatająca je nić była w niektórych przypadkach za słaba i odpadały same z siebie po kilku dniach. 
Nie byłam mistrzynią krawiectwa, ten dar posiadała wyłącznie babcia. I być może Lily, jednak Heather zbyt mocno drżała o jej bezpieczeństwo i zdrowie, by wsadzić jej w rękę ostrą igłę, więc póki co nie mogłyśmy się o tym przekonać. 
        Gdy nie byłam już wystawiona na działanie minusowej temperatury, ciepło przepływające przez wszystkie rury zaczęło dawać mi się we znaki, zrzuciłam więc z siebie grubą osłonę. Pod nią znajdowała się piżama, mimo iż pięć minut wcześniej wybiła godzina pierwsza. 
Zwykle tak długo w niej nie paradowałam, ale tego dnia nie miałam nawet ochoty się ubrać. I bynajmniej nie była to nostalgia związana z końcem roku, a zwykła pourodzinowa melancholia. Ponoć dopadała każdego po dwudziestym roku życia, a przynajmniej dała w kość kilku moim znajomym - wciąż pamiętałam opowieść Melissy o tym, jak to niemal popełniła samobójstwo dzień po skończeniu dwudziestu jeden lat. 
Człowiek fizycznie i metrycznie był już dorosły, ale w środku wciąż czuł się bezbronnym dzieckiem i ten konflikt dawał mu się nieźle we znaki. Szczególnie dotykało to kobiety - kiedy przekraczały tę magiczną granicę, otoczenie zaczynało na nie naciskać w kwestii macierzyństwa i zamążpójścia. 
Młodym mężczyznom radzono, by się wyszumieli, młodym kobietom sugerowano małżeństwa ze znacznie starszymi panami. 
"Bo on już ma pozycję, dom, pieniądze, wyszalał się za młodu i teraz nie w głowie mu zabawa. A że nieurodziwy, nieważne, najistotniejsze jest to, że zapewni ci godziwy byt." 
Nikogo nie obchodziło to, jak kobieta czuła się pod względem psychicznym, skoro skończyła dwadzieścia lat, musiała zostać matką. I nieważne, że mentalnie wciąż była dzieckiem niezdolnym do przyjęcia odpowiedzialności za drugie życie. 
        Głębokim westchnięciem wyraziłam swoją pogardę dla tych średniowiecznych poglądów i udałam się do łazienki, gdzie natrafiłam na Lily. 
- Śmierdzisz papierochami. - Jej twarz wykrzywił wyraz głębokiego obrzydzenia. 
- Zdaje ci się, bo rośniesz - odparłam i zmierzwiłam jej rozpuszczone włosy. Posłała mi gniewne spojrzenie, po czym znów skupiła się na swym odbiciu. - A ty co tak sterczysz przed tym lustrem? 
- Myślę, jaką chcę fryzurę. Rodzice Jeana organizują dzisiaj przyjęcie i zaprosili mnie i tatusia. Chyba nawet chciałabym być pomalowana. 
- Zamierzasz się stroić dla Jeana? - Uniosłam wymownie brwi. Lil odpowiedziała mi miną, która zdawała się mówić: no chyba zwariowałaś! - Zakochana para, Jean i Lily...
- Przestań! - zaprotestowała gwałtownie. 
- Lily kocha Jeana... 
- Wcale go nie kocham, jesteśmy przyjaciółmi!
- Wszyscy tak mówią, a potem...
- Jesteś wredna, Mary! - przerwała mi z autentyczną złością. Nie chciałam psuć jej humoru, więc natychmiast się zreflektowałam:
- Spokojnie, karaluszku, tylko żartowałam. Umyję szybko zęby i zrobię ci próbny makijaż. A potem pomyślimy nad fryzurą. 
Lily tylko się uśmiechnęła i zostawiła mnie samą w łazience. Godzinę później jej usta pokryte były bladoróżową pomadką, powieki beżowym cieniem, który prawie w ogóle nie odróżniał się na tle jej skóry, ale sprawił, że świeciła ona jak muśnięta drobinkami brokatu. 
Dopełnienie stanowił luźny kok spięty ozdobnymi spinkami w kształcie róż. Wszystkie miały kolor różowy, tak samo jak sukienka, którą Lily miała na siebie włożyć.
Obie nie mogłyśmy wyjść z zachwytu, zadowolony z efektu był też ojciec, który, ku mojemu niezadowoleniu, wszedł do pokoju młodszej córki, zanim zdążyłam z niego wyjść. 
        - Będziesz tam najładniejsza.
- Dziękuję. - Lil uśmiechnęła się szeroko. - Idę się pokazać babci - oznajmiła i szybko opuściła pierwsze piętro. 
- A ty pewnie będziesz cały dzień i całą noc siedzieć w pokoju w piżamie i płakać nad tym, że wszyscy cię nienawidzą - rzucił pogardliwym tonem ojciec, gdy tylko upewnił się, że Lily go nie usłyszy. 
- Niedoczekanie - wycedziłam z nie mniejszą dozą pogardy i prędko go wyminęłam. 
        Serce waliło mi jak młotem, oddech znacznie się spłycił. Zawsze tak było, kiedy znajdowałam się zbyt blisko tej bestii - uderzał mnie czysty strach i odraza w jednym. 
Uspokoiłam się dopiero wtedy, gdy znalazłam się przy telefonie. Po opanowaniu drżenia rąk wystukałam numer Sartre. 
Nie zdążyłam jeszcze zerwać z Adamem, co działało na moją korzyść, bo zamierzałam pójść z nim na tę imprezę do jego znajomych. 
Nie dlatego, że miałam na to ochotę, a po to, by udowodnić ojcu, że wcale nie byłam znienawidzonym przez wszystkich, osamotnionym dziwadłem. 
Nie dam ci tej satysfakcji, pieprzony frajerze... 




