wtorek, 21 kwietnia 2015

02. Now I've said too much

        Żelazna furtka ozdobiona wielką literą L zajęczała głośno, a następnie zatrzasnęła się za moimi plecami. Zamknięty w wysokim kojcu doberman zaczął zawzięcie ujadać, czym zwrócił na mnie uwagę strzygącego żywopłot mężczyzny. 
- Panienka na lekcję?
Staruszek odłożył nożyce na świeżo skoszony trawnik i zsunął z głowy słomkowy kapelusz. Po jego zmarszczonym czole spływały stróżki potu, a spierzchnięte wargi zdawały się błagać o chociażby łyk zimnej wody. 
- Tak - odpowiedziałam i przeniosłam wzrok na psa; już nie szczekał, ale wlepiał we mnie ślepia tak, jakby próbował skanować mi mózg w celu poznania każdej mojej myśli, każdego wspomnienia, nawet tego najodleglejszego. Poczułam się z tym aż nazbyt niekomfortowo, co nie umknęło uwadze okrągłego ogrodnika.
- On tylko tak strasznie wygląda, w gruncie rzeczy to poczciwa psina. Pozorną agresją kamufluje swój strach. Nie wiedzieć czemu, boi się obcych jak ognia. Czasami czuję się tak, jakbym to ja miał za zadanie chronić jego, a nie odwrotnie. 
Zaśmiałam się uprzejmie, gdy i z jego ust wypłynęła fala tubalnego śmiechu. 
- Siostra jest w domu, pewnie już się niecierpliwi. Proszę pukać, bo dzwonek nie działa.
- Dziękuję.
Uśmiechnęłam się delikatnie i ruszyłam w stronę imponująco dużego budynku, który bardziej niż typowy dom jednorodzinny przypominał luksusową willę, taką utrzymaną w starym stylu, jakby zatrzymaną w osiemnastym wieku.
Przez całą drogę towarzyszył mi zapach róż, które były dosłownie wszędzie - na krzewach posadzonych wzdłuż kamiennej ścieżki, pod oknami słusznych rozmiarów, oplatały też stojącą na środku podwórza altanę i wyglądały nieśmiało zza szyb równie sporej oranżerii. Wszystkie bez wyjątku były czerwone, co wydało mi się być nieco kiczowate, przywodziło też myśl, że ich właścicielka nie mogła się pogodzić z tym, że jej kariera już dawno przeminęła. W końcu czerwone róże były nieodzownym elementem każdego przedstawienia baletowego. 
Albo po prostu lubi kwiaty i kolor czerwony, odezwał się we mnie głos rozsądku, który nie lubił, kiedy poddawałam wszystko amatorskiej, często błędnej psychoanalizie. 
Przyznałam mu po cichu rację, zaciskając palce na posrebrzanej kołatce w kształcie kokardy; uderzyła w mahoniowe drzwi z takim łoskotem, że aż zrobiło mi się głupio. W końcu prawdziwe damy pukały delikatnie i z wyczuciem, nie dobijały się jak natrętni akwizytorzy, przynajmniej tak twierdziła babcia, a ona znała się na dobrym wychowaniu znacznie lepiej niż ja.
- Już panienka jest, świetnie, proszę wejść. - Przede mną jak spod ziemi wyrosła szczupła, starsza kobieta z siwym kokiem sterczącym z czubka głowy. Zanim zdążyłam się przywitać, wyciągnęła w moją stronę smukłą, pomarszczoną dłoń. - Delphine Lebrun. 
- Mary King.
- Mary? - Spojrzała na mnie z lekkim zaskoczeniem. - Jestem pewna, że pani Lewis powiedziała Marie.
- Pani Lewis lubi zakłamywać rzeczywistość, by dopasować ją do swojego punktu widzenia. 
Uniosła lekko lewy kącik ust i zamknęła masywne drzwi. Nie byłam ani trochę zdziwiona, gdy w przedpokoju zobaczyłam kilka wazonów wypełnionych czerwonymi różami.
- Uwielbiam je, kojarzą mi się z najlepszym okresem mojej młodości - oznajmiła Lebrun, zauważywszy, że patrzę na jej kwiaty.
- Osobiście wolę różowe.
- Też piękne, aczkolwiek brakuje im romantyzmu. Tak w ogóle, to z jakiej części Stanów pochodzisz? - spytała, gdy weszłyśmy na obite czerwoną wykładziną schody.
- Aż taki mam koszmarny akcent?
- Nie, mówisz lepiej niż większość Amerykanów, z którymi miałam styczność, ale słychać, że francuski to nie jest twój pierwszy język. Naturalne naleciałości, których człowiek w pewnym wieku już się nie pozbędzie.
- Mieszkałam dotychczas w Waszyngtonie, a dokładniej rzecz biorąc, w Bellingham.
- To niedaleko Seattle, prawda?
Przytaknęłam, bezwolnie licząc każdy zaliczony stopień - dziesięć, sam środek prowadzących na pierwsze piętro schodów.
