sobota, 2 kwietnia 2016

14. I fell like Judas from grace tonight CZĘŚĆ II

        Minęło dobrych kilka minut, zanim udało mi się odzyskać jako taką równowagę - mimo ulewy uchyliłam okno na korytarzu i łykałam świeże powietrze niczym ktoś, kto o mały włos nie utonął. 
Planowanych dziesięć haustów zamieniło się w pięćdziesiąt; byłoby ich znacznie więcej, gdyby nie zakręciło mi się w głowie. 
        Jeszcze drżącą z nerwów dłonią przekręciłam z powrotem plastikową klamkę i zeszłam na dół, gdzie jedyny pokój sypialniany zajmowała Juliette. Zastukałam niepewnie w drewniane skrzydło, które nawet w ciemności błyszczało od nadmiaru lakieru. Cały czas trzymałam kciuki za to, by Sartre jeszcze nie spała. Opłaciło się: po parunastu sekundach otworzyła mi ubrana w cienki t-shirt i krótkie spodenki w kratę.
- Mogę u ciebie przenocować? - rzuciłam w odpowiedzi na pytające spojrzenie.
- Właź. Coś się stało? - dodała, gdy już byłam w środku.
- Christian mnie rzucił. I wyrzucił z pokoju. 
- Co?! - Juliette roztwarła szeroko usta i posadziła mnie na łóżku. Zanim zaczęłam opowiadać, co się stało, do mojej dłoni trafiła butelka zimnego piwa. Opróżniłam połowę jednym łykiem. 
- Po raz pierwszy w życiu facet rzucił mnie dlatego, że nie jestem dziewicą. 
- Kretyn i tyle. Pewnie wystraszył się tego, że rozczaruje cię brakiem doświadczenia. 
- Wszystkiego bym go nauczyła, ale skoro przeszkadza mu brak głupiej błonki, to chuj mu w dupę!
- I to mi się podoba - oznajmiła entuzjastycznie. - Twoje podejście do sprawy, nie zbliżenie męsko-męskie. 
Zaśmiałam się cicho i znów przyssałam do butelki. Tego właśnie było mi trzeba: alkoholu i życzliwej przyjaciółki. 
        - A tak swoją drogą, kiedy pozbyłaś się wianuszka?
- Co to za pytanie?
- No co, ja ci opowiedziałam o swojej inicjacji, więc należy mi się coś w zamian - wyjaśniła, popijając złocisty trunek. Wnioskując po pustych butelkach ustawionych na stoliku nocnym, było to jej trzecie tej nocy piwo. 
- Zrobiłaś to wbrew mojej woli, ale niech ci będzie. Miałam trzynaście lat.
Juliette uniosła wysoko brwi. Tego się nie spodziewała.
- Byłam głupia i naiwna, myślałam, że napalony dziewiętnastolatek zadowoli się pocałunkami i macaniem przez ubranie.
- Zmusił cię do seksu?
- Nie, sama się zgodziłam, czego pożałowałam, gdy tylko zobaczyłam jego fiuta.
- Duży?
- Ogromny - sprecyzowałam i zmoczyłam gardło. - Przeraziłam się nie na żarty, ale byłam już goła, miałam rozłożone nogi, a on obiecał, że będzie delikatny. Nie mogłam się już wycofać, a tak przynajmniej wtedy myślałam. Najboleśniejsze rżnięcie w całym moim życiu. 
- Współczuję. - Sartre lekko się wzdrygnęła, po czym podskoczyła w miejscu jak dziecko, które dostało właśnie wymarzonego szczeniaczka. - Mam genialny pomysł: urządzimy sobie godzinę szczerości. Będziemy wymieniać się faktami ze swojego życia, o których wcześniej sobie nie mówiłyśmy. Prawdę mówiąc, ty i tak wiesz o mnie sporo różnych rzeczy, ale ja poznaję cię teraz z zupełnie innej strony. Ogromnie fascynującej, tak swoją drogą. 
- A co mi tam. Podaj mi tylko drugie piwo - powiedziałam, odkładając pustą już butelkę na stolik. Juliette sięgnęła do stojącej przy łóżku przenośnej lodówki. - A więc, co chce pani wiedzieć, panno Sartre? 
Brunetka usunęła kapsel i razem z kolejnym piwem zaserwowała mi drugie pytanie:
- Dzisiaj dosyć nerwowo zareagowałaś na skręta, wzbraniałaś się przed nim jak przed mocą nieczystą, a podczas imprezy halloweenowej uciekłaś, gdy doszła do nas kokaina. Co cię tak przeraża w narkotykach? Ojciec poddał cię indoktrynacji? 
- Byłam narkomanką - odpowiedziałam po upiciu sporego łyka i zaczerpnięciu głębokiego haustu powietrza.
- O cholera...