***




        Szyby w oknach i meblach trzęsły się pod wpływem głośnej muzyki; średniej wielkości salon był wypełniony po brzegi ludźmi. Co chwila ktoś na kogoś wpadał, ktoś przydeptywał komuś stopę. Dokładnie trzy osoby wylały na mnie część zawartości swoich kubków; na moje i ich szczęście, były to jasne napoje, które nie powinny zostawić niewywabialnej plamy na beżowej sukience. 
        - Jak ci się podoba? - Adam podał mi wypełniony szampanem plastikowy kubeczek. 
- Tłoczno. Nie za wcześnie na szampana? Do północy jeszcze dwie godziny.
- O północy większa część towarzystwa będzie spała pod stołem, ja pewnie też, więc wolę wypić go wcześniej, tak na wszelki wypadek. 
- Nie ma to jak klasa...
- Co? - Sartre spojrzał na mnie niepewnie. 
- Nic. Wypij sam, szampan wchodzi mi tylko o dwunastej. - Oddałam mu mokry pojemniczek, którego zawartość niemiłosiernie śmierdziała. Znajdowaliśmy się w stolicy kraju słynącego z wybornych alkoholi, a ci raczyli się marnymi szczynami. 
- Najważniejsze, że inne rzeczy wchodzą ci bez względu na porę. - Brudny uśmieszek, który towarzyszył tym słowom mówił sam za siebie. Miałam ochotę wyrwać mu z rąk oba kubki i wylać wszystko na jego krocze, ale w mgnieniu oka je opróżnił i rzucił w bawiący się tłum.
Klasa i kultura... 
- Zatańczymy? 
- W takim ścisku? - Spojrzałam na niego jak na wariata. 
- Chcesz się przenieść w mniej zatłoczone miejsce? 
- O niczym innym teraz nie marzę - odparłam oczywistym tonem, na co Adam złapał mnie za rękę. 
- W drugim pokoju jest balkon, więc trochę odetchniesz.
         Przeciśnięcie się przez to zbiorowisko małolatów okazało się nie lada wyzwaniem; kilka razy ktoś mnie pchnął, Adam otrzymał dwa ciosy łokciem - jeden w ramię i jeden w brzuch - raz ja przydepnęłam długi, różowy szal boa, który od początku imprezy wędrował z rąk do rąk. Kilka piór zostało na podłodze, ale chłopak, na którego ramionach wtedy spoczywał, nawet tego nie zauważył - skakał dalej, oblewając wszystkich dookoła piwem. 
        Na niewielkim korytarzu łączącym wszystkie pomieszczenia wcale nie było lepiej. Co prawda ludzi tam nie było, ale niemal cała powierzchnia podłogi zawalona była płaszczami i kurtkami, trafiło się też kilka par szpilek rzuconych byle jak w kąt przez dziewczęta, które nie dawały sobie rady z tańcem na wysokich obcasach. Reszta towarzystwa zachowała buty, na czym niezwykle ucierpiała jasna wykładzina. Współczułam organizatorowi całej tej zabawy - szykowała mu się niezła bura i prawdopodobnie kilkumiesięczny szlaban. 
        - Pani przodem.
Drzwi oddzielające przedpokój od sypialni gospodarzy otworzyły się na oścież; gdy upewniłam się, że nikogo tam nie było, z wielką ulgą przekroczyłam jej próg. 
Sartre wślizgnął się tuż za mną i uchylił balkonowe drzwi. Zdawał się znać to mieszkanie jak swoje własne. 
- Marc i ja przyjaźnimy się od dziecka, bywam tu tak często, że można powiedzieć, że to mój drugi dom - oznajmił, jakby czytał mi w myślach. 
Wzdrygnęłam się nieznacznie na brzmienie tego imienia, co mój towarzysz uznał za oznakę zmarznięcia. 
- Zimno ci, słonko? Zaraz cię rozgrzeję. 
Spodziewałam się, że mnie przytuli, ewentualnie obejmie ramieniem, ale nie, on roztarł dłonie, a następnie bezceremonialnie wsunął jedną z nich między moje uda. Zanim zdążył odchylić materiał bielizny, odsunęłam się od niego. 
- Czy ty przy każdej możliwej okazji musisz się do mnie dobierać? - warknęłam, poprawiając zwiniętą sukienkę. 
- Nie mów mi, że tego nie lubisz.
- Owszem, nie lubię nachalnego obłapiania. 
- Nachalne obłapianie? - Brwi Adama zmarszczyły się. - Chciałem ci sprawić przyjemność, w końcu jesteś moją dziewczyną. 
- O, to już nie prywatną prostytutką? - rzuciłam ironicznym tonem.
- Co?! Czy ja kiedykolwiek cię tak nazwałem?
- Nie, nie nazwałeś, ale dajesz mi to odczuć przy każdym naszym spotkaniu. W ogóle ze mną nie rozmawiasz, od razu wpychasz mi język do gardła, a potem zaciągasz do tej obskurnej nory i pieprzysz. Tak traktuje się dziwki, nie partnerki - w końcu to z siebie wyrzuciłam i poczułam się tak, jakby ktoś zdjął mi z ramion ogromny ciężar. 
- Tego się nie spodziewałem... - wydukał zmieszany.
- A co, myślałeś, że dorosłym kobietom zależy wyłącznie na seksie? - Posłałam mu pełne dezaprobaty spojrzenie. - Nazywasz mnie swoją dziewczyną, a nawet nie wiesz, kiedy mam urodziny. 
- A właśnie, że wiem! - zaprotestował żywo, co było ewidentnym blefem. - Są w... 
- Odpuść sobie, bo tylko się pogrążasz. Były wczoraj. 
Z jego twarzy odpłynęła cała krew, zrobił się biały jak ściana pomieszczenia, w którym się znajdowaliśmy. 
- Każdemu zdarza się zapomnieć - powiedział po chwili głuchego milczenia. 
- Niby jak można zapomnieć o czymś, o czym nigdy się nie wiedziało? Tak, słonko, nawet mnie nie spytałeś, kiedy mam urodziny, choć ja doskonale wiem, że ty urodziłeś się dwunastego lutego. 
- Masz przewagę, moja siostra mówi ci o takich rzeczach. 
- Nie, nie twoja siostra. Sama cię o to zapytałam i sam mi to powiedziałeś, ale najwyraźniej byłeś zbyt pochłonięty gapieniem się w mój dekolt, by to zapamiętać. 
- Nie moja wina, że tak skąpo się ubierasz. Wy, kobiety, to tak zawsze: rozdekoltujecie się, założycie najkrótszą spódniczkę, jaką macie, a potem jesteście wielce zdziwione, że facet nie skupia się na tym, co mówicie. 
