sobota, 19 grudnia 2015

11. Honey, you seem so mixed up. Maybe that's why I like you, but you're so damn young

        Dwadzieścia cztery godziny bez snu sprawiły, że miałam problemy z koncentracją i byłam niezwykle skołowana; do tego stopnia, iż całkowicie zapomniałam o podłożeniu papierowego kubeczka pod wlew automatu z kawą. Przypomniał mi o tym uprzejmy mężczyzna kupujący słone paluszki z maszyny obok. Podziękowałam mu nieco zawstydzona i wróciłam na salę, gdzie leżała Lily. 
Każda ściana tego niedużego pomieszczenia pomalowana była na inny kolor, wielobarwność była też atutem pościeli zdobiącej dwa łóżka, w tym jedno wolne. A to wszystko po to, by choć w minimalnym stopniu umilić małym pacjentom niekoniecznie przyjemną sytuację, w jakiej się znaleźli i sprawić, by chociaż na chwilę zapomniały o tym, że znajdowały się w tak paskudnym miejscu jak szpital. 
        Zamknęłam ostrożnie drzwi i usiadłam na krześle obok Heather, która mocno ściskała dłoń Lil. Wciąż była niespokojna, ale patrząc na nią, nie miałam już wrażenia, że była o krok od śmierci ze zgryzoty. 
- Wciąż nie rozumiem, dlaczego nie powiedziałaś mi o tym kleszczu.
- Bo się bałam - odparła cichutko Lily, unikając kontaktu wzrokowego. 
- Czego, dziecko kochane?! 
- Tego, że nie pozwolisz mi już więcej bawić się w parku, a to moje ulubione miejsce. Przepraszam - dodała jeszcze ciszej.
Heather pokiwała lekko głową, chciała coś powiedzieć, ale ją wyprzedziłam - nawet w kryzysowych sytuacjach, kiedy bardzo się o kogoś martwiła, potrafiła zdołować go jeszcze bardziej umoralniającymi wywodami i kazaniami, których nie powstydziłby się nawet najbardziej konserwatywny duszpasterz. 
- Nieważne, było, minęło, teraz musisz wypoczywać, żeby szybko wrócić do zdrowia i do domu. Świąteczne pierniczki nie upieką się przecież same. 
- Matko przenajświętsza! - Heather zerwała się nagle z miejsca. Obie z siostrą spojrzałyśmy na nią pytająco. - Dziś spotkanie klubu cukierniczego, muszę je odwołać! - Chwyciła wiszącą na oparciu torebkę i jak wyrzucona z procy pognała na korytarz, gdzie znajdował się telefon, przy którym zwykle tłoczyła się cała masa pacjentów. 
- Szybko biega, jak na swoje lata.
Lily zaśmiała się radośnie, jednak śmiech szybko ustąpił miejsca hybrydzie smutku i poczucia winy. 
- Gniewasz się na mnie, Mary?
- Oczywiście, że nie, skąd w ogóle to pytanie?
- No bo wiem, że bardzo nie lubisz szpitali, a przeze mnie musisz tu spędzać tyle czasu.
- To nie twoja wina, że zachorowałaś. - Szybko przeniosłam się na drugie krzesło i ujęłam delikatnie wątłą dłoń Lily. Mieszkając w Seattle, przybrała nieco na wadze, jednak bardzo szybko straciła dodatkowe kilogramy przez stres związany z nowym otoczeniem i szkołą. 
- Moja. Mogłam wam powiedzieć o tym ugryzieniu, ale myślałam, że z tym kleszczem będzie jak z bąkiem, albo komarem. Nie wiedziałam, że mogę od tego zachorować. - W jej mętnych oczach zebrały się łzy, jedna zdążyła nawet spłynąć po bladym policzku. Poczułam się tak, jakby ktoś posypał mi otwartą ranę solą kuchenną. 
- Nie mówmy już o tym, dobrze? Jak wspomniałam wcześniej, teraz najważniejsze jest to, byś odzyskała siły, a płacz i obwinianie się za to wszystko na pewno ci w tym nie pomogą.
- Już nie będę. - Uniosła lekko kąciki ust i wytarła mokry ślad ze swojej twarzy. - Tak w ogóle to śniła mi się dzisiaj mamusia.
- Naprawdę?
Przytaknęła delikatnym skinięciem głowy - wciąż odczuwała ból, jednak nie był on już tak silny jak przed podaniem leków. 
- Siedziałyśmy na huśtawce na ganku w Bellingham. Mama trzymała mnie na kolanach i mocno do siebie przytulała. Śpiewała mi też tę moją ulubioną francuską kołysankę. Miała taki sam głos jak ty.
W rzeczywistości głos mamy w ogóle nie przypominał mojego - był znacznie wyższy i delikatniejszy, jednak Lily go nie pamiętała, nawet podświadomie. 
- To był najszczęśliwszy sen, jaki miałam.
- Domyślam się - odpowiedziałam z czułym uśmiechem.
- A tobie śni się mamusia?
- Czasami. Zwykle są to różne wspomnienia, na przykład wspólne pieczenie ciasteczek, albo nasze salonowe występy. 
Owym mianem określałyśmy cotygodniowe artystyczne pokazy odbywające się w naszym salonie - mama grała na skrzypcach własne kompozycje, a ja tańczyłam ubrana w swój sceniczny strój. Ojciec uwieczniał to wszystko na kasetach video, których nie widziałam od śmierci mamy. Prawdopodobnie ten podły sukinsyn je zniszczył, jak niemal wszystkie rzeczy, które do niej należały lub zbyt mocno mu o niej przypominały. 
- Raz nawet śnił mi się twój pierwszy dzień w domu. Mama była wtedy przeszczęśliwa - dodałam, uśmiechając się nostalgicznie. Koszmary, w których umierała i które nawiedzały mnie najczęściej, taktownie przemilczałam. 
- Bardzo za nią tęsknisz? 
- Tak, bardzo.
- Ja też, chociaż nawet jej nie pamiętam. I babcia też. Pamiętasz ten dzień, jak przeglądałyśmy kufer ze starymi rzeczami i znalazłam sukienkę mamusi, i ty ją założyłaś? 
Przytaknęłam; ciężko było zapomnieć o dniu, w którym to człowiek po raz pierwszy przespał się z byłym narzeczonym własnej matki...
- Po tym, jak zeszłyśmy na dół, żebyś mogła porozmawiać z Vincentem, babcia zaczęła straszliwie płakać. Powiedziała, że to przez to, że poczuła się tak, jakby widziała mamusię, nie ciebie. Musiała aż wziąć kropelki, żeby się uspokoić. 
- Ciężko się jej dziwić.
- Tatuś też czasami płakał, jak wychodziłaś z domu i miałaś podobne sukienki jak mamusia. A potem zabierał mnie do pani Robinson, a sam gdzieś jechał i jak wracał, to śmierdział wódką. 
- Widzisz, skarbie, niektórym pomagają zioła, innym pomaga wódka. Każdy radzi sobie na swój sposób - powiedziałam, ledwo opanowując drżenie głosu. A więc miałam rację, przytłaczało go to, że za bardzo mu ją przypominałam... 
- A ty, jak sobie radziłaś?
Zesztywniałam i zapewne pobladłam. Tego się nie spodziewałam.
- Ja... ja...
- Do tego telefonu to ciężej jest się dopchać niż do stoiska z butami w dzień przeceny - Heather zupełnie nieświadomie wybawiła mnie z paskudnej opresji, za co w duchu serdecznie jej podziękowałam. - Wasz dziadek śmiał się z tego, że cały czas noszę przy sobie notes z numerami telefonów, ale, jak widać, przezorny zawsze ubezpieczony!
A głupi ma zawsze szczęście - moja tajemnica wciąż była bezpieczna, kolejny raz uniknęłam katastrofy i przedłużyłam nieświadomość swojej siostry, a co za tym szło, jej szacunek do mojej osoby. Szacunek, na który nijak nie zasługiwałam...