- Zaczęłam ćpać mniej więcej w tym samym czasie, w którym, jak to określiłaś, pozbyłam się wianuszka. Najpierw robiłam to dla zabawy, a potem z konieczności. Brałam wszystko, co mi dawano, chociaż największą słabość miałam do kokainy. W dziewięćdziesiątym pierwszym mój były wciągnął mnie w heroinę. Już wcześniej ją brałam, ale sporadycznie, z nim grzałam codziennie. 
- Rozrywkowy chłopak, nie ma co...
- Muzyk, a dokładnie wokalista rockowego zespołu. Wild Roses. Pewnie nie kojarzysz, bo w sumie byli znani tylko w Stanach i to też nie na masową skalę. W każdym razie po zdecydowanie zbyt długim związku z heroiną mój organizm zaczął się buntować. Pojawiły się omamy, paranoja, nasiliła się melancholia i depresja, w efekcie czego próbowałam się zabić. Złoty strzał - dodałam, widząc pytająco uniesione brwi przyjaciółki. Była zaintrygowana i przerażona jednocześnie. - Niecelny, jak można się domyślić. Po nim trafiłam na obserwację, a potem na odwyk. Od tamtej pory jestem czysta jak łza i nie chcę tego zmieniać, bo nie lubiłam siebie naćpanej. 
- Skoro ty opowiedziałaś mi o swoim problemie, ja powiem ci o moim. Kiedy zaczęłam spotykać się z Frontino, powiedział mi, że mam za dużo tłuszczu na brzuchu i biodrach. Bardzo chciałam mu się podobać, więc musiałam szybko schudnąć. Dieta mnie męczyła, a same ćwiczenia nie dawały upragnionego efektu, więc zaczęłam wymiotować po każdym posiłku. Nadal to robię, bo boję się, że jak znów przytyję, on mnie rzuci. Co dwa miesiące łykam też tabletki na przeczyszczenie i spędzam cały dzień w łazience, żeby oczyścić się z wszystkiego, co mogłoby zamienić się w tłuszcz. Może to dziwne, ale czasami mam wrażenie, że Tino lubi też chłopców. Kiedy pozbyłam się krągłości, zaczęłam wyglądać jak nastolatek, a on stał się bardziej namiętny. 
- W sumie wygląda na takiego, co to lubi od czasu do czasu przyjąć kogoś od podwórka - wtrąciłam. Kwestię tego, że wiedziałam o jej bulimii od Adama zdecydowałam się taktownie przemilczeć. 
- Fakt, czasami zachowuje się jak baba. Te wszystkie kremiki, depilacje, maseczki. Raz nawet przyniósł do łóżka sztucznego wacka przymocowanego do paska i poprosił, żebym go nim przeleciała.
- Zrobiłaś to? - Spojrzałam na nią w wielkim szoku.
- Owszem. Lubię eksperymenty, kocham Frontino, więc czemu nie? 
Po raz pierwszy przyznała się przede mną do uczuć względem Verreau, zwykle mówiła o ich relacji tak, jakby była ona oparta wyłącznie na seksie. 
- Przecież doskonale wiesz, że jestem brudną ździrą, dlatego też teraz zadam ci ździrowate pytanie: z iloma facetami spałaś? Tak ogólnie.
- Tak ogólnie? Hmmm... - westchnęłam głęboko. - Nie jestem w stanie podać dokładniej liczby.
- Ty mała kurewko! - pisnęła żartobliwie i rzuciła we mnie niedużą poduszką. Zaśmiałam się głośno i dopiłam to, co zostało na dnie szklanego pojemnika. - A spałaś kiedyś z kobietą? 
- Miałam nawet stałą partnerkę - odpowiedziałam, odstawiając butelkę na podłogę; na stoliku nie było już miejsca. - A ty?
- Prawie.
- Prawie? - Uniosłam lewą brew.
- Kiedy miałam piętnaście lat, byłam u przyjaciółki, oglądałyśmy razem film na video i kiedy pojawiła się scena erotyczna, włożyła mi rękę między nogi i zaczęła mnie dotykać przez jeansy. Zanim jednak zdążyło do czegokolwiek dojść, wróciła jej matka. Odskoczyłyśmy od siebie jak oparzone i już nigdy nie wróciłyśmy do tej kwestii. Czego oczywiście trochę żałuję, bo potem już nigdy nie miałam takiej okazji. 
- A na tych waszych nawiedzonych imprezkach nie ma żadnych orgii?
- Nie. Seks uprawia tylko mistrz ceremonii z wybrankami. Inni mogą patrzeć i co najwyżej się onanizować, ale dyskretnie. 
- Rozpusta kontrolowana. 
- Zgadza się. Ale nie tracę nadziei, może jeszcze kiedyś spotka mnie taka lesbijska przygoda. 
- Kiedyś może nastąpić dziś, jeśli chcesz - odparłam, patrząc jej głęboko w oczy. Pieszczoty Christiana, alkohol i ta rozmowa pobudziły mnie do tego stopnia, że byłabym w stanie oddać się nawet Adamowi na oczach jego dziewczyny. 
- O niczym innym teraz nie marzę...