W ostatniej chwili powstrzymałam się przed wymierzeniem mu siarczystego policzka. 
- To nie ma sensu.
- Ta dyskusja? Owszem, zgadzam się. Lepiej wróćmy do zabawy. 
- Nie, nie ta dyskusja, ten nasz cały związek. Już raz byłam z kimś, komu zależało wyłącznie na seksie i nie wyszło mi to na zdrowie. Drugi raz nie popełnię tego samego błędu. 
- Zrywasz ze mną?
- Tak, zrywam.
- Jak sobie chcesz. - Adam wzruszył bezradnie ramionami, gorzko się zaśmiał i zostawił mnie samą w sypialni, która już zdążyła się mocno ochłodzić. 
        Przez chwilę wpatrywałam się w wiszący nad łóżkiem portret ślubny właścicieli mieszkania; czekałam na wyrzuty sumienia lub wątpliwości co do słuszności podjętej decyzji, nic takiego się jednak nie pojawiło. Zrobiłam to, co zrobić musiałam i było to doskonałe posunięcie.
        Westchnęłam cicho, zamknęłam drzwi balkonowe i znów wyszłam na korytarz, nieomal się przewracając. Gdy spojrzałam w dół, okazało się, że przy samym wejściu do sypialni leżał jakiś chłopak, który bełkotał coś pod nosem. 
- Schowaj nogi, bo ktoś się o nie zabije - poradziłam mu, popychając czubkiem buta łydkę, o którą się potknęłam. 
- Nie mam siły - wybełkotał w odpowiedzi, a ja machnęłam na niego ręką. 
Chwilę później zaczęłam przekopywać się przez całą górę odzieży wierzchniej w poszukiwaniu swojego płaszcza. Łatwo go dostrzegłam, był jedynym szarym wśród całej masy czarnych i granatowych palt. 
Po przyjściu powiesiłam go na stojącym wieszaku, jednak jakiś geniusz zrobił sobie z niego partnerkę do tańca i wszystko, co na nim wisiało, znalazło się na podłodze. 
        Nie chcąc stracić równowagi na tej górze materiału, oparłam dłoń o ścianę, co było błędem, bo wcześniej tego samego miejsca dotknął ktoś inny, ktoś kto miał rękę wybrudzoną sosem do nachosów i zostawił jego część na tapecie z motywem cegieł. 
Z wielkim obrzydzeniem spojrzałam na lewą kończynę, prędko wyłowiłam swoje okrycie i udałam się do łazienki. Ku mojemu zadowoleniu, nie było tam żadnej baraszkującej pary, stawiającego klocka fana meksykańskiego jedzenia ani onanizującego się napaleńca, któremu żadna nie chciała dać, choć każda kusiła. A jeśli chodzi o klasycznego wymiotacza, sytuacja rysowała się następująco - ominęła mnie akcja, ale nie jej skutki: nie zazdrościłam osobie, która była odpowiedzialna za czyszczenie wanny. Ani tym, którzy mieli się później w niej kąpać. 
        Wzdrygnęłam się z obrzydzeniem i podeszłam do, na szczęście, czystej umywalki. Zanim zdążyłam odkręcić wodę, usłyszałam głośne pukanie, a następnie delikatny głos:
- Można wejść? To sytuacja podbramkowa.
- Myję tylko ręce, więc śmiało - odpowiedziałam, a woda w końcu zalała wybrudzoną dłoń. 
- Dzięki Bogu! Jakiś kretyn wylał mi wino na sukienkę, muszę to szybko namoczyć, a w kuchni ktoś urwał kran. - Niska blondynka wpadła do łazienki jak strzała. Na jej białej sukience, dokładnie na wysokości uda, znajdowała się spora czerwona plama. 
Odsunęłam się od zlewu, by mogła swobodnie z niego skorzystać. 
- Jak dzikusy wypuszczone z klatki.
Zaśmiałam się cicho, czym przyznałam jej rację. 
- Użyj soku z cytryny - dodałam, przypominając sobie, że w ten właśnie sposób Courtney usunęła plamę z wina z mojej białej spódniczki. 
- Dzięki za radę. - Uśmiechnęła się uprzejmie, po czym wysunęła dłoń. - Jestem Dominique. 
- Mary. 
- Mary z Ameryki? - zapytała niepewnie. Przytaknęłam skinięciem głowy. - To ty jesteś tą nową dziewczyną Adama. 
- Już nie.
- A to nowina... 
- A ty, jak mniemam, jesteś tą Dominique, która spotykała się z nim, zanim go poznałam. 
- Zgadza się. Kawał z niego cholery, co nie? 
Poczułam ulgę, kiedy znów łagodnie się uśmiechnęła. Przez chwilę myślałam, że czeka mnie mała bójka. 
- Na początku jest uroczy i szarmancki, kupuje ci kwiaty, zabiera na randki, rozmawia, a gdy już w końcu zostajecie parą, a ty się mu oddajesz, zaczyna cię traktować jak... 
- ...swoją osobistą dziwkę - dokończyłam za nią. 
- Z ust mi to wyjęłaś. Oczywiście nie miałam na co w tej kwestii narzekać, ale ileż można się bzykać? Chciałam czasami pójść do kina albo na jakiś koncert, ale on spotykał się wyłącznie po to, żeby sobie ulżyć. Koszmar. Może i pochwa się nie zużyje, ale zbyt dużo seksu też jej nie służy. Mówię ci, czasami nie mogłam się wyprostować, tak mnie wszystko w środku bolało, bo panicz, kiedy spaliśmy w jednym łóżku, nie mógł nad sobą zapanować i musiał to robić kilka razy. Że mu ten jego frędzel się nie nadwyrężył... 
Obie wybuchnęłyśmy głośnym śmiechem - niesamowicie ujęła mnie jej szczerość. 
- Miło się rozmawia, ale muszę już iść. Towarzystwo tych dzikusów niezbyt mi odpowiada. 
- Kwestia przyzwyczajenia. W takim razie do zobaczenia kiedyś tam. - Odsłoniła nieco nierówne zęby w szerokim uśmiechu i pomachała mi uprzejmie. 
Odwzajemniłam ten gest i opuściłam pomieszczenie, w którym coraz wyraźniej czuć było odór wymiocin. 
        Bełkoczący nastolatek wciąż leżał w tym samym miejscu, czubki jego palców dotykały butelki szampana, jak się okazało po wnikliwszych oględzinach, był on zamknięty. Zdarto z niego jednie sreberko chroniące korek i mechanizm go otwierający. 
Niewiele myśląc, chwyciłam delikatnie szklaną szyjkę i opuściłam mieszczące się na pierwszym piętrze starej kamieniczki mieszkanie. 