- W pięćdziesiątym drugim występowałam w Seattle razem ze swoją grupą baletową, siedem przedstawień w siedem dni. Miałam wtedy dwadzieścia lat. Poznałam tam przeuroczego chłopca, który pochodził właśnie z Bellingham. Utrzymywaliśmy kontakt listowny i to przez ponad dziesięć lat, aż do momentu, gdy wysłali go do Wietnamu, gdzie zginął w obozie jenieckim. Wielka szkoda - westchnęła nostalgicznie, kiedy to pokonałyśmy ostatni, dwudziesty schodek. Zatrzymała mnie u progu długiego, wyklejonego granatową tapetą korytarza, gdzie również nie zabrakło róż. - Za drugimi drzwiami po lewej stronie jest łazienka, tam się przebierzesz, a ja będę czekać w sali baletowej. To są te ostatnie drzwi na przeciwko nas. Mam nadzieję, że masz odpowiedni strój. 
- Tak, mam. Body, rajstopy i pointy - wyliczyłam, poklepując wiszącą na ramieniu torbę. Babcia, zgodnie z obietnicą, podeszła do moich zajęć bardzo poważnie i zaopatrzyła mnie w najlepszej jakości asortyment. Kupiła nawet tutu, choć do ćwiczeń nie była mi ona potrzebna.
- Znakomicie. - Uśmiechnęła się uprzejmie, po czym każda z nas ruszyła w wyznaczone miejsce. 
Kilka minut później stałam już po środku obszernego, dobrze oświetlonego pomieszczenia ozdobionego wysokimi lustrami i oprawionymi w ramy zdjęciami pani Delphine z różnych przedstawień. Ich ilość utwierdziła mnie w przekonaniu, że miałam przed sobą kobietę, która swojego czasu była rozchwytywaną i z całą pewnością zdolną tancerką. Poczułam nawet dyskomfort związany z tym, że nigdy wcześniej o niej nie słyszałam, było to jakoby okazanie braku należnego jej szacunku. 
- Zanim zaczniemy, chciałabym ci zadać kilka pytań - oznajmiła Lebrun, przyglądając mi się uważnie. To było klasyczne "sprawdzenie towaru", robiły tak wszystkie instruktorki baletu, z którymi miałam styczność. Chodziły wokół mnie, dotykały ramion, sprawdzały ruchomość kończyn, obserwowały plecy; takie oględziny były pierwszym etapem oceny naturalnych predyspozycji do wykonywania zawodu tancerki baletowej. - Ile miałaś lat, kiedy zaczęłaś tańczyć?
- Cztery.
- Wspaniale - uśmiechnęła się z aprobatą. - Im człowiek szybciej zaczyna, tym lepiej. Uwielbiam pracować z dziewczętami, które zaczęły swoją przygodę z baletem we wczesnym dzieciństwie. Traktują taniec jak coś bardzo naturalnego i mają wyrobione wspaniałe nawyki. Debiutujące na zajęciach nastolatki przez pierwsze godziny tylko płaczą i narzekają na ból. Prawdziwe utrapienie. - Zaśmiała się, a ja razem z nią. - Miałaś prywatne zajęcia czy należałaś do jakieś grupy?
- Chodziłam na zajęcia grupowe do domu kultury, od czasu do czasu ćwiczyłam też pod okiem prywatnych instruktorów. Kiedy miałam siedem lat, zostałam członkiem oficjalnego miejskiego zespołu juniorów. Często występowaliśmy na różnego rodzaju lokalnych festynach, koncertach okolicznościowych. Zdarzało nam się nawet występować w Seattle i Portland. Braliśmy też udział w stanowych konkursach, które zwykle kończyliśmy na podium. Gdy miałam jedenaście lat, instruktorka chciała mnie przenieść do grupy dla dorosłych, ale członkinie się na to nie zgodziły. Stwierdziły, że nie będą tańczyć z gówniarą. Dodały też, że zaburzałabym ich wizualną harmonię, jednak do dziś myślę, że chodziło o to, że byłam lepsza od każdej z nich i po prostu było im głupio. 
- Podoba mi się twoja pewność siebie - powiedziała Delphine z pełnym aprobaty spojrzeniem.
- Byłam wtedy w swojej życiowej formie, więc nie miałam podstaw do tego, by w siebie wątpić. 
- A jakie role tańczyłaś?
- Zwykle nasze występy opierały się na pokazywaniu pojedynczych układów, często wymyślanych przez naszą instruktorkę, ale zdarzały się też konkretne przedstawienia. Tańczyłam jako Klara w Dziadku do orzechów, byłam też Kopciuszkiem, Juaną w Don Kichocie i Aurorą w Śpiącej królewnie - wyrecytowałam płynnie. Swojego czasu byłam niezwykle dumna z tych ról, mimo iż ich ilość nie była imponująca, szczególnie dla zawodowej baletnicy.
- Ile miałaś lat, gdy tańczyłaś Aurorę?
- Dwanaście.
- W takim razie jestem pod wrażeniem. To skomplikowana rola, wymagająca dużych umiejętności i nienagannej techniki. Tańczyłam ją jako szesnastolatka i był to dla mnie ogromny wysiłek. 
- Nie będę ukrywać, że nasza wersja była nieco uproszczona.