***




         Z płytkiego snu, który nie trwał zbyt długo, wybudził mnie odgłos zatrzaskiwanych drzwi i głośny kobiecy śmiech, po którym rozbrzmiał nieco cichszy chichot. Nawet nie w pełni świadoma wiedziałam, że byli to Adam i Dominique. Zajmowali pokój nad tym, w którym spędzałam noc i chichotali tak przez kilka godzin. 
W danym momencie musieli znajdować się w kuchni, bo dźwięk był znacznie wyraźniejszy. 
        Zrezygnowana uniosłam powieki i pierwszym, co zobaczyłam, były nagie plecy Juliette. Spała na brzuchu, bez kołdry, jej blade pośladki pokryte były gdzieniegdzie czerwonymi śladami. Podobne dostrzegłam na swoich udach i od razu przypomniałam sobie, co zaszło między nami zeszłej nocy.
        Przetarłam mocno twarz i ostrożnie zeszłam z łóżka, pod którym walały się butelki.
- Witaj z powrotem, Mary Jane. - Westchnęłam i zebrałam porozrzucane po podłodze ciuchy. Potrzebowałam świeżego powietrza. 
        Nie zważając na deszcz, przechadzałam się brzegiem morza. Spienione fale zalewały moje bose stopy, płynące z nieba krople chłostały twarz, dzięki czemu mogłam swobodnie płakać. 
Nie ubolewałam nad rozstaniem z Christianem, nie były to też łzy wstydu, płakałam, bo była to forma oczyszczenia się z nadmiaru myśli i emocji, której akurat potrzebowałam. 
Czego dotyczyły te myśli? Prawdę mówiąc, było ich tyle, że nie potrafiłam wyodrębnić konkretnej. Atakowały mnie, a po chwili znikały przeganiane przez coś innego. 
Chaos, tylko to słowo oddawało stan, w jakim znajdował się mój umysł tego środowego poranka. 
To chyba był poranek, nie miałam pewności, gdyż nie spojrzałam na zegarek przed wyjściem z domku, a niebo było tak gęsto usłane chmurami, że ciężko było ustalić, w którym miejscu znajdowało się słońce. Zresztą mało mnie to obchodziło - po kilku, kilkunastu lub kilkudziesięciu minutach wylewania łez liczył się tylko chłodny piasek, w który wtapiały się moje palce, niewiele cieplejsza woda, deszcz i wiatr, który przybierał na silę z każdą minutą. 
Nie takiej pogody spodziewano się w Saint Tropez w środku sezonu, ale takiej aury potrzebowałam, żeby móc się w pełni wyciszyć. 
Gdy już to nastąpiło, ruszyłam w stronę niedużego, ukrytego za drzewami budynku, do którego prowadziła wyłożona kamieniami ścieżka. Kończyła się ona pięciostopniowymi schodkami - zanim moja stopa zdążyła dotknąć pierwszego z nich, spod domku letniskowego pana Mauberta odjechał czarny samochód osobowy. 
        - Kto to był? - zapytałam Adama po przestąpieniu progu kuchni. Na gazie nowiutkiej kuchenki stały dwa garnki, włączony byl też piekarnik, dzięki czemu panowało tam rozkoszne ciepło, którego desperacko potrzebowałam, by nie złapać zapalenia płuc.
- Ojciec Christiana, zabrał go do Nicei. Kazał ci przekazać, że zadzwoni do swojego wujka z domu, więc nie będziesz musiała się przed nim tłumaczyć. Pokłóciliście się? 
- To chyba oczywiste - odpowiedziałam nieco złośliwym tonem.
- Szkoda, fajna była z was para.
- Nie żałuj mojego nieudanego związku tylko zrób mi gorącą kawę. 
- Z cukrem i śmietanką, tak?
- W ogóle mnie nie słuchałeś...






***





        - Można?
Uniosłam lekko głowę; przed uchylonymi drzwiami stał Vincent i nieśmiało się do mnie uśmiechał.
- Pewnie, wchodź. - Zmieniłam pozycję na siedzącą i przeczesałam włosy palcami.
- Obudziłem cię?
- Nie śpię już od godziny - uspokoiłam go. Po prawie dziesięciogodzinnej podróży miałam ochotę przespać dwie doby, jednak mój organizm znów wypowiedział mi wojnę: mimo ogromnego zmęczenia spałam zaledwie trzydzieści minut. 
- Więc czemu nie zeszłaś na kolację?
- Nie jestem w nastroju na rodzinne posiłki.
- Coś się stało, prawda?
- Aż tak to po mnie widać? - Westchnęłam głęboko. Audet przytaknął skinięciem głowy i przysunął krzesło bliżej łóżka. - Rozstałam się z Christianem.
- Przykro mi - oznajmił; jego głos był pełen szczerego współczucia.
- Ciesz się, że nie jesteś gejem, bo mężczyźni są koszmarni. Jeden jest z tobą wyłącznie dla seksu, drugi cię rzuca, bo nie jesteś dziewicą.
- Najgłupszy powód do zerwania, o jakim słyszałem.
- Mi to mówisz... Samce to cholerni hipokryci: sami posuwają wszystko, co się nawinie, a od kobiet żądają czystości aż do ślubu. Mam być twoim pierwszym i ostatnim, chore pieprzenie - warknęłam, dając tym samym upust swojej złości. 
- Mówiąc bez ogródek, masz fatalnego pecha, jeśli chodzi o kwestie damsko-męskie.
- Nie to chciałam usłyszeć.
- Ale taka jest prawda. Cenisz sobie moje opinie, bo są szczere - dodał oczywistym tonem i uniósł lewy kącik ust.
- Za szczere. Mężczyzna w twoim wieku musi umieć kłamać.
- Masz spaczony obraz facetów. 
- Dziwisz mi się?
- Ani trochę...
        Zaśmiałam się gorzko i oparłam głowę o zimną ścianę. 
- Na dodatek Lily się na mnie obraziła, bo z tego wszystkiego zapomniałam o muszelkach, które obiecałam jej przywieźć. 
- Pojutrze jadę do Cannes, więc nazbieram parę w wolnej chwili. 
- Kolejny koncert?
- Zgadza się. Wybacz, że nie proszę cię o to, byś mi towarzyszyła, chyba oboje pamiętamy, jak skończył się poprzedni wypad.
- Fatalnie i pechowo - odparłam. Lazurowe Wybrzeże zdecydowanie nie służyło moim romansom. 
- Ale nie oszukujmy się, miał też pewne miłe aspekty. Ten moment, w którym miałaś na sobie tylko moją muszkę... czołówka moich najulubieńszych wspomnień o zabarwieniu erotycznym. 
- Tak, wiem, jestem boska.
- I nigdy o tym nie zapominaj. - Pochylił się lekko nade mną i ucałował czule czubek nosa. Poczułam się o wiele, wiele lepiej.