***




        Wielki elektroniczny zegar wiszący nad wejściem informował, że nowy rok trwał dokładnie dwadzieścia minut. Stacja metra była niemal tak zatłoczona, jak w zwykły dzień w godzinach szczytu, panujący na niej hałas był jednak o wiele, wiele gorszy. 
Znajomi z daleka wykrzykiwali sobie noworoczne życzenia, podpici ludzie śpiewali wesołe piosenki, a akompaniowały im piszczałki. Wciąż słychać było też eksplodujące na powierzchni fajerwerki, jakiś mało rozgarnięty człowiek próbował nawet odpalić jedną z nich pod ziemią, jednak uniemożliwiła mu to czujniejsza niż zwykle ochrona. Bez zbędnych delikatności zaciągnęli go do swojego biura, a ja, stanąwszy na palcach, rozejrzałam się dookoła. 
Uśmiechnęłam się szeroko na widok długowłosego mężczyzny z gitarą na kolanach. 
        Po chwili przeciskania się przez rozbawiony tłum (wśród zebranych znalazł się mężczyzna w średnim wieku, który próbował pocałować każdą obecną tam kobietę w usta, z marnym skutkiem) znalazłam się przed liczącym zebrane w futerale pieniądze gitarzystą. 
- Miałam nadzieję, że tu pana spotkam.
Rosjanin przerwał wykonywaną czynność i szeroko uśmiechnął się na mój widok. Zęby miał równe, ale pożółkłe od papierosów. 
- Szczęśliwego Nowego Roku - dodałam i podałam mu jeden z dwóch plastikowych kubeczków. Dostałam je w metrze od grupki ludzi, z którymi przyszło mi wypić pierwszy noworoczny toast. 
- Wzajemnie. - Przejął ode mnie czerwony pojemnik i przesunął się nieco w lewo, robiąc mi tym samym miejsce na kupce koców, którą zajmował. 
Z uśmiechem usiadłam obok niego i otworzyłam szampana. 
- Jak dziś idzie? - Wskazałam głową na czarny futerał.
- A jako tako. W zeszłym roku było lepiej, ale noc jeszcze młoda, więc kto wie, może jeszcze coś wpadnie. 
- Żałuję, że nie mam przy sobie pieniędzy. 
- Ale za to ze mną rozmawiasz, a miła rozmowa jest cenniejsza od złota. Poza tym i tak już sporo mi dałaś przez te dwa miesiące. 
- Ktoś tak zdolny nie powinien grać za darmo - odparłam po przełknięciu kolejnego łyka. Ten konkretny szampan miał mniej odstręczający zapach od tego, który próbował mi wcisnąć Adam, ale jego smak i tak pozostawiał wiele do życzenia. Mojemu towarzyszowi zdawało się to jednak nie przeszkadzać, opróżnił kubek jednym haustem i nie odmówił dolewki. 
- Też jesteś muzykiem? - zapytał. 
- Nie, ale moja mama była. Grała na skrzypcach w orkiestrze symfonicznej. 
- Wspaniały instrument. Marzyłem, by nauczyć się na nim grać, ale nie było mnie na niego stać. Mama grała tylko na skrzypcach?
- Była też całkiem niezłą pianistką i miała przepiękny głos. Zawsze śpiewała mi Tiny dancer Eltona Johna - oznajmiłam, a moje usta wykrzywiły się w bezwolnym, nostalgicznym uśmiechu. - Jako czterolatka zaczęłam uczyć się baletu, więc nazywała mnie swoją małą tancereczką. 
- Piękny utwór. 
- Przepiękny. - Zamknęłam oczy, a gdy je otworzyłam, mężczyzna zamiast plastikowego naczynia trzymał w dłoniach swój instrument. 
Palce jego lewej ręki ułożyły się na poprzecieranym gryfie w akord barowy - z lekcji z Jayem pamiętałam, że był to F-dur. 
- Przytul mnie mocnej, mała tancereczko. Policz reflektory na autostradzie i ułóż mnie do snu w lnianej pościeli. Miałaś dziś pracowity dzień... 