- Nieważne czy uproszczona, czy nie, zatańczyć ją może tylko nieprzeciętnie utalentowana osoba.
Uśmiechnęłam się dumnie, choć nie powinnam była tego robić - w końcu od tego czasu minęło dziewięć lat, w tym osiem bez regularnych ćwiczeń, z moich ówczesnych imponujących umiejętności mogło nie zostać kompletnie nic. 
- I ostatnie pytanie, to najbardziej nurtujące, kiedy i dlaczego przestałaś tańczyć?
- W wieku trzynastu lat. Miałam wtedy wypadek samochodowy, w którym zginęła moja mama.
- Ogromnie mi przykro - wtrąciła pełnym współczucia tonem; odpłaciłam się jej spojrzeniem pod tytułem: dziękuję, choć to dosyć dziwne dziękować w takiej sytuacji, ale tego wymaga kultura, które posyłałam już chyba tysiąc razy, tysiącom ludzi w ciągu ostatnich ośmiu lat. 
- Złamałam wtedy obojczyk. Oczywiście nie było żadnych przeciwwskazań, po rehabilitacji mogłam z powrotem wrócić do tańca, mój lekarz mnie nawet do tego namawiał, ale pojawiła się we mnie jakaś wewnętrzna blokada. Bałam się, że nie będę już tak sprawna jak kiedyś, że bardzo łatwo będę mogła doznać kolejnego urazu. W końcu raz złamana kość nie jest już tak wytrzymała. W dodatku straciłam swoją motywację. To mama była moim motorem napędowym, moją największą fanką. To ona budowała moją pewność siebie, moją wartość... - Nawet nie zauważyłam, kiedy z moich oczu wypłynęły łzy, w tym, że płaczę, zorientowałam się dopiero wtedy, gdy słona kropla dotknęła kącika ust. - Strasznie panią przepraszam.
- Nie masz za co, naprawdę...
- Choćbym nie wiem, jak się starała, nie potrafię o tym mówić bez łez.
- I nie ma w tym niczego złego. Ja też płaczę, kiedy wspominam swoją nieżyjącą mamę, to naturalna rzecz, absolutnie żaden powód do zażenowania - uśmiechnęła się ciepło i wytarła moją twarz wierzchem dłoni, czym całkowicie zdobyła moje serce. - Dobrze, dosyć tej teorii, zapraszam do drążka. Najpierw się rozgrzejesz, a potem ja sprawdzę, co potrafisz.
Po paru minutach rozciągania byłam gotowa do akcji i nieco przerażona. Bałam się, że pomieszam pozycje albo nie dam rady wykonać ich w sposób, który zadowoliłby Delphine Lebrun. 
- To teraz mały teścik. Pozycja I.
Wzięłam głęboki oddech i ustawiłam stopy na zewnątrz, stykając ze sobą pięty, co zabolało tak bardzo, że miałam ochotę krzyknąć, jednak w porę zacisnęłam zęby i skupiłam się na rękach - uniesione, zaokrąglone, nieco wysunięte do przodu, palce nie miały prawa się zetknąć. 
- Pozycja II.
Stopy na jednej linii, rozłożone ramiona, doskonała symetria.
- Pozycja III.
Z wielką ulgą wysunęłam lewą stopę przed prawą, upewniłam się, że pięta styka się z nią dokładnie w połowie długości i odwiodłam prawą rękę w bok. 
- Pozycja IV.
Tym razem wysunęłam całą nogę, wykręciłam ponownie obie stopy, co wzmożyło palący ból mięśni, prawą rękę ułożyłam tak jak poprzednio, lewą uniosłam, tworząc z niej swoisty łuk. 
- I pozycja V.
- Moja ulubiona - oznajmiłam z niemałym trudem. Ciężko było swobodnie mówić, kiedy całe ciało bolało jak jasna cholera, jednak bez zbędnego narzekania skrzyżowałam nogi, wyrównałam ułożenie stóp, a z rąk stworzyłam zaokrągloną linię. 
- Skoro już jesteś w pozycji V, wykonaj suivi.
Nie zmieniając ułożenia ciała, stanęłam na palcach i zaczęłam przestępować z jednej nogi na drugą. Był to jeden z moich najulubieńszych kroków - tworzył efekt płynięcia nad ziemią, co zawsze robiło ogromne wrażenie na publiczności. 
- W porządku, możesz chwilę odpocząć.
Z wielką ulgą przyjęłam najnaturalniejszą dla człowieka pozycję i wzięłam jeszcze głębszy oddech niż na samym początku. 
- Doskonale znasz wszystkie pozycje i wykonujesz je naprawdę dobrze, jednak za bardzo się spinasz i drżą ci mięśnie, co jest skutkiem braku regularnych ćwiczeń, ale myślę, że jak tylko wrócisz do wprawy, wszystko będzie idealne. 
Posłałam jej uprzejmy uśmiech i rozmasowałam obolałe uda. 
- Teraz przetestuję twoją wytrzymałość. Pointe, najdłużej jak potrafisz.
Zaklęłam w duchu, po czym stanęłam na czubkach palców i zacisnęłam mocno zęby, zastanawiając się jednocześnie, jaki środek najlepiej poradzi sobie z zakrwawionymi rajstopami...