***




        Gdyby powiedzenie zabijać wzrokiem miało znaczenie dosłowne, mój żywot zakończyłby się trzeciego grudnia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego drugiego roku. Katem byłaby Sophie Collet - Verreau po raz kolejny dał jej nieźle w kość, poniżył przy całej grupie, a z moich umiejętności uczynił swoistą wisienkę na torcie, zwieńczenie swego wyrachowania. 
Byłoby mi jej żal, gdyby nie wszystko to, co mówiła na mój temat za moimi plecami. Sytuacja z października niczego jej nie nauczyła, nie wyciągnęła z niej odpowiednich wniosków - choć w pierwszym odruchu zatańczyła tak, jak zagrała jej Juliette, po rekonwalescencji zranionego ciała i jeszcze mocniej pokiereszowanej dumy dalej rozpuszczała ohydne plotki, nadal mnie obrażała. 
Gdyby nie obietnica złożona Steviemu i poszanowanie faktu, iż Heather wkładała w moją taneczną edukację całkiem sporo pieniędzy, urządziłabym tę przeklętą Francuzeczkę tak, że w lustrze by się nie poznała. Tymczasem ograniczałam się jedynie do wściekłych spojrzeń i niby przypadkowych popchnięć. I w to czwartkowe przedpołudnie nie odmówiłam sobie tej przyjemności: gdy mnie mijała, zakołysałam lekko ciałem, doprowadzając do zderzenia naszych barków. Rzuciła coś pod nosem i rozmasowała trafione ramię. Odpowiedziałam jej uśmiechem pełnym irracjonalnej wyższości. 
Nie, wcale nie czułam się od niej lepsza - szczerze powiedziawszy, podziwiałam jej umiejętności z dziedziny tańca klasycznego - ale takie chciałam sprawiać wrażenie, tak się na niej mściłam za sugerowanie, jakobym była kochanką Frontino. 
        - Panie Verreau, mogę panu zająć chwilkę?
- Oczywiście, gwiazdeczko.
Uśmiechnęłam się uprzejmie, co miało zatuszować moje zmieszanie; taka poufałość wydała mi się być bardzo nie na miejscu. BARDZO. 
- W poniedziałek nie było mnie na zajęciach i teraz nie wiem, co będzie na egzaminie. Zapytałabym Juliette, ale jest tak roztrzepana, że pewnie coś by pokręciła, a inni raczej nie są zbyt chętni do udzielania pomocy. Szczególnie mi. 
- Jesteś wyjątkowo zdolną kobietą, a takie nie cieszą się zbyt dużą sympatią w swoim środowisku, więc faktycznie możesz mieć problem z uzyskaniem pomocy - oznajmił, obserwując mnie wnikliwie. 
- Właśnie dlatego zwróciłam się do pana. Czy istnieje możliwość, by pokazał mi pan ten układ? - Uśmiechnęłam się niewinnie; ten grymas zwykle pomagał mi w zdobyciu konkretnego celu. 
- No cóż, nie mogę pozwolić na to, by moja najlepsza uczennica zawaliła egzamin, w dodatku semestralny. Przyjdź do mnie dzisiaj po zajęciach. Będę w swoim gabinecie. - Tu wskazał na drzwi prowadzące do kantorka, który dzielił się na dwa pomieszczenia: magazynek i jego prywatną przestrzeń. 
- Ogromnie panu dziękuję.
- Nie ma za co, słoneczko.
Znów poczułam się nieswojo, jednak i tym razem nie dałam tego po sobie poznać. Posłałam mu pełen zadowolenia uśmiech i ruszyłam w stronę sali, na której za cztery minuty miały rozpocząć się zajęcia z tańca historycznego. 