***




        Nieprzeniknioną ciemność rozjaśniło nagle ostre światło wiszących reflektorów skierowanych prosto na mnie. Odruchowo zmrużyłam powieki i zasłoniłam oczy dłonią. 
Przez krótką chwilę słyszałam wyłącznie bicie własnego serca i przerywany oddech, potem pojawił się odgłos kroków. Ktoś szedł powoli w moją stronę. 
Nie wiedzieć czemu, nastawiłam się na to, że zaraz otrzymam silny cios, więc nie otwierając oczu, zasłoniłam głowę rękami. Jak się okazało parę sekund później, niepotrzebnie. Tajemniczy ktoś zatrzymał się kilka kroków przede mną. 
        - Raz, raz - do moich uszu doszedł głęboki głos, który od razu rozpoznałam. Otworzenie oczu i zlustrowanie jego postaci było wyłącznie formalnością: Frontino Verreau. 
Zamiast obcisłego dresu miał na sobie biały garnitur, dokładnie taki, w jakim zwykle widywałam Finna Whartona. Stał przed wysokim statywem, jego lewa dłoń dotykała mikrofonu: nie było na niej bandaża, więc doskonale widziałam wygięty pod nienaturalnym kątem palec wskazujący. 
         - Dobry wieczór, panowie, witam was serdecznie na specjalnym przedstawieniu, w którym wystąpi jedyna w swoim rodzaju Mary "Mary Jane, Żyleta, Bloody Mary, Mała Tancereczka" King! 
         W jednej chwili oblało mnie jeszcze intensywniejsze światło; gdy minęło chwilowe oślepienie, zorientowałam się, że jego źródło stanowiły wszystkie reflektory zwisające z sufitu i lampy wbudowane w rampę. Znajdowałam się na scenie, nie miałam co do tego najmniejszych wątpliwości. 
- Reżyserem tego zapierającego dech w piersiach spektaklu jest inspektor Mark King. 
Plama światła przeniosła się na sufit. Uniosłam głowę, jednak niczego nie dostrzegłam. 
- Mam nadzieję, że będą się panowie świetnie bawić. Dziękuję za uwagę. - Verreau ukłonił się głęboko i zbiegł żwawo ze sceny, na której nagle zrobiło się ciemno. Zapaliły się za to nieduże lampki nad audytorium. 
Dostrzegłam czterech mężczyzn, wszyscy ubrani tak samo - w białe,  trzyczęściowe garnitury. Siedzieli w środkowym rzędzie i gapili się na mnie z szyderczymi uśmieszkami. Freddy Lopez uśmiechał się najpaskudniej - jedną rękę trzymał na udzie, drugą przyciskał do szyi, z której cały czas lała się krew.
Po jego lewej dostrzegłam Charliego Bronsona ze spuchnięta dolną wargą; bez ustanku ruszał językiem, jakby próbował wypchnąć naruszonego zęba z dziąsła. Wywołało to niesmak u Finna Whartona drapiącego się co jakiś czas po głowie, z której wystawało barwione na zielono szkło i płynęła powoli stróżka krwi. 
Na końcu siedział Clay Heach, jego szyję zdobiły świeże ślady duszenia. 
         Poczułam nienawiść, obrzydzenie i strach jednocześnie, zanim jednak zdążyłam jakkolwiek zareagować, salę wypełniła głośna muzyka. Wszystkie wcześniejsze odczucia zastąpiło zdezorientowanie - to ja byłam gwiazdą wieczoru, a nie znałam kroków, sam utwór był mi całkowicie obcy. 
        - Ruszaj, mała tancereczko! - oznajmił płynący z góry głos i moje ciało niespodziewanie podniosło się do pozycji stojącej. Z przerażeniem spojarzałam na swoje stopy: poruszały się wbrew mojej woli, tak samo ręce. 
Wirowałam, wyginałam się i słaniałam ku deskom, nie mając kontroli nad swoim ciałem. 
         - Co się dzieje?! - wrzasnęłam głośno. Odpowiedział mi tylko przeszywający na wskroś ironiczny śmiech. To był on, to był ojciec. 
Jego głowa wystawała z klapy w suficie, w dłoniach trzymał dwie cienkie żyłki, których końce, co dopiero zauważyłam, przywiązane były do moich nadgarstków. Z przerażeniem odkryłam też, że sączyła się z nich krew, towarzyszył temu silny ból. 
- Tańcz, mała tancereczko, tańcz! - Wykonał ruch, po którym niemal uderzyłam twarzą w podłoże. To okazało się być moim impulsem do działania - niczym wygłodniała bestia zacisnęłam zęby na przezroczystym sznurku i w ciągu kilku sekund go przegryzłam, to samo zrobiłam z drugim, raniąc przy okazji wargi. 
         Gdy byłam już oswobodzona, posłałam ojcu pełne wyższości spojrzenie, nie zrobiło to jednak na nim wrażenia. 
- Amatorka - prychnął złośliwie. 
Zrozumiałam, o co mu chodziło: uwolniłam tylko ręce, stopy wciąż bezwiednie podrygiwały. Co gorsza, nie było przy nich żadnych żyłek, które mogłabym zerwać. Musiałam spróbować usiąść i zdjąć czarne pointy - podskórnie czułam, że była to ich wina. 
Żeby osiągnąć swój cel, musiałam się sporo nagimnastykować, w końcu jednak udało mi się przewrócić własne ciało. Chwyciłam mocno kostki, tak by nogi znów się same nie poderwały i podjęłam desperacką próbę rozwiązania troczek zębami. Desperacką i bezskuteczną - mogłam przysiąc, że ktoś przyszył je do mojej skóry. 
       - Ty chory potworze! - wrzasnęłam prosto w twarz ojca, który właśnie stanął przede mną na środku sceny. Przywitały go oklaski i wiwaty. 
- To ty jesteś chora, Mary. Psychicznie. - Jego twarz wykrzywiła się w obrzydliwym uśmiechu triumfu, dłonie skierowały na moje kończyny. - Nie będą ci już potrzebne - oznajmił i z użyciem całej swojej siły pociągnął za ciemny materiał. 
Poczułam ból, okropny ból, najokropniejszy, jaki tylko można było sobie wyobrazić. 
- Chyba lekko przesadziłem. - Wyprostował się i zamachał czarnymi pointami, w których znajdowały się krwawiące stopy. Moje stopy. 