***




        - Umieram! - jęknęłam żałośnie i wyciągnęłam stopy z chłodnej wody. Lily podała mi nasączony środkiem łagodzącym rany bandaż, którym obłożyłam obolałe, poździerane aż do krwi kończyny. Nowe, nazbyt sztywne pointy i intensywny trening po tak długiej przerwie to było naprawdę kiepskie w skutkach połączenie. Choć ból stóp był niczym w porównaniu do tego, który zaatakował obojczyk. Czułam się tak, jakby ktoś wwiercał mi gwoździe w kość, albo przecinał ją tępą piłą. Był taki moment, kilka minut przed wyjściem babci do apteki, że zaczęłam żałować, iż nie miałam przy sobie kokainy. Jedna ścieżka i wszystko wróciłoby do normy. Nie chodziło nawet o haj, a o zwykłe znieczulenie, którego nie były w stanie zapewnić mi maści schowane w apteczce Heather. 
- Dobrze, że babcia nie każe mi być baletnicą - oznajmiła Lil tuż po tym, jak podniosła z podłogi miskę z zabarwioną na rubinowo wodą. - Wolę już śpiewać w kościele po francusku niż mieć takie rany na nogach.
- Jakie tam rany, zwykłe otarcia. Parę dni i nie będzie po nich śladu.
- No nie wiem, czy takie zwykłe. Jak mnie obcierają buty, to nie leci mi aż tyle krwi.
- Bo wampiry wypijają ci dużą jej część, kiedy śpisz. 
- Przestań, Mary! - pisnęła, a znajdująca się w jej rękach miednica zachwiała się niebezpiecznie. 
Tydzień wcześniej obejrzała horror o bezwzględnych krwiopijcach i nabawiła się swoistej paranoi: przed snem zaglądała pod łóżka i szafki, kilkanaście razy sprawdzała szczelność okien i jadła co najmniej cztery kanapki z czosnkiem dziennie, popijając je ciepłym mlekiem z dodatkiem owej rośliny. Babcię zwykle irytowały jej "irracjonalne strachy", ale ten był jej bardzo na rękę, gdyż uważała, że każdy powinien jeść jak najwięcej czosnku, by zachować dobre zdrowie, szczególnie dzieci w wieku szkolnym.  
- Ale z czym przestać?
- Masz mnie nie straszyć.
- Ale ja cię wcale nie straszę, mówię, jak jest. Każdej nocy pojawiają się tu wampiry. Wchodzą przez okno na strychu, a potem zakradają się do naszego pokoju i piją twoją krew. Mojej nie chcą, bo twierdzą, że dziecięca daje im więcej energii - kontynuowałam, zapominając na chwilę o bólu, przypomniałam sobie za to, jak pewnej nocy Courtney straszyła mnie dokładnie w taki sam sposób. Świeżo po seansie Draculi opowiadała o czyhających na mnie wampirach i gryzła mnie w szyję, prawie przyprawiając o zawał serca. Mimo iż w tamtej chwili miałam ochotę ją za to zabić, to było jedno z moich najulubieńszych wspomnień z udziałem Ravin...
- Powiem wszystko babci! - oznajmiła oburzona i wyraźnie przestraszona. 
- Co mi powiesz? 
W salonie, nie wiadomo kiedy, pojawiła się Heather. Nie zdjęła nawet butów, od razu podeszła do kanapy, na której siedziałam.
- Mary mnie straszy. Mówi, że gryzą mnie wampiry. 
- Dałabyś już temu spokój, Lilianne. Nie widzisz, że Marie się źle czuje?
- Ale...
- Żadnych ale, zanieś tę miskę do łazienki i przynieś szklankę wody. Wlej tę przegotowaną z dzbanka, nie z kranu. A ty, Marie, masz tu tabletki. Audrey dała mi najsilniejsze, jakie mieli na stanie. 
- Wątpię, żeby pomogły, ale lepsze to niż nic.
- Muszą pomóc, kosztowały sześćdziesiąt franków, to wręcz rozbój w biały dzień. A tak w ogóle, to bardzo mi się ten ból nie podoba. 
- Też nie jestem nim zachwycona, ale to normalne, że po takim wysiłku jestem obolała. Pani Lebrun dała mi nie nieźle w kość. 
- Ty mi tu nie mydl oczu wysiłkiem. Już w zeszłym roku skarżyłaś się na ten nieszczęsny obojczyk, nie możesz tego bagatelizować. Musisz pójść do lekarza. 
- I co mi lekarz poradzi? Był złamany i to więcej niż jeden raz, to normalne, że boli.
- Owszem, pourazowe bóle to normalna rzecz, ale nie aż tak silne. Może źle ci się zrosła kość? Skąd wiesz, że nie? Jutro z samego rana pojedziemy do szpitala zrobić prześwietlenie i zarejestrować cię do chirurga. Doktor Fortier to doskonały specjalista, operował waszemu dziadkowi kolano, ufam mu, jak mało komu. 
- Marnowanie czasu i pieniędzy.
- Uparta jak mamuśka, ale nie bardziej niż ja. Na zdrowiu, moja droga, się nie oszczędza. Zrobisz tyle badań, ile będzie trzeba, koniec dyskusji! - oznajmiła twardo i spojrzała w stronę korytarza. - Lilianne, szybciej z tą wodą! Kazałam ci ją nalać z dzbanka, nie nabrać ze studni! Ślimaczy się to dziecko niemiłosiernie. 
Pomachałam tylko głową i oparłam się o wielką poduszkę przyniesioną z góry - nie odezwałam się już nawet słowem, bo nie miało to najmniejszego sensu. Wola Heather w domu Heather była świętością i nikt nie mógł jej przegadać, nawet osoba, której zdanie w danej sytuacji powinno być najważniejsze.
- Lilianne! 