***




        - Mary, Mary, Mary!
Odwróciłam się i zobaczyłam biegnącą w moją stronę Juliette. 
- Już myślałam, że cię nie dogonię... - Pochyliła się lekko i wzięła trzy głębokie oddechy. Kiedy na powrót się wyprostowała, posłałam jej pytające spojrzenie. - Jutro moi rodzice jadą na rocznicę ślubu swoich przyjaciół, mój brat spędza weekend z dziewczyną, a ja boję się zostawać sama na noc. Przenocujesz u mnie? 
- Z piątku na sobotę, tak?
- Zgadza się.
- Nie ma sprawy. Babcia i tak będzie w szpitalu, a ja też nie przepadam za spaniem w pustym domu. 
- Doskonale. - Sartre uśmiechnęła się szeroko i poprawiła zsuwającą się z ramienia torbę. - Wypożyczę kilka filmów, kupię wino, zamówimy sobie pizzę i będziemy obgadywać złe bliźniaczki. 
- Jestem za. A teraz wybacz, ale muszę iść do Verreau. 
- Miłej zabawy życzę. - Uniosła wymownie brwi i zagryzła dolną wargę. Już miałam posłać jej kolejne pytające spojrzenie, ale ta zniknęła w tłumie zmierzających ku wyjściu uczniów.
Wzruszyłam ramionami i weszłam na salę gimnastyczną - pusta sprawiała wrażenie nieco większej, ale pachniała równie nieprzyjemnie jak podczas zajęć. Ludzki pot i wilgoć wdzierająca się do budynku każdym jego kątem.
         Wzdrygnęłam się nieznacznie; chwilę później zapukałam delikatnie w drzwi okraszone imieniem i nazwiskiem gimnastyka.
- Proszę!
- To ja - rzuciłam niepewnie po uchyleniu drzwi.
- Tak, to ty. Zapraszam. - Uśmiechnął się szeroko i wyszedł zza obstawionego zdjęciami biurka. Wskazał mi jedno z dwóch ustawionych obok siebie krzeseł, które szybko zajęłam. 
- Dla ciebie ten egzamin to będzie banalnie prosta sprawa... 
        Przez kolejnych kilka minut opisywał układ, który faktycznie sprawiał wrażenie niezwykle łatwego. Gdy skończył, uprzejmie mu podziękowałam i już zamierzałam wstać, ale mnie zatrzymał.
- Mogę wiedzieć, dlaczego nie było cię przez te dwa dni? 
- Moja młodsza siostra trafiła do szpitala. Zemdlała w szkole i okazało się, że po ugryzieniu kleszcza rozwinęło się u niej zapalenie opon mózgowych. 
- Paskudna choroba. Dwuletnia córka mojej kuzynki przez to zmarła.
 Mimo iż mówił o śmierci członka rodziny, w dodatku małego dziecka, nie było widać po nim żalu czy chociażby przejęcia. Oznajmił to takim tonem, jakby mówił o zepsutym zamku czy wybitej szybie w oknie szopy, do której rzadko kiedy się zagląda. Nieco mnie to zniesmaczyło, podobnie jak fakt, iż znacząco się do mnie przysunął. 
- Na szczęście mojej siostrze leki pomogły i z każdym dniem jej stan się poprawia.
- Bardzo mnie to cieszy. Wiesz, tak sobie myślałem i doszedłem do wniosku, że bardzo mało o tobie wiem, a jesteś, jak już wspomniałem kilka godzin temu, moją najlepszą uczennicą. Chciałbym cię lepiej poznać, dowiedzieć się czegoś więcej na twój temat. Na przykład tego, czy obecnie się z kimś spotykasz.
- A jaki to ma związek z gimnastyką? - zapytałam zaskoczona takim pytaniem. Verreau wyraźnie się zagalopowywał. 
- Oh, Mary, porzućmy te śmieszne konwenanse, oboje jesteśmy dorosłymi ludźmi i potrafimy odczytywać różne sygnały. 
Zmarszczyłam brwi, mężczyzna znów zmniejszył dzielący nas dystans i bezceremonialnie położył mi dłoń na udzie. 
- Od samego początku mnie kokietujesz. Te zalotne uśmieszki, oblizywanie warg... Nie ma co się dłużej bawić w podchody: ja podobam się tobie, ty podobasz się mi, więc...
- Albo zabierze pan tę rękę, albo ją panu połamię! - warknęłam wściekle, próbując się odsunąć. Bezskutecznie, Frontino przytrzymywał krzesło nogą. 
- Widzę, że lubisz się ze mną droczyć. Ja też lubię takie zabawy, ale ta gra wstępna trwa już zbyt długo, czas skonsumować danie główne. - Mimo ostrzeżenia zagryzł dolną wargę i zbliżył swoją twarz do mojej. Spoczywająca na udzie dłoń ruszyła w stronę krocza. 
Tego było już za wiele - szybkim ruchem chwyciłam palec wskazujący, który niemal dotykał mojej bielizny i mocno go wygięłam. Usłyszałam głośny trzask, a następnie wrzask. Verreau zerwał się z krzesła niczym rażony prądem. 
- Złamałaś mi palec, ty głupia suko! 
- Ciesz się, że tylko palec. Jeśli jeszcze raz mnie dotkniesz, urwę ci jaja i wepchnę je prosto do gardła! - krzyknęłam tak głośno, że sama poczułam ból w lewym uchu. Brunet wyprostował się i spojrzał mi prosto w oczy.
- Zapłacisz mi za to, King. 
- To niemądre grozić mi w takiej sytuacji. W każdej chwili mogę pójść do dyrektora i oskarżyć się o molestowanie seksualne. 
- Nie uwierzy ci.
- A chcesz się o tym przekonać? - Uniosłam groźnie brwi. Na twarzy Verreau pojawiło się przerażenie. Zapewne nie po raz pierwszy dobierał się do uczennicy, ale pierwszy raz wyczuł, że ktoś mógł coś z tym zrobić. Jego pewność siebie uleciała niczym powietrze z przebitego balona. - Tak też myślałam. - Posłałam mu ostatnie pogardliwe spojrzenie i wyszłam z dusznego pomieszczenia. 
        O dziwo, nie czułam strachu ani obrzydzenia do samej siebie, jak to bywało w przeszłości. Nie trzęsłam się ani nie płakałam - wypełniała mnie siła i poczucie satysfakcji. 
Nie byłam już słabą dziewczynką, którą można było przerazić jednym nieodpowiednim dotknięciem, stałam się silną kobietą, która nie pozwalała byle zboczeńcowi zachwiać swojej równowagi psychicznej. 
Doktor Smith byłby ze mnie dumny...