***




        Ciało ludzkie - tak wytrzymałe i tak słabe jednocześnie. Potrafi znieść regularne bicie, odmawia posłuszeństwa po kilku miesiącach realizowania ukochanej pasji. Ironia losu, chciałoby się rzec...
        Zaśmiałam się gorzko, patrząc prosto w swoje przekrwione, załzawione oczy; były puste, pozbawione jakiegokolwiek wyrazu, nawet smutku. Worki pod nimi ogłaszały wszem i wobec, że miałam za sobą ciężką, w większości nieprzespaną noc. 
        Im dłużej wpatrywałam się w swoje odbicie, tym bledsza wydawała mi się być moja skóra, a policzki zapadały się coraz głębiej z każdą kolejną sekundą. 
Ten obraz nędzy i rozpaczy dopełniały splątane, nie do końca świeże włosy. W dodatku przerzedzone - im mniej snu zaznawałam, tym więcej kosmyków znajdowałam rano na poduszce. I bynajmniej nie wypadały same z siebie, własnoręcznie je wyrywałam, nie mogąc znieść przewracania się z boku na bok i bólu, który temu wszystkiemu towarzyszył. 
Tego styczniowego poranka na kremowym materiale obok włosów dostrzegłam też krew - pulsujący ból dolnej wargi pozwolił mi rozwiązać tę zagadkę w niecałe dwie sekundy. Dla pewności jednak przetarłam skórę pod nosem i westchnęłam z wielką ulgą, kiedy okazała się czysta. Bo nic nie przerażało mnie tak, jak krwotoki z nosa, szczególnie te, które nie miały konkretnej przyczyny. Wszystko, czego nie potrafiłam logicznie wyjaśnić, było dla mnie przerażające, więc czasami, tak dla własnego komfortu, wymyślałam różne naciągane, nijak mające się do rzeczywistości teorie. 
Okłamywanie samej siebie - najżałośniejszy mechanizm obronny... 
        Znów się zaśmiałam, tym razem ironicznie, i chwyciłam przygotowaną wcześniej czerwoną pomadkę. Prawa dłoń mi drżała, co chwila przepływał przez nią prąd wysyłany z nadgarstka, który przy każdym, nawet najdrobniejszym ruchu, głośno strzelał i zdawał się płonąć żywym ogniem. 
Gdybym miała na to siłę, rozpłakałabym się jak mała dziewczynka, ale nie miałam, więc w milczeniu podejmowałam kolejne próby pokrycia ust szminką, której główną misją było zatuszowanie śladów nierównej walki miękkiej powierzchni z ostrymi zębami. 
Udało mi się to za piątym razem, w samą porę, bo dosłownie sekundę przed wejściem Heather do łazienki. 
        - Tu jesteś, Marie. Idę do apteki, zamknij za mną drzwi.
- Wrócisz przed dziewiątą? - zapytałam po zaczerpnięciu głębokiego oddechu. Mój głos musiał brzmieć pewnie, nie miał prawa drżeć. 
- Przecież apteka jest przy przystanku, do dziewiątej wrócę dziesięć razy - odparła oczywistym tonem. 
- Myślałam, że może idziesz do jakieś innej.
- Z tym bólem pleców? Chyba oszalałaś. 
        Pięć dni po nadejściu nowego roku babcia zdecydowała się na generalne porządki w spiżarni i nadwyrężyła sobie kręgosłup podczas przenoszenia skrzynek z przetworami. Oczywiście wina spadła na mnie, bo nie raczyłam jej pomóc. Nieważne, że wcale mnie o to nie prosiła i że sprzątała w czasie, w którym ja męczyłam się na zajęciach. 
- Mniejsza o to, możesz mi kupić te tabletki przeciwbólowe co ostatnio?
- Matko święta, przecież kupiłam ci całe opakowanie tydzień temu! 
- Już zużyłam.
- Trzydzieści pigułek w siedem dni? Czyś ty oszalała, żresz je jak cukierki?! - ton jej głosu przybrał na ostrości. 
- Sprzedaję je dzieciakom ze szkoły Lily, wmawiając im, że to extasy - burknęłam sarkastycznie. To nie było mądre posunięcie. 
- No tak, jak mogłam się nie domyślić. Są na tyle silne, że można się nimi odurzyć, więc bierzesz je zamiast narkotyków. 
- Tak, pewnie, kruszę je tłuczkiem do mięsa i wciągam jak szalona! 
- Wystarczy, że łykasz cztery na raz i popijasz alkoholem. Jak mogłam się nie domyślić. Jak mogłam być taka ślepa. Taka głupia... 
- Głupia i ślepa to jesteś teraz! - wrzasnęłam niekontrolowanie. - Jak możesz nie widzieć tego, że ledwo się trzymam na nogach, że nie mam siły utrzymać pomadki w ręce! Jak możesz nie dostrzegać tego, że te wszystkie zajęcia w szkole mnie wykańczają! Że sprawiają mi tyle bólu! 
- Nikt cię do tańca nie zmusza. Robisz to, bo tego właśnie chciałaś, bo rzekomo to kochasz.
- I to jest właśnie w tym wszystkim najgorsze - powiedziałam już o wiele ciszej, a po twarzy spłynęły mi łzy. - Coś, co kocham, czego cholernie chciałam, wyniszcza mnie. Wiesz, jak to boli? Jak okropnie cierpię? I nie chodzi tylko o ból fizyczny, ale przede wszystkim psychiczny. Ta frustracja doprowadza mnie do szału. 
- Sama jesteś sobie winna, Marie. Trzeba było palić jeszcze więcej papierochów, doić więcej wina. 
Zagryzłam mocno wewnętrzną stronę wargi. 
- Taka jest prawda. Doktor Fortier powiedział, co ci szkodzi, a co pomaga, ale ty nigdy nikogo nie słuchasz, więc teraz masz. 
- Jak dobrze jest czuć wsparcie najbliższej rodziny. Wręcz cudownie! - Posłałam Heather pełne żalu i złości spojrzenie i wyszłam z łazienki, trzaskając głośno drzwiami. 