***



        W życiu każdego dziecka przychodzi taki moment, kiedy to przytłoczone złośliwością i docinkami starszego rodzeństwa wybucha niczym mały wulkan - erupcja Lily King nastąpiła chwilę po tym, jak rano podeszła do lusterka i zobaczyła dwa czerwone ślady na swojej szyi. 
Gdy minął pierwszy szok (i ucichł głośny pisk), zorientowała się, że to nic innego tylko kropki namalowane markerem, moim markerem. 
Jak opętana rzuciła się na mnie z pięściami, krzycząc, że jestem podła, że mnie nienawidzi i że mam się wynieść z naszego pokoju. Jej wrzaski przywołały rozzłoszczoną Heather; kazała jej się natychmiast uspokoić, a mi przyszykować do wyjścia. Celem była placówka medyczna, gdzie wykonano mi zdjęcie rentgenowskie; Lily została w domu pod opieką matki Vincenta. Melanie Audet, w przeciwieństwie do syna, nie była miła i uprzejma. Kiedy tylko mnie zobaczyła, przyjęła poważny wyraz twarzy, a jej spojrzenie było tak zimne, że aż przeszedł mnie nieprzyjemny dreszcz. Sytuacja powtórzyła się, gdy wróciłyśmy ze szpitala - staruszka dosłownie zmroziła mnie wzrokiem, zupełnie jakbym wyrządziła jej jakąś wielką krzywdę. Nie mniej wrogo przywitała mnie też siostra i nie pomogły nawet czekoladowe lizaki, których kupiłam jej cały kartonik. Kazała mi się nimi wypchać i zabrać swoje rzeczy z JEJ pokoju. Tak też zrobiłam - wszystko to, co zdążyłam już rozpakować, wrzuciłam do kartonowego pudła i przerzuciwszy torbę (gdzie znajdowały się nierozpakowane rzeczy) przez ramię, udałam się do sypialni znajdującej się na końcu długiego korytarza, do pokoju mamy. Był znacznie mniejszy niż ten gościnny, ale dzięki temu przytulniejszy. I przede wszystkim był jej, a to automatycznie czyniło go wyjątkowym i na swój sposób niezwykłym. 
        Jako że miałam zajęte ręce, pchnęłam pomalowane na biało drzwi nogą, co nie było najlepszym pomysłem, ze względu na to, że przez ból straciłam równowagę i stojące na kartonie pudełko lizaków zachwiało się, a następnie wpadło prosto pod obłożone małymi poduszeczkami łóżko. 
- Cholera jasna!
Odłożyłam wszystkie rzeczy i położyłam się na podłodze, by odzyskać swoją zgubę. Coś jednak odwróciło moją uwagę - deska, która, gdy tylko ją dotknęłam, próbując sięgnąć kwadratowego pudełka, zatańczyła pod moimi palcami. Zaintrygowana podsunęłam się do przodu i podważyłam ją paznokciem - natychmiast odskoczyła, odkrywając swoją tajemnicę: gruby, skórzany notes upchnięty w płytkiej dziurze. Wyłowiłam go z niej z niemałym trudem i wytarłam z kurzu, orientując się przy okazji, że wcale nie był obity skórą, a zwykłą tekturową okładką stylizowaną na ów materiał, którą od razu odchyliłam, by poznać jego zawartość.

Własność Emily Lewis, intruzom wstęp wzbroniony! 

       Zamiast charakterystycznego dla mamy serduszka nad wszystkimi literami I znajdowały się miniaturowe trupie czaszki. Od razu domyśliłam się, że był to jej pamiętnik z czasów, kiedy to była szaleńczo zakochana w tym całym rockersie, o którym opowiadała mi babcia. 
Zadałam sobie w głowie istotne pytanie: czy rodzona córka to intruz?
- Bynajmniej - odpowiedziałam i przewróciłam stronę. Musiałam, po prostu musiałam się dowiedzieć, jaka była mama, kiedy na jakiś czas przeszła na ciemną stronę mocy. 

Jest drugi dzień października - zaczynam nowe życie, a co za tym idzie, nowy pamiętnik. 
Dziś w toalecie szkolnej podsłuchałam rozmowę koleżanek Juliena - naśmiewały się ze mnie. Mówiły, że muszę być wybitnie naiwna albo bardzo głupia, jeśli myślę, że on zwróci uwagę na słodką do wyrzygania blondyneczkę z kwiatkami we włosach. 
Najpierw się z tego wszystkiego rozpłakałam, a potem doszłam do wniosku, że jeśli chcę zwrócić na siebie uwagę Juliena Milo, muszę się zmienić.
Jutro po szkole idę do Cloudette, jej siostra uczy się na fryzjerkę i zgodziła się ufarbować mi włosy za darmo, tak w ramach ćwiczeń. Trochę się boję, bo nigdy wcześniej tego nie robiłam, a słyszałam, że czasami mogą nawet wypaść włosy, jak ktoś źle to zrobi, ale zaryzykuję, miłość Juliena jest tego warta. Zresztą łysa byłabym i tak dla niego atrakcyjniejsza niż teraz. Muszę też kupić nowe ciuchy, ale o pieniądze poproszę tatę, bo mama nie pozwoli mi kupić niczego, co nie będzie uroczą sukieneczką w kwiatki. To ona robi ze mnie taką słodką laleczkę, nie pytając nawet, czy mi to odpowiada. 
Jak tylko Julien zwróci na mnie uwagę, ucieknę razem z nim do Londynu (właśnie tam Milo chce się przenieść, jak tylko uzbiera trochę pieniędzy). To byłoby takie romantyczne: dwójka zakochanych ucieka w nieznane sobie miejsce i zaczyna samodzielne życie z dala od rodziców, którzy próbują ich ciągle kontrolować. 
Mam nadzieję, że tak się właśnie stanie, że tak będzie wyglądała moja przyszłość. Emily Milo, czy to nie brzmi cudownie?