***





        Czas: nieokiełznana, bezlitosna bestia; nim się obejrzałam, nadeszła kolejna zima. Monotonia i rutyna pożarły cztery miesiące mojego życia. 
        Wszystkie dni wyglądały tak samo: zajmowałam się Audrey, odbierałam Lily i Jeana ze szkoły, odgrzewałam obiad, czekałam na powrót Lane'ów, wracałam do domu, oddawałam się czynnościom higienicznym i kładłam się spać. 
Każdego ranka, gdy budzik wył o godzinie szóstej, naciągałam kołdrę na głowę i przeklinałam swój nieszczęsny żywot. Zarzekałam się, że tym razem nie wyjdę z łóżka, że wbrew wszelkim powinnościom prześpię calutki dzień, jednak zawsze się łamałam i niczym posłuszny żołnierz stawiałam się na służbie. 
        Odstępstwa od tej nudnej normy stanowiły niektóre weekendy, kiedy to Juliette nie widywała się z Verreau, chodziłyśmy wtedy do kina, zawstydzałyśmy turystów na Polach Elizejskich, udając małoletnie prostytutki, plotkowałyśmy przy kawie albo włóczyłyśmy się po sklepach razem z Dominique. 
Rozrywkę od czasu do czasu zapewniał mi też Vincent prywatnymi koncertami. Rozbudziły one na nowo moją miłość do muzyki. O wiele chętniej siadałam przy pianinie i próbowałam powtarzać to, co kilkanaście godzin wcześniej wypłynęło spod jego palców, z różnym skutkiem.
Nigdy nie otarłam się nawet o perfekcję Audeta, ale czasami udawało mi się zagrać coś z jego repertuaru na tyle przyzwoicie, że rozpierała mnie duma (a nie, jak zwykle, chęć połamania sobie palców). 
        Jednym z tych lepszych dni okazała się pierwsza zimowa środa - Menuet Bacha szedł mi tak gładko, że aż nie mogłam w to uwierzyć. Podejrzewałam nawet, że tak dobrze brzmiało to wyłącznie w mojej głowie, jednak rozmarzona mina leżącej na kanapie Lily sugerowała, iż było to niewłaściwe założenie. 
Dobrą passę przerwało niespodziewane wołanie babci:
- Marie, telefon!
- Pani wybaczy. - Wstałam ze stołka i skinęłam przepraszająco głową w stronę siostry. Odpowiedziała mi wyrozumiałym uśmiechem. 
        - Tak? 
- Mary, dzióbasku mój śliczny, mam do ciebie wielką, wręcz ogromną prośbę! - w słuchawce rozbrzmiał głos Juliette. 
- Żadnego trójkącika z Frontino - rzuciłam teatralnym tonem.
- Nie o to chodzi, ale nie będę ukrywać, że zraniłaś moje uczucia i nie wiem, czy mam ochotę nadal się z tobą przyjaźnić. 
- Więc nie muszę spełniać twoich próśb...
- Oh, już dobrze, dobrze, tak się tylko zgrywam. A wracając do tematu, chodziłaś na prywatne lekcje do Delphine Lebrun, zgadza się?
- Zgadza.
- A czy mogłabyś mnie z nią umówić?
- Co, Verreau ci się znudził? - Uniosłam wymownie brew, zapominając, że nie mogła tego zobaczyć. 
- Świntucha... Chodzi o to, że Charest kazała nam oddać po nowym roku wypracowanie na temat dowolnej francuskiej baleriny i pomyślałam o Lebrun. Mogłabyś załatwić to spotkanie? Mogłabym wtedy zapytać o to, co mnie interesuje i nie musiałabym się przekopywać przez górę książek. Wiesz, jak ich nie lubię. 
- Tak, wiem. Zrobię, co w mojej mocy, ale niczego nie obiecuję. 
- Jesteś cudowna, Mary! - oznajmiła pełnym entuzjazmu tonem.
- Nie musisz mi tego mówić... Pogadam z nią, a potem do ciebie zadzwonię.
- Najlepiej wieczorem, bo teraz idę na lunch do Frontino. Zapewne poda mi kiełbaskę. 
Wykrzywiłam się bezwolnie.
- Jesteś obrzydliwa. 
Odpowiedział mi tylko głośny śmiech, po którym rozbrzmiał sygnał przerwanego połączenia. 
        - Czego chciała ta wariatka? - zapytała babcia, gdy tylko wróciłam do salonu. Nie przepadała za Sartre, odrzucał ją jej, jak to określała, bezwstydny sposób bycia, który nie przystoi dobrze wychowanej Francuzce. 
- Prosiła o umówienie jej z panną Lebrun, będzie pisać o niej referat.
- Mam gdzieś w notesie jej numer, zaraz ci go podam. 
- Nie trzeba, przejdę się. 
- Zamierzasz złożyć jej niezapowiedzianą wizytę? Tak nie wypada! - fuknęła oburzona.
- Podczas ostatniej wizyty stwierdziła, że zawsze jestem u niej mile widziana. 
- Półtora roku pod moimi skrzydłami, a nadal nie nabrała ogłady... - Heather pokręciła głową z dezaprobatą i głośno westchnęła.
        - Mary, mogę iść z tobą, strasznie się nudzę? - Lily spojrzała na mnie błagalnym wzrokiem. Zanim zdążyłam jej odpowiedzieć, odezwała się babcia:
- O nie, moja droga panno, ty będziesz dekorować pierniczki. Nabrałaś tych lukrowych pierdółek, to zrób z nich teraz pożytek. 
- Ale mi się nie chce...
- A mnie to guzik obchodzi. Ciastka są już gotowe, więc nie ma na co czekać. 
Siostra spuściła głowę i niechętnie zeszła z kanapy. Posłałam jej pełne współczucia spojrzenie, po czym narzuciłam na siebie szary płaszcz i wyszłam z domu.
        Półgodziny później byłam już w rezydencji emerytowanej baletnicy. Drzwi, jak zwykle, otworzył mi jej brat, panna Lebrun siedziała w salonie w antycznym, zielonym fotelu i rozwiązywała krzyżówkę. 