***




        Siła, kontrola, odwaga i duma wypełniały każdą komórkę mego ciała, każdy pojedynczy atom, każdy proton. Przypominając sobie minę Verreau, czułam się tak, jakbym pluła w twarz każdemu plugawemu mężczyźnie, który kiedykolwiek ośmielił się mnie dotknąć wbrew mojej woli.
Łamiąc palec Frontino, kastrowałam Freddy'ego Lopeza, łysoli Chrisa Moore'a, podszczypujących mnie klientów baru Steviego, prymitywów z autobusu w Seattle i dwóch strażników więziennych. 
Ta z pozoru paskudna sytuacja okazała się mieć zbawienne, wręcz terapeutyczne skutki. Przestałam się bać, odzyskałam swoją godność.
        Uśmiechałam się sama do siebie, nie zważając na dziwaczne spojrzenia pozostałych pasażerów metra. Ów uśmiech towarzyszył mi przez całą podróż, aż do chwili przekroczenia progu szpitalnej sali. 
- Mary, pan doktor powiedział, że w poniedziałek będę już mogła wrócić do domu! 
- To wspaniale, karaluszku! - Chwyciłam dłoń siostry i złożyłam na niej delikatny pocałunek. Siedząca po drugiej stornie łóżka babcia przypatrywała mi się wnikliwie. 
- Lily już nie gorączkuje, ból jest coraz słabszy i rzadziej się pojawia, wyniki są o wiele lepsze, więc nie ma sensu jej tu na siłę trzymać - wyjaśnił lekarz. - Mógłbym ją wypisać nawet jutro, ale lepiej poczekać do końca kuracji antybiotykowej. W niedzielę wieczorem podamy ostatnią dawkę i w poniedziałek rano mała będzie mogła wrócić do domu. 
- A co z powrotem do szkoły? - Heather jak zwykle musiała zepsuć swojej młodszej wnuczce chwilę czystej radości. 
- Myślę, że powinniśmy dać jej jeszcze tydzień na powrót do pełni sił. - Lane uśmiechnął się uprzejmie i dyskretnie puścił Lil oczko. Na jej twarz wrócił uśmiech, który chwilę wcześniej zmazało pytanie babci. - A teraz panie wybaczą, ale muszę już iść. Właśnie skończył się mój dyżur, a jestem umówiony z żoną. Od dwóch tygodni szukamy nowego lokum, ale zawsze coś jest nie tak. Agentka nieruchomości ma już nas pewnie dosyć, tak samo jak ja jej. 
- A co państwa dokładnie interesuje, jeśli można wiedzieć: mieszkanie czy dom? - Heather oderwała ode mnie wzrok (w samą porę, bo zaczynałam obawiać się, że wypali mi dziurę w czole) i przeniosła go na bruneta.
- Najlepszy byłby dom z dala od zgiełku centrum, ale jednocześnie z dobrym dojazdem do szpitala. 
- To się znakomicie składa! - Babcia sięgnęła po swoją skórzaną torebkę, która z roku na rok wyglądała coraz gorzej mimo częstych renowacji. Ktoś inny już dawno wywaliłby ją na śmietnik, ale Heather miała do niej szczególny sentyment - dostała ją od swojej córki w prezencie urodzinowym. Mama kupiła ją za gażę ze swojego pierwszego występu w filharmonii. Resztę pieniędzy przeznaczyła na sukienki przypominające stroje księżniczek, z których wyrosłam po trzech miesiącach i w które później stroiła Lily. Jako że była mniejszym bobasem ode mnie, cieszyła się nimi nieco dłużej. Jeszcze po śmierci mamy od czasu do czasu radosnym piskiem prosiła, by je jej nakładać. A kiedy miała pięć lat, wynajęła panią Robinson do tego, by przerobiła je na stroje dla lalek. Byłam na nią wściekła, bo marzyłam o tym, by kiedyś ubierać w nie swoją córkę. 
- Nasi sąsiedzi przeprowadzają się na wieś i sprzedają dom. Jeszcze nie zdążyli zgłosić się do agencji, więc jeśli pan doktor do nich zadzwoni i powoła się na mnie, może uda wam się dobić targu. Dom jest piętrowy, ma duży ogród i elegancki taras. Zresztą proszę, tu jest ich numer, umówi się doktor z nimi i sam wszystko zobaczy. - Babcia przepisała numer telefonu Vernetów na czystą kartkę notesu i po wyrwaniu przekazała ją w ręce Lane'a. 
- Ogromnie pani dziękuję.
- Przynajmniej tak mogę się odwdzięczyć. 
Wymienili się szczerymi uśmiechami i lekarz zniknął za przeszklonymi drzwiami. 
- Fajnie by było, jakby doktor Lane mieszkał obok nas, bo jest bardzo miły i ma syna, który też ma dziewięć lat, i małą córeczkę, więc miałabym się z kim bawić. 
- I zawsze dobrze jest mieć lekarza pod ręką - dodałam. 
- Tak... - Heather westchnęła głęboko. - Lilianne, włącz sobie bajkę, a ty, Marie, chodź ze mną na korytarz. Muszę napić się kawy, a wiesz, że nie potrafię obsługiwać tych piekielnych maszyn. 
- Nie ma sprawy. 
       Gdy znalazłyśmy się już poza salą, Heather złapała mnie za ramię i posadziła na krześle.
- Automat z ciepłymi napojami jest tam - wskazałam palcem odpowiedni kierunek.
- Nie zamierzam pić tych popłuczyn, które nazywa się tu kawą, chcę z tobą porozmawiać i to poważnie. 
Zmarszczyłam lekko brwi. 
- Wiesz, że nie lubię owijać w bawełnę, więc zapytam wprost: czy znów bierzesz narkotyki? 
- Słucham?!
- Czy bie...
- Usłyszałam za pierwszym razem, po prostu nie mogę w to uwierzyć - przerwałam jej. - Jak w ogóle możesz zadawać mi takie pytania? Myślałam, że mi ufasz. 
- Ufam, ale tak dziwnie się dzisiaj zachowujesz...
- Jak dziwnie?
- Cały tydzień snułaś się jak cień, a dziś nagle tryskasz pozytywną energią, cały czas się uśmiechasz - odpowiedziała niepewnie. - Wczoraj przeglądałam magazyn medyczny, w którym były opisane działania różnych narkotyków i taka euforia idealnie pasuje do kokainy, którą przecież kiedyś brałaś. 
- Brałam, czas przeszły. Dobrze wiesz, że od odwyku jestem czysta jak niemowlę. 
- Niby tak, ale każdy na moim miejscu mógłby tak pomyśleć. 
Poczułam się dotknięta i to nawet bardzo, bo już po raz kolejny babcia we mnie wątpiła, ale tym razem po części ją rozumiałam: ćpunom nie można było wierzyć na słowo, nawet tym wyleczonym. 
- Po prostu spotkało mnie dziś coś, co odbudowało moją pewność siebie, podniosło samoocenę. 
- Można wiedzieć, co to było? 
- Szkolny gimnastyk wyrażał się bardzo pochlebnie o moich umiejętnościach - skłamałam bez głębszego zastanowienia. Gdybym powiedziała prawdę, znów wzięłaby mnie za kompletną wariatkę i zmusiła do terapii, która w ogóle nie była mi potrzebna. 
- W takim razie i ja bardzo się cieszę. Wiem, jakie to dla ciebie ważne. 
- Najważniejsze na świecie. Dostałam drugą szansę i nie zamierzam jej zmarnować. 
- No tak, ciągle zapominam, że jesteś już zupełnie inną osobą. Przepraszam, nie powinnam była w ciebie wątpić. - Babcia spojrzała mi głęboko w oczy: tym razem jej spojrzenie było ciepłe i pełne skruchy. Przez chwilę chciałam się do niej przytulić, jednak ostatecznie tylko się uśmiechnęłam i zasugerowałam powrót na salę. 
Rodzinne czułości wciąż znajdowały się poza strefą komfortu, nie wiedziałam tylko czy moją, czy Heather... 