        Zaśmiałam się gorzko - mama w kwestiach damsko-męskich była tak samo naiwna jak ja. Choć gdyby tak urządzić między nami konkurs, z pewnością bym wygrała, bo w końcu ona była taka w wieku czternastu lat, ja mając dwadzieścia wmawiałam sobie, że mogę zostać żoną Charliego Bronsona, ignorując fakt, że traktował mnie jak prywatną prostytutkę. 
- Marie, przyszedł Vincent!
Jak rażona prądem podskoczyłam w miejscu, prawie wypuszczając dziennik z rąk. Ta kobieta swoim wrzaskiem obudziłaby nawet zmarłego. 
- Już idę! - odkrzyknęłam i zamiast znów kłaść się pod łóżko, schowałam notatnik w swojej torbie, gdzie był tak samo bezpieczny. Czekało mnie kilka dni frapującej lektury...
       Gdy tylko pojawiłam się w salonie, babcia zabrała Lily do kuchni na "lekcję cukiernictwa"; zostałam sam na sam z Audetem, który zachowywał się nieco inaczej niż podczas naszych wcześniejszych spotkań. Był spięty i rozkojarzony.
- Możemy zaczynać? - odezwałam się pierwsza w obawie, że on się na to nie odważy.
- Tak, tak, oczywiście - zaśmiał się nerwowo i wskazał mi miejsce na stojącej przed pianinem ławeczce. Sam stanął z boku, jakby nie chciał lub też bał się do mnie zbliżyć. 
- Nie powinieneś usiąść obok i mnie instruować?
- Nie, na razie nie będziemy grać. Dzisiaj chcę cię nauczyć poprawnej postawy i układu dłoni, stąd będę lepiej widział - wytłumaczył i odkaszlnął. - To są takie nudne podstawy, ale konieczne. Zakładam, że twój były chłopak ci ich nie pokazał i zaczynałaś...
- Od dupy strony - dokończyłam za niego. 
- Zamierzałem ująć to nieco inaczej, ale o to w gruncie rzeczy mi chodziło. - Uśmiechnął się serdecznie i przeszedł do rzeczy. - Najpierw postawa: plecy wyprostowane, ręka na wysokości klawiatury, przedramię ułożone poziomo. 
Dostosowałam się do owych poleceń i posłałam Vincentowi pytające spojrzenie, które miało zachęcić go do podania kolejnych. 
- Teraz dłonie: lekko zaokrąglone, nadgarstki uniesione.
- Dobrze?
- Nie, nie tak. - W końcu do mnie podszedł i złapał delikatnie za lewy nadgarstek. Drżała mu dłoń, a oddech był nieco przyspieszony. Mogłam też przysiąc, że słyszałam mocne bicie jego serca. - Przegub niżej niż kostki. 
- W porządku. - Uśmiechnęłam się, a on z wyraźną ulgą wrócił na wcześniej zajmowane miejsce. 
- Teraz będzie małe ćwiczenie, uderzaj w klawisze każdym palcem po kolei, tylko pamiętaj, by cały czas zachować odpowiedni układ dłoni. Cały ciężar ma opadać na końcówkę palca. 
- I długo mam tak stukać?
- Dziesięć minut. Wiem, że to nużące, ale bardzo pomaga w późniejszej grze. 
- Ty tu jesteś specjalistą. - Posłałam mu kolejny uśmiech i rozpoczęłam ćwiczenie, które faktycznie było nieco nudne, co skłoniło mnie do tego, by rozpocząć z nim rozmowę na temat dawnego ukochanego mamy. - Mam do ciebie pytanie, ale nie chodzi o muzykę.
- Słucham uważnie.
- Znałeś Juliena Milo, tego chłopaka, w którym była zakochana moja mama? 
W jednej chwili na twarzy Vincenta pojawił się grymas złości i obrzydzenia, zupełnie jakby ktoś zostawił mu na wycieraczce podpalony worek z odchodami. 
- Parszywy łajdak bawił się Emily, jakby była pieprzonym przedmiotem - wycedził gniewnie i nagle wszystko stało się oczywiste: jego zachwyt, gdy odkrył moje podobieństwo do mamy, to speszenie, gdy zostaliśmy sami i ten gniew na Milo mimo upływu lat.
- Kochałeś się w mojej mamie! 
Złość znów ustąpiła miejsca speszeniu i to jeszcze większemu niż poprzednio. 
- Po prostu była moją przyjaciółką, a on... Cholera, niepotrzebnie się odzywałem.
- Nie masz się czego wstydzić, w końcu była atrakcyjną kobietą. Prawie wszyscy koledzy mojego ojca się w niej podkochiwali. To była miłość jednostronna czy byliście parą? - zapytałam zaciekawiona, przerywając ćwiczenie.
- I tak powiedziałem już za dużo. Skup się na klawiaturze.
- Vincent, nie bądź taki, powiedz mi - dodałam błagalnym tonem.
- Przyszedłem tu na lekcję, nie na pogaduszki.
- I tak się dowiem.
- Świetnie. A teraz kolejne ćwiczenie.
Pokręciłam głową i z powrotem skupiłam się na instrumencie. Przeszłość mamy robiła się coraz bardziej interesująca...