Był to dla mnie nieco zaskakujący widok, byłam pewna, że taka kobieta jak ona, w tak wyrafinowanym otoczeniu, w ramach rozrywki czytuje klasyczne dzieła literatury, których z całą pewnością bym nie zrozumiała. 
        - Delphine, masz gościa.
- Mary, jak miło cię widzieć! - oznajmiła z wielkim entuzjazmem i odłożyła grubą książeczkę z wetkniętym w nią długopisem na mahoniowy stolik. 
- Dzień dobry. - Uśmiechnęłam się szeroko, a zaraz potem zajęłam wskazane przez staruszkę miejsce w drugim fotelu. I tym razem poczułam się nieco niekomfortowo, choć nie trzymałam w dłoni lampki wina, które mogłoby zostawić wielką, niewywabialną plamę na starym i zapewne kosztownym materiale. 
        - Jak ci idzie w szkole, moja droga? Tak dawno u mnie nie byłaś, że nic nie wiem o twoich postępach. 
- Niestety, już do niej nie chodzę.
- A czemuż to? Co się stało? - Na jej pomarszczonej twarzy malowało się zmartwienie.
- W grudniu zeszłego roku zaczęły mi dokuczać kolana, nie pomagały żadne tabletki, więc poszłam do lekarza. Stwierdził, że moje stawy są w bardzo kiepskim stanie i jeśli nie chcę do końca życia chodzić o kulach lub jeździć na wózku, muszę zrezygnować z baletu - skłamałam perfidnie. Wstydziłam się wyznać prawdę, bałam się jej potępienia. 
- Tak mi przykro.
- Mi również, ale pogodziłam się już z losem. Choć łatwo nie było.
- Domyślam się. - Westchnęła cicho. - A czym się teraz zajmujesz na co dzień?
- Opiekuję się czteroletnią córką sąsiadów. Urocza dziewczynka, też chce być w przyszłości baletnicą. 
- A masz jakieś plany na przyszłość? Bo raczej nianią do końca życia nie będziesz.
- Raczej nie będę, ale planów też żadnych nie mam. Wie pani, za każdym razem, jak coś sobie zaplanuję, wszystko idzie nie tak, więc postanowiłam oddać się w ręce losu. Co ma być to będzie.
- Nie jestem fanką takiej loterii, ale każdy ma swój sposób na życie. - Posłała mi uprzemy uśmiech. Była zawiedziona moją postawą, czułam to wyraźnie, jednak nic nie powiedziałam, przełknęłam tę pigułkę goryczy w milczeniu. - A co cię, moje dziecko, do mnie sprowadza?
- W sumie kwestia szkolna. Moja przyjaciółka pisze pracę o pani karierze na wiedzę o tańcu i prosiła, bym zapytała, czy mogłaby się pani z nią spotkać. 
- Ależ oczywiście. My artyści, szczególnie ci zapomniani, jesteśmy wniebowzięci, kiedy możemy opowiadać o swoich dokonaniach. Próżność nie umiera nigdy - dodała z nostalgicznym uśmiechem. 
- A jaki termin pani pasuje?
- Niech przyjdzie do mnie w sobotę o pierwszej. Możesz przyjść z nią, im mam więcej słuchaczy, tym większe staje się moje ego. 
- Z przyjemnością - odparłam, nie kryjąc zadowolenia. Perspektywa wysłuchania wszystkich historii, które wiązały się z karierą panny Lebrun, niezwykle mnie cieszyła. Uwielbiałam słuchać jej opowieści, mówiła w taki piękny i szczery sposób, a wszystko to, co opowiadała, było niesamowicie ciekawe. Tylko głupiec przepuściłby taką okazję.
- Ale to będzie w sobotę, teraz zjesz z nami obiad. I nawet nie chcę słyszeć odmowy! Nina zawsze szykuje jedzenia ponad miarę, tyle dobrego, że psy są wszystkożerne - zaśmiała się cicho i oparła o mahoniową poręcz, co miało ułatwić jej wstanie z fotela. W odróżnieniu ode mnie naprawdę cierpiała na zaawansowany reumatyzm, który utrudniał jej normalne funkcjonowanie. 
- Wszystko w porządku? - zapytałam, gdy w połowie wykonywanej czynności zastygła bez ruchu, a jej twarz zrobiła się biała jak kreda. 
Nie odpowiedziała, złapała się tylko drżącą dłonią za pierś i osunęła na dywan.
- Panno Lebrun! - Przerażona podbiegłam do leżącej na podłodze kobiety. Była nieprzytomna, oddychała, ale z każdą chwilą ów oddech stawał się coraz płytszy. - Panie Gerardzie! - wrzasnęłam najgłośniej jak potrafiłam. - Panie Gerardzie! 
- Na Boga, co się stało?! - Staruszek wpadł zdezorientowany do salonu.
- Pa... - nie dokończyłam, przerwał mi jego żałosny jęk, po którym rozbrzmiał donośny krzyk:
- Nino, dzwoń po pogotowie! 
        Dziesięć minut później pokój dzienny państwa Lebrun zamienił się w ostry dyżur. Dwóch sanitariuszy i lekarz rozpoczęli akcję reanimacyjną. 
Pan Lebrun, zagryzając pięści, obserwował wszystko zza ich pleców, stałam obok niego i cała trzęsłam się ze strachu. Kucharka Nina modliła się w kącie zalana łzami. 
        Ratownicy przez pięć minut wykonywali sztuczne oddychanie i masaż serca, po czym zdecydowali się przenieść Delphine do karetki, gdzie inicjatywę przejął defibrylator. 
Słychać było tylko głośne odliczanie, wystrzały prądu i przeraźliwy pisk. Wszystko trwało kwadrans, po jego upływie medycy zrozumieli, że nie byli w stanie jej uratować. Serce, po szalonej arytmii, zatrzymało się na zawsze. 
        - Bardzo mi przykro, zrobiliśmy, co było w naszej mocy.
Zawsze tak mówili, jakby to cokolwiek zmieniało. Nie zmieniało niczego - kolejna ważna dla mnie osoba odeszła.