***




        Światło żarówki odbiło się od długiego ostrza i uderzyło mnie prosto w oczy; zmrużyłam powieki, zaciskając mocniej palce na drewnianej rękojeści. Jak zwykle w takiej sytuacji, zaklęłam pod nosem, a następnie z użyciem całej siły i pokładów gniewu wbiłam czubek noża w wieczko niedużej puszki. 
Nie miała najmniejszych szans, ale nie zamierzała poddać się bez walki - zanim dokonałam brutalnego oskalpowania, zadała mi bolesny cios. 
- Cholera jasna, zawsze to samo! - wycedziłam i włożyłam palec wskazujący do ust, nim zdążyła wypłynąć z niego krew. 
- Zemsta orzeszków? - Juliette spojrzała na mnie ze współczuciem. 
- Albo karma.
- Karma?
- Kara za złamany paluch Verreau - sprecyzowałam.
- To twoja sprawka? 
- Kutas się do mnie dobierał. Stwierdził, że uwodzę go od samego początku i próbował wepchnąć mi rękę w majtki, więc zrobiłam to, co musiałam. 
- Głupia jesteś, facet robi nieziemskie palcówki. 
Tym razem to ja spojrzałam na Sartre jak na cudaczny wybryk natury. 
- Nie mów, że nigdy nie wdałaś się w romans ze starszym od siebie mężczyzną. 
Przed oczami natychmiast stanął mi Vincent. Chciałam użyć argumentu, że dojrzały mężczyzna to jedno, a nauczyciel to zupełnie inna historia, jednak w porę przypominałam sobie, że i ja byłam uczennicą Audeta, więc ostatecznie zachowałam milczenie. 
- Frontino jest przystojny i ma dużego...
- Nie, nie chcę tego słuchać - przerwałam jej z obrzydzeniem.
- Musisz. Jesteś jedyną osobą, z którą mogę rozmawiać na te tematy. Innych przyjaciółek nie mam, a dla mojej nawiedzonej matki to bezwzględne tabu. 
- Nawiedzonej? - zapytałam zaskoczona. Pani Sartre sprawiała wrażenie miłej, ciepłej kobiety, dla której rodzina i jej zdrowe relacje to absolutny priorytet. 
- Zanim skończyłam osiemnaście lat, co trzy miesiące zabierała mnie do ginekologa, by ten potwierdził obecność błony dziewiczej. W jej odczuciu seks można uprawiać dopiero po ślubie, przy zgaszonym świetle, pod kołderką i wyłącznie na misjonarza. Nie dziwota, że ojciec wydaje setki franków na dziwki. Mam znajomych w różnych środowiskach, więc ciężko cokolwiek przede mną ukryć. 
Nie skomentowałam tego w żaden sposób, pomyślałam tylko o tym, że jej ojciec przynajmniej starał się trzymać to w tajemnicy, mój sprowadzał prostytutki do domu i nieskrępowany mą obecnością robił swoje. 
- Ale nie ma co gadać o życiu erotycznym mojego staruszka, lepiej przesypię orzeszki do miseczki, zanim poobcinasz sobie palce. 
Spodziewałam się jakiegoś wywodu na temat masturbacji, jednak nic takiego nie padło, co wywołało u mnie westchnienie ulgi. 
       Lubiłam Juliette, nawet bardzo, ale czasami aż nazbyt przypominała mnie samą sprzed kilku lat, przez co nie mogłam w stu procentach odciąć się od frustrującej przeszłości, a tego pragnęłam najbardziej. 
Chciałam zabić Mary Jane i zakopać ją głęboko pod ziemią, wymazać z pamięci wszystkich kochanków na jedną noc, wszystkie orgie, każdy pozbawiony emocji pocałunek, każde rozebranie się dla korzyści i każdą bezsensowną zdradę. 
I choć w głębi ducha wiedziałam, że było to niemożliwe, trzymałam się tej myśli jak rasowy głupiec. W końcu każdy człowiek musiał mieć swoje wiatraki, by nie zapomnieć o tym, że był tylko marnym pyłkiem na wietrze. Niczym więcej... 




***




        - Słyszałaś? - Juliette oderwała wzrok od telewizora i rozejrzała się nieufnie po salonie.
- Co?
- Jakby stukanie w szybę. 
- Nie, nic nie słyszałam. Może ci się zda... - przerwałam, gdy nagle do moich uszu doszedł stukot dobiegający z balkonu. 
Sartre zacisnęła dłoń na moim przedramieniu i szybkim szarpnięciem zmusiła do wstania z kanapy. Wolną ręką sięgnęła po długi pogrzebacz.
- Nie przesadzasz?
- A jak to jakiś gwałciciel? 
- A jak mały kotek szukający ciepłego schronienia? 
Nie powiedziałam tego na głos, ale panika Juliette wydała mi się nieco przesadzona. Od rana wiał silny wiatr, więc prawdopodobnie źródłem hałasu była uderzająca o szybę gałąź. 
- Nie czas na żarty, Mary, rok temu jakiś facet próbował nas okraść i wszedł właśnie przez balkon. Na szczęście tata był w domu i połamał mu ręce. 
- No proszę, widzę, że nasi ojcowie mają ze sobą sporo wspólnego: obaj lubią dziwki i brutalną przemoc. Mój ojciec jest policjantem i zdarzyło mu się parę razy połamać komuś kończyny podczas aresztowania - odpowiedziałam na pytające spojrzenie swojej towarzyszki. O swoich obrażeniach wynikających z tegoż zamiłowania wolałam nie wspominać. 
- Cudnie, a teraz nic nie mów. - Niepewnym korkiem ruszyła w stronę zasłoniętych długą kotarą drzwi balkonowych, ciągnąc mnie za sobą. 
- Panikujesz gorzej niż moja siostra po seansie Draculi
- Czy ty mnie w ogóle słuchałaś, kiedy mówiłam o tym złodzieju? Skoro zdarzyło się raz, może zdarzyć się i drugi. 
- Szczerze wątpię w to, by złodziej organizował włamanie o dziesiątej wieczorem, kiedy to mieszkańcy całej okolicy są jeszcze na nogach. 
- Nie znasz francuskich przestępców. 
Pokręciłam tylko głową i nic już nie mówiąc, obserwowałam, jak Juliette wyciąga powoli drżącą dłoń. Jej oddechy były płytkie, a ciało napięte, zupełnie jakby zaraz miała zabierać się do rozbrajania bomby. 
Policzyła cicho do trzech i przesunęła dotykający podłogi brązowy materiał, a razem z nim ażurową firankę.
- Ty idioto durny! - wrzasnęła na widok męskiej twarzy wykrzywionej w komicznym grymasie. - Zabiję cię, ty zasrany popaprańcu! - Pociągnęła mocno plastikową klamkę; do nagrzanego pomieszczenia wpadła fala zimnego powietrza, a na rozbawionego chłopaka spadł grad przypadkowych ciosów. - Nie mogłeś wejść drzwiami, jak normalny człowiek?!
- Mogłem, ale wtedy nie zobaczyłbym tej twojej przygłupiej miny. 
- Sam jesteś przygłupi. Miało cię nie być do niedzieli.
- Pokłóciłem się z Dominique. Chyba nawet ze mną zerwała, nie wiem dokładnie, bo jej nie słuchałem. A ty co taka oburzona, znowu zaprosiłaś te swoje nawiedzone koleżanki z miotłami? - Wysoki szatyn wszedł do środka i rozejrzał się badawczo. 
- Tylko jedną, w dodatku bez miotły, bo zabrali mi licencję. Te cholerne przepisy ruchu lotniczego - rzuciłam teatralnym tonem, gdy brat Juliette zatrzymał na mnie wzrok. 
- O kurczątko - wydukał z wysoko uniesionymi brwiami. - Nie wiedziałem, że Juliette ma tak atrakcyjne koleżanki. Dotychczas sprowadzała tu różne dziwadła, na które nie dało się patrzeć. Adam jestem. 
- Mary. - Wyciągnęłam dłoń w jego stronę, złożył na niej delikatny pocałunek, nie odrywając swych zielonych oczu od mojej twarzy. Był bardzo przystojny i bardzo męski, jak na swoje siedemnaście lat. 
- Przestań się popisywać, Mary to dorosła kobieta, nie interesują ją gówniarze.
- A ty co, jej adwokatka? Zamiast wtrącać się w nieswoje sprawy, zrób mi herbatę. 
- Nie jestem twoją służącą, masz rączki to sam sobie zrób.
- Uprzejma i pomocna, jak zawsze. Nie wiem, czemu tak piękna i urocza osóbka zadaje się z taką żmiją.
- Wypierdalaj stąd. - Sartre pchnęła ramię swojego brata, a ten z głośnym śmiechem na ustach wszedł na schody. 
- Jakby coś, mam pokój na przeciwko tej czarownicy. - Puścił mi zalotnie oczko i pokonał biegiem resztę stopni. 
        - Uroczy ten twój brat - oznajmiłam, gdy wróciłyśmy do przerwanego seansu. 
- Powalony pojeb. Miesiąc temu wywalili go ze szkoły za zdemolowanie sali gimnastycznej, rodzice wiecznie mają z nim jakieś problemy. Od małego taki był: nabroił, a cięgi zbierałam ja jako ta starsza, która miała go pilnować, a nie upilnowała. Bo gnoja nie dało się upilnować. Był jak nadpobudliwy szczeniak na dopingu. A teraz jest jeszcze gorzej. 
- Zagubiony buntownik, lubię takich - westchnęłam z rozmarzeniem.
- Obleśna pedofilka. 