***



       - Tak jak się tego obawiałem, powstał staw rzekomy - oznajmił Fortier po chwili wpatrywania się w zdjęcie rentgenowskie zawieszone na podświetlanej tablicy.
- Jezu Chryste! - zawyła babcia, choć ewidentnie nie miała pojęcia, co to dokładnie znaczyło. Wystarczył poważny ton lekarza i słowo obawiałem, by się przeraziła. - Czyli miałam rację, kość się źle zrosła. 
- Nie zrosła się w ogóle - poprawił babcię chirurg. - Zwykle przyczyną jest źle wykonane zespolenie kości, czasami winę ponoszą choroby metaboliczne i nałogi pacjenta, szczególnie palenie tytoniu. 
- No i wszystko jasne, Marie kurzy jak smok i to od wielu lat. Doprawdy niepojęte jest to, że mój zięć na to pozwolił. 
Przewróciłam oczami, żałując tego, że w ogóle powiedziałam babci o bólu, mogłam siedzieć cicho, zaoszczędziłabym tym sobie nerwów i stresu. Tak, stresu, bo kiedy z ust Fortiera padły słowa źle wykonane zespolenie kości, zapaliła mi się w głowie czerwona lampka. W końcu skutki niepoprawnie wykonanej operacji mógł naprawić tylko kolejny zabieg, a to była ostatnia rzecz, jakiej chciałam. 
- Proszę nie winić zięcia, młodych ludzi ciężko jest teraz kontrolować.
- Bo brakuje im dyscypliny. Ale mniejsza o to, proszę powiedzieć, co można zrobić z tym rzekomym stawem. 
- Najskuteczniejsze rozwiązanie to zabieg chirurgiczny, w tym przypadku zalecałbym wykonanie nawiercania sposobem Becka. Polega ono na... 
- Nie zgadzam się na żadną operację! - przerwałam mu stanowczym tonem. 
- Marie, to dla twojego dobra!
- Nieważne. Nie chcę, żeby mnie kroili czy wiercili mi kości. 
- Ona jest niemożliwa. - Heather westchnęła bezradnie i zakryła usta drżącą dłonią.
- Proszę się nie denerwować, pani Lewis. Wielu pacjentów nie godzi się na ponowny zabieg. Są zrażeni i ja to w pełni rozumiem. Rozumiem, szanuję i zalecam leczenie bezinwazyjne. 
Obie z babcią spojrzałyśmy na niego z wielkim zainteresowaniem. 
- To przede wszystkim kinezyterapia połączona z elektrostymulacją. Do tego dochodzi jeszcze odpowiednia dieta i pożegnanie z papierosami. W wielu przypadkach to wystarczyło i operacja nie była konieczna. 
- Na to mogę się zgodzić - oznajmiłam po chwili namysłu.
- Dzięki Bogu! - Heather wzniosła oczy ku niebu i złożyła dłonie w modlitewnym geście. 
- Tylko uprzedzam, elektroterapia jest dosyć kosztowna.
- Koszty nie grają roli. Wyłożę tyle pieniędzy, ile będzie trzeba, bo zdrowie jest bezcenne, zwłaszcza zdrowie moich wnuczek - oznajmiła babcia i zrobiła coś, czego zupełnie się nie spodziewałam: objęła mnie ramieniem tak czule, że nie mogłam powstrzymać uśmiechu. Pierwszy raz od szesnastu lat. 

.............................
Tytuł rozdziału: Teraz powiedziałem za dużo


       Przyznaję bez bicia, że jestem kompletnym laikiem, jeśli chodzi o balet. Przed napisaniem tego rozdziału zapoznałam się z terminologią obowiązującą w tej dziedzinie sztuki i to na niej się opierałam. 

6 komentarzy:

  1. Nowy rozdział, fajnie, zawsze to dobry powód, żeby odwlekać naukę do egzaminu ;)

    Na balecie też się totalnie nie znam, więc nie wypowiem się na temat poprawności tego fragmentu, ale bardzo miło się czyta o Mary, która wraca do swojej dawnej pasji. Cholera, dziewczyna zasłużyła na trochę szczęścia i normalnego życia jak mało kto. Delphine też na plus, chociaż spodziewałam się na początku jakiejś zgorzkniałej zołzy, a tu proszę, całkiem miła kobieta.

    Dziwi mnie natomiast zachowanie Vincenta. Hmm. Ciekawe, co też się wydarzyło między nim a Emily, że tak gwałtownie zareagował na słowa Mary. Zaintrygowałaś mnie, czekam na rozwiązanie zagadki.