***




        - Dobra, drodzy mili, w przyszłym tygodniu egzamin, więc dziś zrobimy sobie powtórkę wszystkiego, co przerobiliśmy w tym semestrze. Nawet tego, czego oceniać w poniedziałek nie będę. 
Gorszego terminu szkoła wybrać nie mogła - egzaminacyjny poniedziałek był dokładnie trzynastym dniem stycznia. Trzynastka nigdy nie przyniosła mi niczego dobrego. 
- Zaczniemy od czegoś prostego: stanie na rękach, przejście czterech kroków, rozkrok przetrzymany przez pięć sekund i powrót do pozycji stojącej. 
- Faktycznie dziecinnie proste - skomentowała ironicznym tonem Juliette. 
Byłam zaskoczona tym, że cokolwiek ze słów Verreau do niej dotarło - tak intensywnie wytężała wzrok podczas gapienia się na jego tyłek, iż miałam stuprocentową pewność, że jej pozostałe zmysły uległy chwilowemu wyłączeniu. 
Uwielbiała gimnastyka, nie cierpiała przedmiotu, którego uczył. Jej opowieść o tym, jak jeden z ich stosunków zamienił się w lekcję poprawnego wykonywania mostka zniesmaczała mnie i śmieszyła jednocześnie. 
         - Pierwsza zaprezentuje nam to ćwiczenie panna King.
- Nie mogę go wykonać - odpowiedziałam, ledwo powstrzymując się przed wyzwaniem go od najgorszych. 
- A to niby dlaczego? - Zmarszczył brwi, które uległy znacznemu przerzedzeniu i przyjął teatralny ton. 
- Doskonale pan wie, dlaczego.
- Hmmm, czy aby na pewno?
- Parokrotne złamanie obojczyka, spartaczony zabieg chirurgiczny, elektroterapia, rehabilitacja i te sprawy - wyliczyłam, parodiując jego przesadnie nonszalancki ton. 
Tak naprawdę wcale nie chodziło o obojczyk, a o nadgarstki; co prawda przed wyjściem z domu połknęłam kilka słabszych tabletek z kolekcji Heather, więc ból był stłumiony, jednak bałam się, że powróci, gdy tylko tak mocno obciążę ręce. 
Wyznanie prawdy byłoby oznaką słabości, więc zwaliłam winę na to, co już było nauczycielowi wiadome, a co wcześniej, w jego oczach, zwalniało mnie z tego typu ćwiczeń. 
- Panno King, mam setki uczniów i nie jestem w stanie spamiętać ułomności każdego z nich. - Uśmieszek, z którym to deklamował, świadczył  o tym, że łgał jak pies. Pokręciłam głową z niedowierzaniem. - Poza tym to, o czym pani mówi, z niczego pani nie zwalnia. Wielu moich podopiecznych chodziło na rękach po urazach obojczyka. Skoro oni mogli, pani też może. Może i musi - dobitnie podkreślił to ostatnie. - Jeśli nie wykona pani teraz tego ćwiczenia, nie dopuszczę pani do egzaminu. 
- Podły fiut - wycedziłam pogardliwie. 
- Coś ty powiedziała?! - porzucił teatralny ton, brzmiał dokładnie jak wtedy, gdy wygrażał się mi po tym, jak złamałam mu palec. 
- To, co słyszałeś. Mścisz się na mnie, bo nie chciałam się z tobą prze...
- Dosyć tego! - Chwycił mnie mocno za ramię, zanim zdążyłam dokończyć. - Nie będę tolerował takiego chamstwa i braku szacunku. 
Nie dodając nic więcej, pociągnął mnie w stronę wyjścia z sali gimnastycznej. Od razu domyśliłam się, że prowadził mnie do dyrektora. Sophie Collete również:
- Mogę być świadkiem!
- Lepiej zacznij rozciągać te dwa kikuty, które nazywasz nogami, bo jeśli nie wykonasz poprawnego, odpowiednio długo utrzymanego szpagatu, też możesz zapomnieć o egzaminie! - odpowiedział jej wściekle i zatrzasnął drzwi. 
        - A więc szykuje nam się rozmowa z dyrektorem. To dobrze, mam mu wiele do powiedzenia - oznajmiłam, wyrywając się z silnego uścisku. Sprawił mi spory ból, ale nie dałam tego po sobie poznać. 
- Odpuść sobie te pseudo-groźby, doskonale wiemy, za co wyleciałaś z liceum. Jak myślisz, po czyjej stronie w takiej sytuacji stanie L'Anglais, po mojej, zaufanego, wzorowego pracownika, czy twojej, kurewki, która próbowała dobrać się do rozporka księdzu?
- Chuj, podły chuj! - wrzasnęłam i zupełnie niekontrolowanie uderzyłam go obiema pięściami w klatkę piersiową. 
Nie przyniosło mi to ani ulgi, ani satysfakcji, ani żadnego innego pozytywnego odczucia, wręcz przeciwnie, ostatecznie się tym pogrążyłam. Zdałam sobie z tego sprawę w momencie, gdy usłyszałam pełen zaskoczenia i zdenerwowania głos dyrektora:
- A co się tutaj wyprawia?! Panno King, co to wszystko ma znaczyć?!
         Zamurowało mnie, nie byłam w stanie wypowiedzieć nawet jednego słowa na swoją obronę. Verreau bez skrupułów wykorzystał sytuację.
- Zaczęła mnie obrażać na zajęciach, bo nie chciałem darować jej podstawowego ćwiczenia, postanowiłem więc zaprowadzić ją do pana, a ona, jak widać na załączonym obrazku, wpadła w szał. Nie żebym coś sugerował - przeszedł w perfidny półszept - ale podejrzewam, że jest pod wpływem narkotyków. 
- Pieprzony sukinsyn! - wyrwało się z moich ust, zanim zdążyłam nad sobą zapanować. Ciało pozostało w bezruchu, ale i tak niewiele mi to dało. 
- Panno King, pani zachowanie jest oburzające! Znajduje się pani w renomowanej szkole tańca, nie w jakieś podrzędnej spelunie! - dyrektor znów podniósł głos, na co bezwiednie spuściłam głowę. - Przykro mi, ale nie mogę tolerować takiego zachowania w stosunku do kadry nauczycielskiej. Proszę natychmiast zabrać swoje rzeczy i opuścić ten budynek. Na zawsze. 
        Jakiekolwiek tłumaczenia czy przeprosiny nie miały nawet najmniejszego sensu. Nawaliłam, znów dałam się sprowokować byle łachudrze i przekreśliłam swoją szansę. Znów stałam się małą, przerażoną dziewczynką, którą można było złamać jak suchy patyczek. Jednym ruchem, bez większego wysiłku. 
        L'Anglais posłał mi ostatnie, pełne rozczarowania spojrzenie i wrócił do swojego gabinetu. Frontino, z uśmiechem triumfu, podniósł obandażowaną dłoń. 
- Mówiłem, że mi za to zapłacisz, a ja nigdy nie rzucam słów na wiatr. Nigdy... 