***





        Mroźny wiatr biegał między drzewami i smagał co chwila zdrętwiałe policzki. W skostniałych, mimo osłony rękawiczek, dłoniach ściskałam czerwoną różę. Prostą, zwykłą, zabraną ze szklarni, bez wstążek, brokatu i innych niepotrzebnych ozdób. 
Jej kolce zahaczały o czarny materiał, tworząc w nim maleńkie otworki. Nie przejmowałam się tym, patrzyłam na usłane szarymi chmurami niebo, z którego lada moment mógł posypać się śnieg. Fakt, że jeszcze nie spadł, wydał mi się być prawdziwym zrządzeniem losu - panna Lebrun go nienawidziła. Nie lubiła też przesadnych letnich upałów ani deszczowych jesiennych dni. Jedyną porą roku, która w pełni jej odpowiadała, była wiosna. Wyczekiwała jej z utęsknieniem, nie wiedząc, że już nigdy więcej jej nie zobaczy...
        Pociągnęłam głośno nosem i przeniosłam wzrok na niedużą kapliczkę, w której odbywało się pożegnalne nabożeństwo. Znajdowała się na lekkim wzniesieniu, otoczona była średnio wysokim murkiem wykonanym z tych samych kamieni co ściany. W oknach nie było ozdobnych witraży, dwuskrzydłowe drzwi pozbawione były jakichkolwiek zdobień; surowość i prostota, całkowite przeciwieństwo warunków, w jakich żyła Delphine. Choć niewykluczonym było, że w środku panował przepych podobny temu, którym charakteryzowała się rezydencja Lebrun, nie byłam w stanie tego zweryfikować - wciąż nie potrafiłam przekroczyć progu żadnego budynku określanego mianem domu bożego.
Wolałam czekać na mrozie przed rozkopanym dołem razem z grabarzami. Byli to starsi mężczyźni, obaj mieli duże, czerwone nosy i co kilka minut przechylali schowane w kieszeniach piersiówki. Sądząc po zapachu - a raczej niewyobrażalnym smrodzie - był to kiepskiej jakości samogon. Smakować też pewnie smakował ohydnie, ale doskonale rozgrzewał, a o to właśnie chodziło zziębniętym robotnikom, którzy od rana kopali grób, w którym miała spocząć panna Lebrun. 
        Robota jak każda inna, podsumował niższy i grubszy, kiedy zapytałam, czy świadomość tego, że szykują komuś mogiłę, jest dla nich niekomfortowa. 
        Westchnęłam głęboko i znów skupiłam się na kapliczce, z której właśnie zaczął wylewać się orszak pogrzebowy. Tym, co zaskoczyło mnie najbardziej, był fakt, iż składał się on z dziesięciu osób (nie wliczając w to księdza i jego dwóch pomocników).
W młodości była wielką gwiazdą, po śmierci pamiętała o niej zaledwie garstka. Brutalna kolej rzeczy...
        Gdy trumna dotarła do celu, kapłan odmówił kolejną modlitwę, a następnie odśpiewał nieznaną mi pieśń. Kiedy pozostali wykonywali znak krzyża, ja ściskałam mocniej dłoń na ostrej łodydze. Wyglądało to tak, jakbym karała się w ten sposób za to, co mogło być odebrane jako brak szacunku dla zmarłej - nikt oczywiście nie zwrócił mi uwagi, ale spojrzenia Heather i pani Niny mówiły same za siebie - ale tak naprawdę był to akt złości. Złości na tych, którzy tego dnia zapomnieli o Delphine Lebrun i na dwie wyżej wymienione, które przekładały machanie ręką i klepanie wierszyków nad szczery żal i smutek. 
        Jako że przemowy żałobników ominięto (lub też nie były one częścią francuskich ceremonii pogrzebowych), zaraz po wybrzmieniu ostatniego słowa wyśpiewanego szorstkim basem zaczęto powoli spuszczać trumnę. 
Była wykonana z ulubionego surowca panny Lebrun, z mahoniu, zdobił ją wielki wieniec, na którego wstędze dostrzegłam nazwę Opéra Garnier. Delphine wielokrotnie występowała na jej deskach, była głęboko związana z tym miejscem; zrobiło mi się ciepło na sercu na myśl, że przynajmniej administracja owej placówki kulturowej o niej pamiętała. 
Wieniec został oczywiście zdjęty z wieka, zanim trumna ruszyła w dół, żal byłoby zakopywać coś tak pięknego - składał się z czerwonych, białych i różowych róż przeplatanych ozdobnymi liśćmi. 
        Wiedząc o tym, że mężczyźni odpowiedzialni za spuszczanie mahoniowej skrzyni byli na lekkim rauszu, obserwowałam ich dłonie w obawie, że któremuś za moment wyślizgnie się linka i dojdzie do katastrofy. 
Nic takiego się nie stało, najwyraźniej byli przyzwyczajeni do pracy na dopingu. Możliwym było, że tylko w takim stanie potrafili wykonywać dobrze swoje obowiązki, coś jak naćpana dziwka. 
        Osoby zebrane na ogrodzonej niskim płotkiem parceli zaczęły po kolei rzucać grudki ziemi na wieko trumny. Pierwszy zrobił to Gerard, dłonie mu drżały, po czerwonych policzkach płynęły łzy. Miałam ochotę go przytulić i powiedzieć, że z czasem ból złagodnieje, ale na chęciach się skończyło. 
Sama nie wiedziałam, co mnie powstrzymało - prawdopodobnie myśl, że mogłoby to być dla niego zbyt niezręczne. No i Heather mogłaby mnie posądzić o jakieś grzeszne zamiary, co wcale by mnie nie zdziwiło. 
W listopadzie zarzuciła mi próby uwodzenia Arthura Lane'a; stwierdziła, że "kusicielsko dotykałam jego twarzy", w rzeczywistości wyciągałam mu rzęsę z oka. Sam nie mógł tego zrobić, bo miał na dłoniach smar, Audrey nie poprosił, bo ta by mu prędzej wydłubała oko. 
        Do otwartego jeszcze dołu podeszłam jako ostatnia, razem z ziemią rzuciłam tam kwiat, wylądował na samym środku drewnianej powierzchni. 
- Przepraszam, że panią zawiodłam - oznajmiłam szeptem i zacisnęłam mocno powieki. 
        Zawiodłam nie tylko ją, rozczarowałam też Steviego, panią Robinson, babcię, a przede wszystkim samą siebie. Nic tak naprawdę się nie zmieniło, ponosiłam same porażki, choć marzyłam o sukcesach. Dostałam drugą szansę, ale ją zmarnowałam. A najgorsze było to, że nie miałam na kogo zrzucić winy. Tym razem to ja odpowiadałam za swoje niepowodzenie i cholernie mnie to bolało.





***





      - Możemy porozmawiać? - Usiadłam na brzegu kanapy i zacisnęłam obie dłonie na gorącym kubku. Heather odłożyła druty i zaczętą robótkę na stolik; uznałam to za odpowiedź twierdzącą. - Sporo o tym myślałam i zdecydowałam, że w styczniu wracam do Stanów. Mam odłożonych trochę pieniędzy, na bilet akurat wystarczy.
- Skąd ten pomysł? - Nie zdołała ukryć zaskoczenia, rozbrzmiewało w jej głosie i malowało się na twarzy. 
- Potrzebuję jakieś odmiany. Życie tutaj stało się zbyt monotonne. Czuję, że marnuję czas i że nie ma tu dla mnie żadnej przyszłości - wyjaśniłam. Ciało mi bezwolnie drżało, poważne rozmowy z babcią wciąż ogromnie mnie stresowały.
- W takim razie trzeba zadzwonić do ojca, żeby przygotował się na twój powrót - odparła po chwili milczenia. Nie była zachwycona, ale, o dziwo, nie próbowała wybijać mi tego pomysłu z głowy. Może gdzieś w głębi duszy też czuła, że to najlepsze rozwiązanie. 
- Nie wracam do Bellingham, lecę do Los Angeles. 
- Do Los Angeles? Czyś ty oszalała?! Nikogo tam nie znasz, nie będziesz miała ani pracy, ani dachu nad głową! 
Niepotrzebnie pochwaliłam dzień przez zachodem słońca...
- Jest tam pełno różnych knajp, w którejś na pewno będą potrzebować dodatkowej kelnerki. Poza tym potrafię tańczyć, a LA to miasto wielkich możliwości, tam nie patrzą na twoje wykształcenie, jeśli coś potrafisz, możesz sporo osiągnąć. 
- W podrzędnym barze ze striptizem! - prychnęła ironicznie.
- I taka z tobą rozmowa... - westchnęłam zrezygnowana.
- Ze mną? To ty zachowujesz się jak nieopierzona kretynka. Może i przestałaś brać narkotyki, ale nadal jesteś bezdennie głupia. Wiesz, jak kończą takie naiwne dziewuszki, którym to się wydaje, że jak pojadą do Hollywood z pustymi kieszeniami to po miesiącu będą opływać w dostatki? Jako prostytutki na ulicy, albo aktorki pornograficzne, tego chcesz, Marie? Taką przyszłość pragniesz sobie zgotować? Chcesz, żeby matka przewracała się w grobie?! Nasłuchałaś się bajania tej całej Sartre i zaraziłaś się jej głupotą! 
- A czy ja powiedziałam, że liczę na zostanie wielką gwiazdą? - zaczęłam się bronić. - Chodziło mi o angaż w jakieś grupie tanecznej, jeśli nie baletowej to takiej, która zarabia na konkursach tańca współczesnego. Matko kochana, mogę nawet pracować jako sprzątaczka w szkole tańca, byle tylko zacząć samodzielne życie i mieć styczność z tym, co kocham najbardziej! I wiesz co? Mam gdzieś, co o tym myślisz. Chciałam być wobec ciebie fair, uprzedzić cię o swoich planach, byś nie musiała stawać przed faktem dokonanym. Nie liczyłam na wsparcie, ale miałam nadzieję, że uszanujesz moją decyzję i nie urządzisz niepotrzebnej sceny. Mój błąd.
- A ja mam nadzieję, że Lilianne będzie rozsądniejsza od ciebie, kiedy dorośnie.
Pokręciłam bezradnie głową i bez słowa wróciłam na górę. Wszystko wróciło do dawnej, przedparyskiej normy.