***




        Najdłuższa wskazówka wiszącego nad drzwiami zegara zetknęła się z rzymską jedenastką, przetarłam twarz dłonią i znów skupiłam się na wirujących za oknem płatkach śniegu. Były tak drobne, że przypominały chmarę muszek owocówek, które zerwały się nagle do lotu po tym, jak ktoś dotknął jabłka, na którym żerowały. 
Bezwolnie zaczęłam myśleć o Panu Skittlesie - rok wcześniej, kiedy to w Seattle spadł pierwszy grudniowy śnieg, przełamał swoją niechęć do rodzaju ludzkiego i pozwolił mi czule się ze sobą pożegnać. 
Pod przymkniętymi powiekami zobaczyłam jego czarno-białe uszka, niemal czułam ciepło jego miękkiego futerka pod palcami... 
- Mary! 
Otworzyłam szeroko oczy i spojrzałam zdezorientowana na Juliette, która bez grama delikatności wbiła mi łokieć w żebra. Odpowiedziało mi wymowne chrząknięcie Ality Charest. 
- Panno King, mam świadomość tego, że zajęcia teoretyczne nie są ulubionymi lekcjami dla tancerek i współczesne kobiety mało interesują martwe baleriny, które tańczyły wieki temu, ale mogłaby pani przynajmniej udawać, że mnie słucha. 
- Przepraszam - wydukałam zawstydzona. Francuzka westchnęła z dezaprobatą i wróciła do swojego wykładu o Angélique Debargues, który dwie minuty później przerwał dzwonek. 
         - Nieźle odpłynęłaś. - Sartre złapała mnie pod ramię. 
- Lily wyszła rano ze szpitala, więc myślami jestem już w domu. 
- Cudnie. Ucałuj ją ode mnie. Do zobaczenia jutro. - Cmoknęła mnie w policzek, gdy pokonałyśmy wszystkie stopnie betonowych schodów. 
- A ty nie wracasz jeszcze do domu?
- Idę do Verreau. Muszę go udobruchać, żeby się na tobie nie mścił za tego palca. 
- Nie musisz. 
- Ale chcę. Wiesz, jaki bywa wredny, kiedy ktoś mu podpadnie. 
- Wiem. - Westchnęłam głęboko. Nie żałowałam tego, co zrobiłam, ale nie chciałam zająć miejsca obok Sophie Colett na czarnej liście Frontino miesiąc przed egzaminem. - Będę ci ogromnie wdzięczna.
- Drobiazg. - Puściła mi oczko, znów musnęła polik wargami i każda z nas ruszyła w swoją stronę. 
        Na zewnątrz od razu uderzyła mnie fala mroźnego powietrza, postawiłam kołnierz szarego płaszcza i wcisnęłam obie dłonie w jego kieszenie - w porannym pośpiechu zapomniałam zabrać rękawic, które babcia zostawiła dla mnie na komodzie. 
Podeszwy butów przez chwilę ślizgały się lekko na cienkiej warstwie śniegu, ale szybko udało mi się nad tym zapanować. Emmanuelle Moreau nie miała tyle szczęścia: po trzech krokach na wysokich obcasach wyłożyła się jak długa na twardej powierzchni. Pomocy udzieliły jej dwie przechodzące obok młode kobiety. Zaśmiałam się cicho pod nosem, choć w głębi ducha wiedziałam, że było to wysoce niestosowne, i kiedy tylko minęłam bramę okalającą teren placówki, jak spod ziemi wyrosła przede mną znajoma postać. 
- Cześć, piękna. - Adam uśmiechnął się szeroko.
- Cześć - odparłam i odwzajemniłam jego przyjacielski gest. 
- Czekałem na ciebie. Proszę - płynnym ruchem wyjął zza pleców elegancko przystrojoną białą różę. 
- Dziękuję.
- Z początku myślałem o czerwonej, ale doszedłem do wniosku, że mogłoby się zrobić nieco niezręcznie. Potem wpadła mi w oko różowa, ale nie wiedziałem, czy lubisz ten kolor, więc ostatecznie zdecydowałem się na białą. A właściwie to zasugerowała mi ją kwiaciarka, uznała, że to najbezpieczniejsza opcja, która nie powinna cię wystraszyć. 
- Urocze - odparłam, przystawiając kwiat do twarzy. - A różowe róże bardzo lubię. Najbardziej ze wszystkich. 
- Zapamiętam.
- I czekałeś na tym mrozie po to, by mi ją wręczyć?
- I po to, by zaprosić cię na kawę albo herbatę, co wolisz. 
- Bardzo chętnie, ale muszę być zaraz w domu. Moja młodsza siostra wróciła dziś ze szpitala i...
- Rozumiem - przerwał mi nieco rozczarowany.
- Ale jeśli masz ochotę, możesz mnie odprowadzić. Możemy też umówić się na środę. 
- Jakbyś czytała mi w myślach - oznajmił z pierwotnym entuzjazmem. - Właśnie po to chciałem zabrać cię dziś na kawę, by namówić cię na spotkanie w wolny dzień.
- Cwana z ciebie bestia.
- Się wie... - Wypiął dumnie pierś i uniósł brwi. - Chciałem zaproponować ci kino, ale ostatecznie zdecydowałem się na lodowisko, bo z filmów wiem, że Amerykanki lubią wrotki, a łyżwy to takie zimowe wrotki w sumie. 
- Nie jeździłam na łyżwach od kilku lat, więc bardzo chętnie nadrobię stracony czas. - Uniosłam kąciki ust, po czym oboje udaliśmy się na pobliską stację metra, gdzie standardowo występował siwy Rosjanin. Tym razem wykonywał Laylę Derek and the Dominos. 
        - Takie rozmarzenie dodaje ci uroku - powiedział Adam, gdy środek transportu, w którym udało nam się zająć ostatnie wolne miejsca siedzące, ruszył z pełną prędkością. 
- Bardzo lubię tę piosenkę i tego muzyka. Zawsze spotykam go przed i po zajęciach.
- Ja nigdy nie zwracałem uwagi na ulicznych grajków, ale od dziś będę i każde takie spotkanie będzie przypominało mi twoje spojrzenie i uśmiech.
- Rasowy z ciebie flirciarz.
- Po prostu bardzo mi się podobasz i nie widzę powodu, dla którego miałbym to ukrywać.
- Jestem trochę od ciebie starsza.
- To bez znaczenia, i z tego, co widzę, tobie też to nie przeszkadza. 
- Fakt - przyznałam mu rację, obserwując jego rozpromienioną twarz. Lewa brew, która stykała się z nasadą nosa, była lekko krzaczasta; tak samo układały się włoski nad okiem Jaya. 
Natychmiast przeniosłam wzrok na swoje dłonie, by szybko wyrzucić z głowy obraz byłego chłopaka. 
- A co z tą Dominique, o której mówiłeś Juliette?
- Okazało się, że w momencie, w którym jej nie słuchałem, faktycznie ze mną zrywała. Jestem więc wolny jak ptak w przestworzach. Ty pewnie też, inaczej nie rozmawialibyśmy w tym tonie. 
- Owszem, nic mnie z nikim nie wiąże. 
- I bardzo mnie to cieszy. - Posłał mi kolejny ujmujący uśmiech.
        Przez resztę drogi rozmawialiśmy o z pozoru mało istotnych rzeczach, które ostatecznie stworzyły pierwszą warstwę gruntu pod naszą znajomość. Wiedza o tym, co lubiliśmy pić, jeść, robić i oglądać, mogła nam bardzo pomóc przy kolejnym spotkaniu. I tak też się stało... 