    Co tu jeszcze mogę powiedzieć? Heather, no wiadomo, każdy jej "występ" w opowiadaniu przywołuje uśmiech na twarzy. Trochę jakbym czytała o własnej babci, dokładnie te same teksty o paleniu papierosów, a sytuacja podczas wizyty u lekarza - kurczę, moja babcia reaguje identycznie :)

    Tradycyjnie życzę weny i serdecznie pozdrawiam :)

    P.S. Czyżbym w końcu była pierwsza z komentarzem?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tylko proszę mnie nie winić w razie oblania :D
      A tak poważnie, to trzymam kciuki za to, by poszedł dobrze ;).

      Rozważałam opcję ze zgorzkniałą zołzą, ale podczas pisania charakter Delphine nakreślił się praktycznie sam. Jednak jakaś zołza na pewno się w przyszłości pojawi :).

      Cieszę się z tego, że ten wątek okazał się dla kogoś intrygujący. Można powiedzieć, że on też wyszedł w praniu. Niczego dokładnie nie zaplanowałam, wszystko ułożyło się praktycznie samo.

      Babcie, ach te babcie, potrafią dać człowiekowi w kość, być opryskliwe, ale w razie jakichś kłopotów, zawsze można na nie liczyć ;).

      Tradycyjnie dziękuję (powoli zaczynam już układać sobie w głowie rozdział szósty, więc wena przyda się i to bardzo) i również pozdrawiam.

      Tak! Nagrodę stanowi moja niezmierna wdzięczność :).

      Usuń
  2. no i po dziesiątym podejściu w końcu udało mi się przeczytać rozdział! :) dziwny jakiś ten Vincent, jakoś po tym fragmencie zaczęłam go inaczej postrzegać. dlaczego on się wręcz boi Mary?
    ciekawe jakie sekrety skrywała Emily; musiały być całkiem niezłe, skoro z jej córki takie ziółko wyrosło :D
    Heather od czasu przeprowadzki do Paryża zbiera same plusy, chyba nigdy nie była tak niesamowicie ludzka!
    no i bardzo dobrze, że Mary wróciła do baletu, otworzyła się przed nauczycielką i w końcu robi jakieś kroki (chociaż nie z własnej woli, ale jednak), żeby wyleczyć ten nieszczęsny obojczyk.
    a tak w ogóle, to Jared wie, że ona wcale nie umarła?
    pozdrawiam i przepraszam, że tak dlugo się nie odzywałam, plus wybacz mi tak chaotyczny komentarz - po prostu po przeczytaniu czegoś nie umiem jasno wyrazić swoich myśli, powstaje taki kociokwik.
    Ola

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czyli powiedzenie "do trzech razy sztuka" traci tutaj sens :). Nie bardzo wiem, jak to odbierać - tekst jest tak koszmarny, że potrzeba kilku podejść, by przez niego przebrnąć czy to kwestia chociażby braku czasu - ale nieważne, to mało istotny szczegół ;)
      Jeśli chodzi o Vincenta i Emily wszystko wyjaśni się w rozdziale trzecim, który pojawi się na blogu za kilka minut.
      Na tym też mi zależało - pokazać Heather z drugiej, nieco łagodniejszej strony, przy jednoczesnym pokazaniu, że wciąż jednak ma tego diabełka pod skórą.
      Nie wie. Jest cały czas przekonany, że umarła.
      Nie ma co przepraszać, ostatnimi czasy zeszłam na ziemię i mam świadomość tego, że ja i moja wesoła twórczość nie stanowimy centrum wszechświata. Swoją drogą bardzo ciekawe określenie, mam na myśli "kociokwik", pierwszy raz się z nim spotykam :).
      Przy okazji: ten komentarz to dla mnie miła niespodzianka, bo byłam pewna, że już nikt się nie odezwie :).

      Usuń
  3. Nie nazwałabym Cie laikiem, bo dla mnie to było profesjonalnie napisane, a ja ni w ząb nie znam się na balecie. Ba, ja go nie lubię. A jednak "Pierdziel" Vincent nie podrywał Mary i chwała mu za to. Chyba bym go osobiście zabiła za to. Babcia Heather zaczyna mnie naprawdę zaskakiwać. Jak tak dalej pójdzie, to zostanę jej fanką. Naprawdę, jak kobieta chce, to potrafi być ludzka i jak prawdziwa babcia. Co mnie zaskoczyło to to, że Mary nastraszyła Lilly, jak zazwyczaj tego nie robiła. Odkrycie pamiętnika mamy musi być ekscytującym przeżyciem i będzie dla Mary niczym święty Graal dla poszukiwaczy skarbów. Sama jestem ciekawa, co Mary w nim odkryje. I co ja odkryję w kolejnych rozdziałach. Pozdrawiam:) Na dzisiaj koniec z komentowaniem, ale w tym tygodniu chyba nadrobię resztę:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W takim razie bardzo się cieszę, że udało mi się stworzyć pozory obeznania w temacie. Ja tak naprawdę polubiłam balet dzięki Mary. Jako autor dajesz coś postaci od siebie, a i ona nie pozostaje ci dłużna :).
      Ten "pierdziel" mnie rozbraja, Vincent ma czterdzieści lat, więc wcale taki stary nie jest, co najwyżej nieco poważny :).
      Nie ma pośpiechu, naprawdę. Komentuj wtedy, kiedy masz na to czas, siłę i ochotę :).

      Usuń