***





        Pierwszego dnia nowego roku (którego nadejście przespałam), zaraz po przebudzeniu zabrałam się za pakowanie swoich rzeczy. 
Zamiast do starej torby wkładałam wszystkie ruchomości do walizki, którą Heather wsunęła pod łóżko, kiedy jeszcze spałam. Wciąż się do mnie nie odzywała, ale nie potrafiła powstrzymać swoich babcinych odruchów. 
        Kilka minut przed dwunastą wszystko było już ułożone w skórzanym futerale, a ja mogłam doprowadzić się do stanu używalności. 
Zanim zdążyłam dotknąć połyskującej klamki, z łazienki wyszła Lily. Zamiast, jak zwykle, się do mnie przytulić, wyminęła mnie z zadartą głową. 
- Nie zapomniałaś o czymś, karaluszku? - zapytałam, chwytając delikatnie jej ramię. Wyszarpała się z tego chwytu z taką szybkością, jakby mój dotyk palił jej skórę. 
- Nie odzywam się do ciebie.
- Dlaczego? - spytałam zaskoczona.
- Bo jesteś wstrętną kłamczuchą! Obiecałaś, że już zawsze będziemy razem i że nigdy więcej mnie nie zostawisz, a teraz lecisz do tego głupiego Los Angeles, a ja zostaję tutaj! Okłamałaś mnie, a miałaś nigdy mnie nie kłamać! Nienawidzę cię, Mary, nienawidzę! - krzyknęła głośno, a po jej czerwonych ze złości policzkach spłynęły łzy. Poczułam się tak, jakby ktoś uderzył mnie w głowę ciężkim młotem. 
- Lily, skarbie...
Nie pozwoliła mi dokończyć, obróciła się na pięcie i wbiegła do swojego pokoju. Do moich uszu doszedł szczęk przekręcanego klucza; tym razem zraniłam ją zbyt głęboko. Podbite oko była mi w stanie wybaczyć, ale złamane serce to było dla niej zbyt dużo.
        - Jestem pieprzonym potworem.





***





        Równo o dziewiątej przed bramą zatrzymała się taksówka; kierowca zatrąbił dwa razy, co wywabiło babcię z salonu. Zatrzymała mnie w połowie drogi do drzwi.
- Trzymaj. Nie jest tego dużo, ale na miesiąc powinno ci wystarczyć. 
Odstawiłam walizkę na podłogę i przejęłam z rąk Heather białą kopertę. W środku były pieniądze - sto pięćdziesiąt dolarów. 
- Wynajmij sobie pokój w jakimś przyzwoitym motelu i stołuj się w barach mlecznych. W międzyczasie szukaj pracy i oczywiście zadzwoń do mnie, jak tylko będziesz już zameldowana w pokoju. Nie zważaj na godzinę, i tak nie zasnę, dopóki nie będę miała pewności, że wylądowałaś cała i zdrowa. 
- Dobrze, zadzwonię - wydukałam zaskoczona tym wybuchem troski. 
- I uważaj na siebie, szczególnie po zmroku. Kalifornia pełna jest różnych zboczeńców.
- Pałętają się oni po całym świecie, nie tylko tam.
- Ostrożność nigdy nie zawadzi. 
- Oczywiście. - Uniosłam lekko kąciki ust. Heather głęboko westchnęła, po czym mocno mnie do siebie przytuliła, zaskakując po raz kolejny. 
Tym razem nie dałam tego po sobie poznać, odwzajemniłam uścisk, jakby było to dla mnie coś naturalnego.
- Tylko nie zapomnij zadzwonić - dodała pełnym przejęcia tonem, wypuściwszy mnie z ramion. 
- Nie zapomnę.
- Powodzenia, Marie. 
Skinęłam delikatnie głową i chwyciwszy rączkę brązowej walizki, opuściłam rodzinny dom mamy.
        Wyciągałam właśnie dłoń, by otworzyć furtkę, gdy usłyszałam głośne wołanie. Obróciłam się i zanim zorientowałam w sytuacji, Lily zacisnęła ramiona na moim ciele. Mocno, tak mocno, że aż rozbolały mnie żebra.
- Zmiażdżysz mi kości, karaluszku - rzuciłam, ledwo opanowując drżenie głosu. Nie drżał on jednak z bólu, a ze wzruszenia i radości; bałam się, że Lil się ze mną nie pożegna. 
- Masz do mnie pisać i dzwonić.
- Tak jest, kapitanie - odparłam i przycisnęłam wargi do czubka jej głowy.
- Przepraszam za to, co mówiłam wczoraj, byłam zła. Wiesz, że kocham cię najbardziej na świecie. 
- Wiem, skarbie, i też ogromnie cię kocham. 
- Jak będzie ci tam źle, to wrócisz tutaj do mnie? - Oderwała twarz od mojego płaszcza i spojrzała mi prosto w oczy. Płakała.
- Wsiądę w pierwszy samolot. - Chciałam dodać "obiecuję", ale przez wzgląd na naszą ostatnią rozmowę wydało mi się to być nie na miejscu.
- Będę tęsknić.
- Ja bardziej.
        Znów zacieśniła swój uścisk i pociągnęła głośno nosem. Zniecierpliwiony kierowca zatrąbił nerwowo. 
- Muszę już iść, karaluszku. 
Niechętnie oderwała się od mojego ciała. Jeszcze raz spojrzałam na jej anielsko śliczną buzię i ucałowałam różowe policzki. Ciężko mi było znów ją zostawiać, ale to było najlepsze możliwe rozwiązanie, przynajmniej tak wtedy myślałam. 
        Popędzona kolejnym klaksonem opuściłam podwórko, wrzuciłam rzeczy do otwartego bagażnika i zajęłam miejsce pasażera. 
Lily wyszła za mną i machała tak długo, dopóki nie wjechaliśmy w pierwszy zakręt. 
        Znów uciekałam, tym razem w nieznane, choć w głębi ducha czułam, że spotkam tam coś, co niegdyś było i wciąż pozostawało bliskie memu sercu. A raczej kogoś...