***




        Zapach świeżo parzonej kawy i aromat herbaty łączyły się ze sobą, tworząc specyficzną, aczkolwiek przyjemną woń, która wypełniała każdy kąt przytulnego pomieszczenia obwieszonego lustrami osadzonymi w pięknie zdobionych, pozłacanych ramach. 
Podłoga przykryta była czerwono-żółtym dywanem, co nadawało lokalowi swojskiego klimatu. Podobną rolę pełnił stojący w rogu kominek; tańczące w nim płomienie grzały i hipnotyzowały spragnionych chwili spokoju klientów, pozwalały poczuć się tam jak we własnym domu, albo w mieszkaniu babci. 
To drugie odczucie potęgował fakt, iż salę obsługiwała tylko jedna kelnerka - przemiła, siwa staruszka, której pas oplatał fartuch z kwiecistym wzorem. W pomarszczonych acz pewnych dłoniach ściskała posrebrzaną tacę z elementami ozdobnymi w postaci lekko wypukłych owoców. 
Napoje, które roznosiła zmarzniętym ludziom, podane były w porcelanowych kubkach i filiżankach, wszystkie pochodziły z tego samego serwisu. Wyjątek stanowiła czekolada, którą otrzymaliśmy pięć minut po tym, jak usadowiliśmy się przy stojącym najbliżej kominka okrągłym stoliku, ta wlana była w przezroczyste szklanki na nóżkach z małym uszkiem chroniącym przed oparzeniem. Porcja Adama przystrojona była grubą warstwą bitej śmietany posypanej startą gorzką czekoladą, na powierzchni mojej pływały mini-pianki. W takiej formie podawała mi ten pyszny napój babcia Michelle i to ona pierwsza przyszła mi na myśl, kiedy tylko przekroczyłam próg kawiarni Rosa.
        - Świetnie się bawiłem na tych łyżwach, ale jutro będę umierał z bólu - oznajmił Adam i podniósł stojące przed nim naczynie. - Czuję to w kościach. I w mięśniach. W stawach również. 
- Ostatnimi czasy ból to mój chleb powszedni. Od początku dawali nam nieźle w kość na zajęciach, ale teraz, tuż przed egzaminami, przechodzą samych siebie. Wracam do domu, padam na łóżko i nie mam nawet siły ruszyć małym palcem. 
- A niektórzy mówią, że balet to przyjemna zabawa dla małych dziewczynek. 
- Więc niektórzy to skończeni idioci - zaśmiałam się i upiłam pierwszy łyk gorącej czekolady. Była pyszna, dokładnie taka jak u babci. - Skoro jesteśmy w temacie: Juliette mówiła mi, że wyrzucili cię ze szkoły. 
Chłopak przytaknął skinięciem głowy.
- Ponoć zdemolowałeś salę gimnastyczną.
- Wyrwałem drabinkę i wybiłem dwie szyby po tym, jak wuefista nazwał mnie mięczakiem. Musiałem mu udowodnić, że się mylił. Więc jak widzisz, to zdemolowanie to lekka przesada, ale gryzipiórki ją uwielbiają. 
- Mnie też wyrzucili kiedyś ze szkoły.
Sartre niemal zachłysnął się przełykanym napojem.
- W ostatniej klasie liceum, w pierwszym semestrze. Założyłam się z koleżanką o to, że uda mi się zwieść na pokuszenie szkolnego księdza. 
- Chodziłaś do katolickiej szkoły? - przerwał mi.
- Nie, do zwykłej publicznej. 
- Myślałem, że w publicznych szkołach w Stanach nie ma religii.
- Owszem, przez wzgląd na multikulturowość kraju nie jest ona tam przedmiotem mile widzianym, ale mój dyrektor był człowiekiem głęboko wierzącym, tak samo i reszta grona pedagogicznego, więc z poparciem rodziców i za zgodą kuratorium wprowadził do planu zajęcia z katechezy. Obowiązywały uczniów ochrzczonych w wierze katolickiej. 
- No i wszystko jasne. A teraz możesz wrócić do tego kuszenia, bo brzmi to barrrrdzo interesująco. - Szatyn uniósł wymownie brew i przygryzł lekko dolną wargę. 
- Postanowiłam udowodnić tej koleżance, że celibat nie jest aż tak wiążący, jak jej się wydaje. Użyłam kilku damskich sztuczek i chwilę później młody klecha przyssał się do moich ust jak alkoholik do butelki. Ona to wszystko obserwowała przez szybkę w drzwiach. Niestety nie tylko ona; przyłapał nas dyrektor. Najpierw chciał mnie tylko zawiesić, ale swoją niewyparzoną gębą załatwiłam sobie wydalenie. 
- Nieźle...
- Głupota młodzieńczego wieku. 
- A nie mogłaś zapisać się do innej szkoły?
- Mogłam, ale nie chciałam. Wolałam pójść do pracy, żeby nie być zależna finansowo od ojca - odpowiedziałam, przystawiając do ust ciepłe naczynie. - Szczerze mówiąc, mam wielkie szczęście, że mój dziadek przyjaźnił się z L'Anglais, wątpię, by inaczej przyjął mnie do swojej szkoły bez pełnego wykształcenia. 
- Przyjąłby. Z Juliette w zeszłym roku była w grupie kobieta, która skończyła tylko podstawówkę. To policealne w nazwie to taki pic na wodę. Przyjmują każdego, kto coś potrafi, nie patrzą na wykształcenie. 
- Zaskoczyłeś mnie. 
- Czym? - Adam spojrzał na mnie ze zdziwieniem wymalowanym na twarzy. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że była ona chłopięca i męska jednocześnie. I nie była to kwestia zarostu, jak w przypadku Bobby'ego, a mocno zarysowanej szczęki i nieco przekrzywionego orlego nosa. Pierwiastkiem dziecięcym były oczy - wciąż jarzył się w nich łobuzerski błysk charakterystyczny dla małych chłopców. 
- Tym, że wiesz takie rzeczy o szkole swojej siostry.
- Bez przerwy o tym ględzi, więc siłą rzeczy coś tam zapamiętałem. Mnie też coś zaskoczyło.
- Co? - Tym razem to ja zmarszczyłam brwi.
- Kiedy wspomniałaś o swoim ojcu, miałaś minę, jakbyś mówiła o kimś, za kim nie bardzo przepadasz.
- Trafiony, zatopiony.
- Nie macie najlepszych stosunków?
- Można tak powiedzieć - rzuciłam lakonicznie i napełniłam usta czekoladą. Sugerowałam w ten sposób, że nie miałam ochoty rozmawiać o tym człowieku. Adam odczytał ową sugestię bezbłędnie.
- Mi zdarzają się sprzeczki ze staruszkiem, ale generalnie to równy gość. Zawsze staje po mojej stronie, nawet wtedy, gdy na to nie zasługuję. Ale dosyć o rodzicach, widzę, że wszystko już wypiłaś, więc przedstawię ci dwie opcje na zakończenie naszej randki, bo to była randka i nie możesz temu zaprzeczyć. 
Zaśmiałam się cicho, a on kontynuował. 
- Mogę odprowadzić cię grzecznie do domu i skraść całusa przed bramą, albo możemy pójść do mieszkania mojego kolegi, który przebywa obecnie w Niemczech i zostawił mi klucze na przechowanie, i zrobić o wiele więcej. Twój wybór.
- Czy to podchwytliwe pytanie? 
Adam spojrzał na mnie pytająco.
- Słusznym jest wybranie tylko opcji a, opcja b zasugeruje, że jestem łatwą ździrą, na którą nie warto marnować więcej czasu. 
- Moja interpretacja wygląda następująco: słusznym wyborem jest opcja b, bo pokazuje, że nadajemy na tych samych falach. Opcja a potwierdzi moje obawy, jakobym był niewartym twego czasu szczeniakiem, z którym umówiłaś się dla świętego spokoju. 
- To gdzie to mieszkanie? - Uśmiechnęłam się zalotnie, a Adam natychmiast poprosił o rachunek i w całości go uregulował, choć sugerowałam złożenie się po połowię. 
        Pięć minut później byliśmy już w chłodnej kawalerce znajdującej się na trzecim piętrze budynku mieszczącego się na przeciwko Rosy. Instynktownie wiedział, którą opcję wybiorę... 
- Masz gumkę? 
- To podstawowe wyposażenie mojego portfela - oznajmił oczywistym tonem. Krótko potem miał ją już na sobie, a po kilku sekundach znalazła się we mnie. 
Pominął grę wstępną, ale nie miałam mu tego za złe, w jego wieku rozgrzewka mogła doprowadzić do falstartu, a tego nie chciało żadne z nas. W końcu i tak najistotniejszy był finisz, a ten okazał się znacznie lepszy niż się tego spodziewałam. Był cudowny i w stu procentach satysfakcjonujący. 







............................
Tytuł: Kochanie, sprawiasz wrażenie zagubionego. Może właśnie dlatego cię lubię, ale jesteś tak cholernie młody.

- W końcu sprostowałam gafę, której dopuściłam się w rozdziale pierwszym poprzedniej części. Zabierałam się za to pięć lat, ale lepiej późno niż wcale :). 
  







3 komentarze:

  1. Biedna Lily! Ale dobrze, że wszystko się dobrze skończyło i wróciła do domu.
    Oprócz palca mogła złamać mu nos albo najlepiej całą rękę!
    W sumie to nawet fajny ten Adam ale weź kobieto znajdź Mary jakiegoś chłopaka na dłużej bo Adam mi na takiego nie wygląda xD
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  2. O fiu fiu. Toś mnie zaskoczyła, a myślałam, że po tym co czytałam w Wyra, nic w osobie Mary mnie nie zaskoczy. Ogólnie w pierwszym momencie pomyślalam, że Mary odrzuci zaloty Adama, tak nie tylko tego nie zrobiła, ale dodatkowo umówiła się z nim i na koniec poszła do łóżka. Jestem więc bardzo ciekawa tego wątku dalej, bo liczę, że nie zakończysz go od tak. Rozumiem rozterki Mary na temat przyjaciółki z Paryża, niemniej to jednak jej bratnia dusza, gdy tam przebywa. Jeśli chodzi o nauczyciela, od początku kiedy to tylko zaproponował jej spotkanie po lekcjach, wiedziałam czym to pachnie i nie pomyliłam się. Mary dobrze zrobiła łamiąc mu ten palec. Dobrze to też na nią wpłynęło, że poradziła sobie z taką "glistą" w ludzkiej postaci. Nic dziwnego, że Heather posądziła ją o to, że znowu bierze, babcia jaka jest taka jest, ale martwi się o Mary i chce dla niej jak najlepiej.
    Jeśli chodzi o mnie, nie będę obiecywać, że będę na bieżąco komentować, ale będę się starać nadrabiać później zaległości. Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nawet nie wiesz, jak mnie to cieszy :).
      Wątek z Adamem będzie rozwinięty, bez obaw.
      Planowałam częstsze publikacje, by wyrobić się do kwietnia, aby ostatni rozdział dodać rok po pierwszym, ale raczej się nie wyrobię. Nie wymagam od Ciebie bieżących komentarzy, prawdę mówiąc, cieszy mnie sam fakt, że nadal obcujesz z moim tworem po tak wielu latach.

      Usuń