............................
Tytuł rozdziału: Nie mogę uwierzyć w tę ironię, to, czego chciałam, zabija mnie. 



        - Samotańczące baletki to pomysł, który Asia podrzuciła mi kilka lat temu. Jako że jest to motyw dosyć często spotykany, postanowiłam go nieco urozmaicić, dodając żyłki kontrolujące ruchy, do czego zainspirował mnie oglądany dawno temu Koszmar z Ulicy Wiązów
        - Małe objaśnienie dla ewentualnych czytelników nie zaznajomionych z poprzednią częścią opowiadania:
*Freddy Lopez: przyjaciel Marka; Mary wbiła mu nożyczki w szyję, gdy ten próbował ją zgwałcić.
*Charlie Bronson: były chłopak Mary; często wymieniała z nim ciosy. 
*Finn Wharton: właściciel restauracji z Bellingham, obsesyjnie zakochany w King; Mary rozbiła mu wino na głowie, gdy ten podczas wymuszonej randki wspomniał o jej matce. 
*Clay Heach: spowodował wypadek, w którym zginęła Emily; Mary spotkała go na odwyku i gdy ten przyznał się kim jest i co zrobił, w przypływie szału próbowała go udusić. 

6 komentarzy:

  1. O cholera. Zamurowało mnie...

    OdpowiedzUsuń
  2. Nareszcie przeczytałam! Wybacz, że tak długo
    Kiedy Mark wróci do stanów?
    W sumie to cieszę się że Mary zakończyła związek z Adamem. Widać, że to tylko jeszcze dzieciak nie myślący poważnie o jakimkolwiek związku.
    Co do drugiej części rozdziału to nie spodziewałam się takiego obrotu spraw. Ale jak już wszyscy wiemy niewyparzony język Mary nie raz wpędzał ją w kłopoty. Jestem ciekawa jak zareaguje Heather
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wybaczam - lepiej późno niż wcale :).
      Mark już jest w Stanach. Po Sylwestrze był kilkudniowy przeskok czasowy, wyjechał w ciągu tych pominiętych dni, co będzie wspomniane w kolejnym rozdziale.
      Reakcja Heather pojawi się na samym początku rozdziału czternastego. Jak wszystko pójdzie zgodnie z planem, zacznę go przepisywać już jutro.
      Również pozdrawiam i dziękuję za komentarz :).

      Usuń
  3. Czas trochę ponadrabiać. Dawno mnie tutaj nie było. Postanowiłam napisać ten komentarz, do dwóch pierwszych rozdziałów, które mam w plecy, a zaczynam właśnie od 12. Mary ma rację, to prochy doprowadziły jej ciało do takiego stanu, że teraz po dwóch miesiącach treningu ból jest tak intensywny. Tatuś przyjeżdża? Co za RADOŚĆ dla Mary. Rozmowa w stołówce między Mary a Juliet wydała mi się zabawna, zwłaszcza kiedy przeszła na temat kto z kim sypia. Jeszcze lepsza okazała się rozmowa w sypialni Mary przy obdarowywaniu się prezentami. Vincent jest wspaniałym przyjacielem, cięszę się, że tak potoczyło się między nimi. Powiem szczerze, że nadal nie rozumiem i nigdy nie zrozumiem, jak Mary mogła wybaczyć swojemu ojcu. On nie zasłużył na nic dobrego. On jest podły i nie obchodzi mnie, że w przyszłości się zmienił. Ja również dolączam do grona osób, które żałują, że to nie Vincent jest ojcem Mary. Nic go nie usprawiedliwia. To nie impreza, a jakaś rzeźnia, na którą poszła Mary. Adam zachował się dokładnie jak na jego wiek przystało, gówniarsko. Ale czego tutaj oczekiwać. Chociaż jego była dziewczyna okazała się kimś w miarę normalnym na tej całej imprezie. Sen o tatusiu był okropny, za dużo jej się śni. Przykro mi to mówić, ale Heather ma rację, Mary cierpi z własnej głupoty. A to, że Heather nie potrafi jej wesprzeć, to swoją drogą. No i po karierze tancerki. Mary została wyrzucona ze szkoły. Mam tylko nadzieję, że ten nauczyciel kiedyś za to odpowie. Na dzisiaj kończę komentowanie, postaram się resztę nadrobić jak najszybciej:) Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń