czwartek, 17 września 2015

07. Daddy, you'll never know just what I was feeling

        - Te kwiatki są przepiękne - oznajmiła Courtney, przyciskając nieduży bukiecik sztucznych róż do twarzy. Gdy tylko wzięła głęboki oddech, zmarszczyła brwi w grymasie ogromnego zaskoczenia. - Ale one nie pachną. Czemu nie pachną? 
- Bo nie są prawdziwe.
- Czyli nie wyrosły w ogródku? - Spojrzała na mnie niepewnie.
- Nie, zrobili je ludzie.
- Ale po co robić martwe kwiaty, kiedy jest tyle żywych i pachnących! 
- Po to, by mogły stać przez wiele, wiele lat. Widzisz, Courtney - zwróciłam się do Ravin tym samym tonem, którym wyjaśniałam Lily rzeczy, których z racji swojego wieku nie rozumiała - sztuczne kwiaty nigdy nie usychają. Cały czas są tak samo piękne. 
- Ale nie pachną... - wydukała zrezygnowanym tonem.
- Aż tak bardzo zależy ci na zapachu?
Przytaknęła delikatnym skinięciem głowy i podrapała się po szyi - widniała na niej spora blizna, pamiątka po rurze wetkniętej w tchawicę. 
- Zaraz coś załatwimy... - wymruczałam pod nosem i otworzyłam masywne drzwi, za którymi, zgodnie z zapowiedzią, siedziała gadatliwa pielęgniarka. - Przepraszam, ma może pani przy sobie perfumy? 
Kobieta wstała z plastikowego krzesła i zanurzyła dłoń w kieszeni swojego służbowego stroju. Białego, bo jakżeby inaczej...
- Proszę bardzo. Zawsze noszę je przy sobie, bo lubię sobie od czasu do czasu zapalić, co strasznie wkurza mojego narzeczonego. Rzucił palenie rok temu i jest na tym punkcie niezwykle wyczulony. Szanuję to, no ale kiedy pracuje się w takim miejscu jak to i widzi się to całe ludzkie cierpienie, trzeba jakoś ukoić nerwy. A pani pali? - zapytała, podając mi nieduży flakonik mętnych perfum. 
- Nie - odpowiedziałam, łapiąc szybko klamkę. Nie dodałam słowa już w obawie, że to sprowokuje ją do dyskusji, a ja wcale nie miałam ochoty z nią rozmawiać. Ani jej słuchać. 
- Co robiłaś na korytarzu?
- Załatwiałam zapach - powiedziałam z delikatnym uśmiechem i spryskałam wykonane z czerwonego materiału płatki zawartością przezroczystej buteleczki. Aromat, który natychmiast wypełnił pomieszczenie, nie powalał, ale był w miarę znośny, a co najważniejsze, można było wyczuć w tej mieszance lekką nutę kwiatową. Courtney była zachwycona. 
- To magia! - pisnęła podekscytowana. - Jesteś prawdziwą czarodziejką, Mary!
- To już nie księżniczką? - Spojrzałam na nią z udawanym zasmuceniem. 
- Jesteś czarodziejską księżniczką! Czarożniczką! 
Uśmiechnęłam się szeroko, a przyjaciółka po raz kolejny mocno się we mnie wtuliła. 
- A wiesz, co jest w tym wszystkim najlepsze? - odezwałam się, gdy Court wróciła na miejsce.
- Co?
- To, że kiedy ten zapach wywietrzeje, będziesz mogła użyć nowego, zupełnie innego. 
- Takiego, jaki tylko będę chciała?
- Zgadza się.
- No to następnym razem pokropię je pachnidłem doktora Jeffa. - Jej dotychczas blada twarz oblała się rumieńcem. - Bo wiesz co, Mary? Ja go kocham. Ale nie tak jak Olivera. Jak tylko wyzdrowieję, to się z nim ożenię. 
- A on o tym wie?
- Nie. Wstydzę się mu powiedzieć - odparła, nawijając na palec wskazujący prawej ręki wiszący luźno materiał białej koszuli. 
- No to jak zaproponujesz mu małżeństwo? 
- No wtedy już będę zdrowa i nie będę się wstydziła - odpowiedziała oczywistym tonem i znów zaciągnęła się delikatną wonią. 
Poczułam wielką ulgę: Ravin nie pamiętała tego, co do mnie czuła, a co za tym szło, nie cierpiała już z powodu nieodwzajemnionego uczucia. 
- A ty, Mary, masz męża? 
- Nie, nie mam. 
- A chciałabyś mieć?
- Nie wiem, może kiedyś. 
- No bo wiesz, Oliver miał kiedyś żonę, ale teraz już nie ma, więc mogłabyś wziąć go sobie za męża. On cię bardzo lubi, a ty go lubisz? 
- Lubię, ale nie aż tak, by za niego wychodzić - odparłam nieco zakłopotana. 
- Szkoda. - Spuściła wzrok na swoje schowane w ciepłych kapciach stopy. - Wtedy byśmy razem mieszkały i byłabyś moją siostrą. 
- Już nią jestem. Zawsze byłam i zawsze będę. Nie musimy mieć tych samych rodziców, ani ja nie muszę wychodzić za twojego brata, żebyśmy były siostrami. Wystarczy, że się bardzo mocno lubimy. 
- Tak, ja cię bardzo lubię. Najbardziej ze wszystkich dziewczyn, jakie znam. A znam ich dużo, chyba nawet dziesięć. Mieszkają tu ze mną, oglądamy razem telewizor i gramy w różne gry. Też są chore, ale wyzdrowieją. 
- Z całą pewnością. - Posłałam Courtney ciepły uśmiech i usiadłam z powrotem przy stoliku. 
Znów zebrało mi się na płacz, jednak tym razem zdołałam powstrzymać łzy - musiałam, nie chciałam znów wprowadzać jej w smutny nastrój, już wystarczająco się w życiu nacierpiała... 




***




        Po długim i bolesnym dla mnie pożegnaniu - Courtney machała mi radośnie z przeświadczeniem, że wkrótce znów się zobaczymy, a ja miałam nieodparte wrażenie, że było to nasze ostatnie spotkanie - udałam się na przystanek, skąd piętnaście minut później miał odchodzić autobus do Bellingham. 
Przezroczysta, obklejona niczym słup ogłoszeniowy budka stała się moich schronieniem przed lejącym jak z cebra deszczem. Ławka była w całości zajęta przez zmęczonych, przypominających zombie ludzi pracy z neseserami pozaciskanymi w bladych dłoniach; stanęłam w rogu i po zlustrowaniu wszystkich niemal identycznych twarzy wbiłam wzrok w wiszące po mojej lewej plakaty. Te, które przytwierdzono do ścianki z mniejszą pieczołowitością, powiewały niczym chorągiewki, odrobinę mnie to irytowało, ale nie chciałam wyjść na wariatkę, która biegała po mieście i poprawiała źle przyklejone afisze, więc postanowiłam to zignorować. Skupiłam się na kolejnym rzędzie, gdzie dostrzegłam plakat reklamujący koncert Nirvany, który odbył się dwa tygodnie wcześniej w Seattle Center Coliseum. Uznałam, że skoro nie było mi dane na nim być, mogłam przynajmniej przygarnąć plakat, tak w ramach marnej rekompensaty. Bez zbędnych podchodów go zerwałam (uwalniając ogłoszenie pobliskiej kwiaciarni) i schowałam do kieszeni skórzanej kurtki. 
- Stałem w pierwszym rzędzie. Genialny występ. 
Obróciłam się przez ramię i zobaczyłam przemoczonego do suchej nitki Johnny'ego Sevila. Uśmiechnęłam się szeroko na jego widok, poczułam też lekkie łaskotanie w brzuchu, za co natychmiast się skarciłam - Johnny był chłopakiem Lisy, nie miał prawa mi się podobać. 
- Pewnie czułeś też zazdrość, w końcu niedawno to ty byłeś po drugiej stronie.
- Przyznaję, dopadł mnie mały dołek z tym związany, ale dzisiaj rozdałem dwa autografy i od razu mi lepiej. 
Zaśmiałam się głośno, nie przejmując się siedzącymi za moimi plecami żywymi trupami. Pewnie nawet tego nie zarejestrowali. Może byli jak roboty - przechodzili w stan spoczynku, a ich system aktywował się dopiero po usłyszeniu konkretnych sygnałów: budzika, hamulców autobusu, dzwonka informującego o zakończeniu zmiany. 
- Nie wiem czy wiesz, ale trzeciego października grają w Bellingham. 
- Poważnie? Gdzie?
- Na uniwerku. Będziesz?
- Coś ty, jutro wracam do Paryża, a od pierwszego zaczynam zajęcia w szkole baletowej - odpowiedziałam zrezygnowana. - Ja to mam naprawdę jakiegoś życiowego pecha. Jak tam mieszkałam, nic się nie działo, wyjechałam i od razu gra tam Nirvana. 
Johnny spojrzał na mnie z rozbawieniem wymieszanym ze współczuciem. 
- Wiem sporo o pechu...
- No tak, kiedy wasz zespół miał szansę osiągnąć prawdziwy sukces, panna Sharona wywinęła wam niezły numer. 
- To ten pieprzony Bronson nafaszerował ją jakimiś prochami, które były dopiero w fazie eksperymentalnej, a potem wywalił na ulicę jak zdechłego kundla. Sam byłem w szoku, gdy przeczytałem o tym w gazetach. Kutas twierdził, że odstawił ją do szpitala. Gdyby go nie aresztowali, udusiłbym go gołymi rękami. 
- Kawał chorego skurwysyna, przekonałam się o tym na własnej skórze. - Mimowolnie do głowy wskoczyło mi wspomnienie bicia i duszenia w akompaniamencie histerycznego śmiechu. 
- Nie ma co gadać o tej obrzydliwej mendzie... - Johnny wzdrygnął się nieznacznie. Musiało mu być z tym okropnie ciężko, w końcu Charlie był jego najlepszym przyjacielem, niemal bratem. - Bardzo się cieszę, że jednak dałaś baletowi drugą szansę - zmienił szybko temat. - Od początku wiedziałem, że twoje miejsce jest na scenach teatrów, nie marnych spelun. Jesteś za dobra na bycie tłem. 
- A ty jesteś przeuroczy. - Uśmiechnęłam się kokieteryjnie, za co sama miałam ochotę strzelić sobie w twarz. - Ale nie ma co się rozwodzić nade mną, ciebie spotkało coś o wiele większego. 
Sevil zmarszczył brwi w pytającym wyrazie.
- Rozmawiałam wczoraj z Lisą, wiem o dzidziusiu. 
- Aaa, o tym mówisz. Tak, to wielka rzecz. Lisie to wspaniała kobieta, jestem naprawdę cholernym szczęściarzem. 
- Niewątpliwie. - Posłałam mu kolejny uśmiech; tym razem dopilnowałam tego, by nie było w nim ani krzty zalotności. 
- Mam cichą nadzieję, że to będzie dziewczynka.
- Rozpieszczona do granic możliwości córeczka tatusia. 
I obyś nigdy jej nie zawiódł, dodałam w myślach i wtedy też nadjechał wyczekiwany przez nas autobus. 
Przepracowane upiory podniosły się z miejsc niczym sterowane sznurkami marionetki - rozbrzmiał sygnał, system ruszył na nowo... 




***




        Po pokoju rozniósł się odgłos pukania; drzwi cicho zaskrzypiały i stanęła w nich pani Robinson. 
- Mary, zjesz z nami śniadanie? 
- Nie, dziękuję. Wolę nic nie jeść przed podróżą - odpowiedziałam, kładąc na dokładnie pościelonym łóżku swoją torbę (tak dokładnie, że oczami wyobraźni ujrzałam uśmiechniętą od ucha do ucha Heather z kciukiem uniesionym w geście aprobaty). 
- To może chociaż napijesz się herbaty? 
- Wolałabym mięte, jeśli to nie problem. Od wieczora mnie mdli, a mięta zawsze mi pomaga. 
- To pewnie stres przed podróżą. Ja, gdy mam jechać do siostry, spędzam minimum godzinę w toalecie - zaśmiała się uprzejmie, choć owa "dolegliwość" znacząco uprzykrzała jej życie. Zaraz potem wróciła na parter, a ja zaczęłam pakować swoje rzeczy. Oprawione w ramkę zdjęcie, które dostałam od Michelle, zostawiłam na koniec - podniosłam je z szafki nocnej i zamiast od razu schować, znów dokładnie mu się przyjrzałam. 
- Stevie, obiecuję ci, że będę najlepszą tancerką, jaką kiedykolwiek widziała ta szkoła i cały Paryż. Osiągnę perfekcję, byś mógł być ze mnie dumny, gdziekolwiek jesteś... 
To był mój nowy cel - osiągnięcie ideału. Niektórzy twierdzili, że było to niemożliwe, ale to samo mówiono kiedyś o lotach w kosmos, a astronauci z wielką klasą pokazali sceptykom środkowy palec. To samo planowałam zrobić ja - zamierzałam pracować najciężej jak tylko się dało, dawać z siebie wszystko i skończyć szkołę baletową z pieprzonym wyróżnieniem. Zamierzałam pokazać tym wszystkim przeuroczym Francuzeczkom, gdzie raki zimowały, pogrążyć je w bezkresnej otchłani zazdrości. 
- Któregoś dnia rzucę Pauline Stanley w twarz tym zasranym papierkiem i suka spłonie z zazdrości. 
Owszem, nowojorskie uczelnie baletowe miały prestiż, ale to stara paryska szkoła była klasą samą w sobie. 
- Zeżre ją pieprzona zazdrość - wymruczałam pod nosem i znów usłyszałam znajome skrzypnięcie. 
- Przyniosłam miętę. - Gospodyni weszła do pokoju gościnnego i podała mi zielony kubek z gorącym naparem.
- Bez cukru? 
- Bez - odpowiedziała i skupiła wzrok na fotografii, która spoczęła na złożonej w kostkę czarnej sukience (kolejne uśmiechnięta buźka pani Lewis). - Doskonale cię taką pamiętam. Ba, pamiętam, jak szykowałaś się do tego występu. Kilka godzin dziennie na sali baletowej, a potem jeszcze trening w domu. Mama musiała cię zmuszać do odpoczynku na świeżym powietrzu. Wyciągała cię z domu na rękach, co wyglądało dosyć zabawnie, bo miałaś już osiem lat. Sadzała cię na huśtawce, a kiedy wracała do środka, ty z niej zeskakiwałaś i powtarzałaś swój układ. Z wielką przyjemnością cię wtedy obserwowałam, przepięknie się ruszałaś. - Na twarzy pani Robinson pojawił się nostalgiczny uśmiech. - Rodzice byli z ciebie ogromnie dumni. Emily była cała w skowronkach, bała się tylko tego, że się przemęczysz. Ale ty byłaś twarda, nic cię nie zrażało: ani pozdzierane do krwi palce, ani bóle mięśni. Zdarzało się, że upadałaś, tłukłaś boleśnie kolano albo łokieć, chwilę płakałaś, ale później znów wstawałaś i robiłaś swoje. Postawa godna podziwu. I cieszę się ogromnie, że zostało ci to do dziś. 
Spojrzałam na nią pytająco.
- Miewałaś chwile słabości, jak wtedy gdy pocięłaś się szkłem i celowo przedawkowałaś narkotyki, ale potem zawsze, bez względu na wszystko, zaciskałaś zęby i walczyłaś dalej. 
- Miło to słyszeć, naprawdę, ale dużo też w tym pani zasługi - powiedziałam z delikatnym uśmiechem. Próbowałam się zabić dwa razy i pani Robinson zawsze przy mnie była, kiedy leżałam w łóżku wściekła na cały świat, bo misja samobójstwo nie zakończyła się sukcesem. Podnosiła mnie wtedy na duchu jak nikt inny. Banałami, ale takimi, które w stu procentach do mnie trafiały. Uświadamiała mi, że miałam dla kogo żyć i sprawiała, iż wizja śmierci zamiast mnie cieszyć, przerażała. Podobnie jak Stevie, była moim aniołem stróżem. 
- Może odrobinę. Ja mogłam mówić, ale ty nie musiałaś mnie słuchać. Gdyby w twoim sercu nie tlił się płomień nadziei, moje słowa nijak by na ciebie nie wpłynęły. 
- Nie ma co się licytować - oznajmiłam. - Tworzymy zgrany duet i tyle w temacie. 
Obie się uśmiechnęłyśmy, a ja wzięłam mały łyk aromatycznego napoju - przyniósł mi natychmiastową ulgę. 




***




        Drugi tego dnia autobus kursujący do Seattle miał ponad dwudziestominutowe opóźnienie, przez co o mały włos nie spóźniłam się na samolot - na odprawę zdążyłam dosłownie w ostatniej chwili. Ostatnią prostą pokonałam biegiem, na pokład samolotu wpadłam zdyszana i nieco zdezorientowana, co zaowocowało przypadkowym popchnięciem stewardesy. Mimo iż jej zasranym obowiązkiem było uśmiechanie się nawet w kryzysowych sytuacjach, zgromiła mnie wściekłym spojrzeniem, a na moje przepraszam odpowiedziała niewyraźnym burknięciem. Gdyby nie zależało mi na jak najszybszym znalezieniu się w Paryżu, urządziłabym jej wielką awanturę, która skończyłaby się rękoczynami, zamiast tego wyobraziłam sobie, że miała okres i tym samym ją rozgrzeszyłam. 
        Z głośników padł komunikat o zajęciu miejsc, swoje odnalazłam bez problemu - było jedynym wolnym w całej klasie turystycznej. 
W duchu podziękowałam samej sobie za to, że nie uniosłam się honorem i nie oddałam ojcu biletu. 
- Proszę siadać, za chwilkę startujemy - zwróciła się do mnie stewardesa, która w odróżnieniu od swojej koleżanki była ustawowo miła. 
- Już siadam - odpowiedziałam jej z uśmiechem, który znikł z mojej twarzy, gdy tylko spojrzałam na siedzącego tuż obok pasażera. - Co ty tutaj robisz? - wydukałam w wielkim szoku. 
- Stęskniłem się za Lily, więc wziąłem zaległy urlop, by ją odwiedzić. Coś ci nie pasuje? - Ojciec wbił we mnie swoje złośliwe spojrzenie, a ja nagle zapragnęłam uciec stamtąd co sił w nogach. Na to było jednak za późno: zapaliła się kontrolka i maszyna ruszyła. 
Pięknie, po prostu cudownie, wycedziłam w myślach i uderzyłam głową o oparcie fotela. 





***




        Złapana przed lotniskiem taksówka zatrzymała się przy bramie prowadzącej na podwórko rodzinnego domu mamy; ojciec, chcąc wyjść przed kierowcą na dżentelmena, w całości pokrył koszta niemal godzinnej przejażdżki (był o wiele bardziej praktyczny niż ja i pieniądze wymienił już w Seattle) i razem ze swoim bagażem wyjął z bagażnika również moją torbę. Wniósł ją nawet na podjazd, gdzie czekała na nas uśmiechnięta od ucha do ucha Lily. Zrobiło mi się przykro, gdy to z nim przywitała się w pierwszej kolejności. Owszem, jego nie widziała dłużej, ale to ja poświęciłam jej więcej czasu po śmierci mamy. To ja ją przewijałam, karmiłam, kąpałam, uczyłam mówić i chodzić, on tylko się z nią bawił i to jedynie wtedy, gdy nie był zalany albo zajęty posuwaniem zawszonych prostytutek. W kwestii rodzicielskiej opieki nie dorastał mi do pięt, choć nawet nie byłam matką, a mimo to Lil obdarzyła tym pierwszym, najczulszym uściskiem właśnie jego. To nie było sprawiedliwe. Pominęłam to jednak milczeniem i zadowoliłam się drugim, tym mniej wyjątkowym objęciem. 
- A gdzie babcia?
- W kuchni, kończy obiad. Zrobiła te pyszne pulpeciki w sosie, które wszyscy lubimy! - oznajmiła zachwycona Lily.
- Ja nie będę jeść.  
- Czemu?
- Jestem zmęczona, muszę się najpierw zdrzemnąć - wyjaśniłam.
- To nie spałaś w samolocie?
- Nie mogłam zasnąć. 
Tak naprawdę to bałam się to zrobić - bałam się, że gdy tylko zamknę powieki, ojciec mnie zabije. Tak, to było głupie, w końcu w samolocie było mnóstwo potencjalnych świadków, ale mimo to ta paranoiczna myśl nie dawała mi spokoju. Mógł ich wszystkich przekupić lub zastraszyć, w końcu miał uprzywilejowaną pozycję. I broń. Na pewno ją ze sobą zabrał, z całą pewnością leżała gdzieś w jego bagażu podręcznym, albo zalegała za paskiem jeansów; miał na sobie tak luźną koszulę, że ciężko było to zauważyć, a obmacywać go nie zamierzałam. Brzydziłam się i bałam. Nie tego, że zostanę złapana na gorącym uczynku i pobita, a tego, że faktycznie mogłabym tę broń znaleźć i rozwalić mu łeb na oczach wszystkich pasażerów i całej załogi samolotu. W końcu tak bardzo żałowałam zmarnowanej rok wcześniej okazji, że mogłabym chcieć naprawić ten błąd. I chciałam, cholera jasna, chciałam! O niczym innym nie marzyłam tak bardzo jak o tym, by odebrać temu skurwysynowi życie, używając do tego jego własnego, ukochanego pistoleciku. Pragnęłam przycisnąć mu do skroni lufę, którą on wepchnął mi do ust, zobaczyć jego łzy, zmoczone spodnie i mózg rozbryzgujący się na ścianie. Przed zrealizowanie tej wizji hamowała mnie jedynie perspektywa więzienia, w końcu obiecałam Lily, że już nigdy więcej tam nie trafię, nie mogłam złamać oficjalnie danego jej słowa. 
- Ale ty, tatusiu, zjesz, tak? - zapytała z wielką nadzieją w głosie. 
- Pewnie, że tak. Wysiłek babci nie może pójść na marne. 
I znowu to robił, znowu wbijał mi szpilę, stawiał w negatywnym świetle, robił ze mnie niewdzięcznego potwora, choć sam nim był. To on rzucał we mnie jedzeniem, które szykowałam pieczołowicie kilka godzin, to on brudził moją krwią świeżo umyte panele, to on rozbijał dopiero co posklejane wazony i nowe naczynia, na które wydawałam pół pensji, to on niszczył wszystko, co tak ciężko było mi zbudować, niszczył mnie i czerpał z tego kurewską przyjemność. 






***





        Chociaż marzyłam o tym, by obudzić się w środku nocy (żeby nie musieć oglądać tego sukinsyna), moja drzemka zakończyła się kilka minut po czwartej. Nawet naciągnięta na głowę kołdra nie pomogła mi w powrocie do stanu błogiej nieświadomości. 
Zrezygnowana wygrzebałam się z łóżka i zeszłam do kuchni po szklankę wody. Reszta familii okupowała salon - wszyscy troje siedzieli na kanapie. Lily i ojciec oglądali film, babcia robiła na drutach. Miałam wielką nadzieję, że mnie nie zauważą i że uda mi się wrócić na górę. Niestety, Lily szybko wyczuła moją obecność. 
- Mary, chodź, obejrzysz z nami E.T.
- Oglądałam to już sto razy - odparłam.
- Ale nie na kasecie. Tatuś mi ją kupił i teraz będę mogła to oglądać, kiedy tylko będę chciała. - Uśmiechnęła się radośnie. - No nie daj się prosić. 
Jak zwykle uległam i jako że na kanapie nie było już miejsca, usiadłam w idealnie pasującym do niej fotelu. 
        Kiedy na ekranie pojawiły się napisy końcowe, Heather przeszła do kuchni przygotować kolację, a Lily się przeciągnęła i westchnęła ospale. 
- Nie chcę iść jutro do szkoły - oznajmiła w odpowiedzi na pytające spojrzenie ojca. 
- A to dlaczego?
- Bo tam jest tak trudno i ciągle jestem taka zmęczona. No i inne dzieci mi dokuczają. 
- Dokuczają ci? Z jakiego powodu?
- Bo nie umiem dobrze mówić po francusku. I śmieją się z mojego aparatu. 
- To bardzo niegrzeczne z ich strony. Mówiłaś o tym babci? 
- Tak. Mówi, że mam się tym nie przejmować, bo niektóre dzieciaki są właśnie takie wredne i nic się na to nie poradzi. 
- I bardzo mądrze. 
- Ale mi i tak jest przykro - dodała niemal płaczliwym tonem i wtuliła się w tors tej podłej kreatury. Znów odezwała się we mnie zazdrość. Kilka dni temu to mi się wypłakiwała i gdyby nie ostry sprzeciw Heather, pojechałabym do tamtej szkoły i skopała tyłki wszystkim podłym bachorom, które ośmieliły się obrazić moją siostrzyczkę. 
- Pomyśl o tym, że za jakiś czas będziesz mówiła tak dobrze jak oni i będziesz miała śliczne ząbki, których te wszystkie wredziuchy będą ci zazdrościć. 
- Ale to będzie dopiero za kilka lat... - jęknęła zrezygnowana. - Do tej pory dalej będą mi dokuczać. Nie chcę chodzić do tej głupiej szkoły. 
- Ale musisz, skarbie. Edukacja jest bardzo, ale to bardzo ważna. Nie chcesz chyba wyrosnąć na głupiutkiego matołka. - Tu spojrzał na mnie pogardliwym wzrokiem. W ostatniej chwili powstrzymałam się przed pokazaniem mu środkowego palca. - Jakoś to przeżyjesz, zobaczysz. Ignoruj ich i cały czas pamiętaj o tym, że dla tatusia jesteś najmądrzejszą i najśliczniejszą dziewczynką na świecie. Jesteś moją wspaniałą księżniczką i bardzo, ale to bardzo cię kocham. 
- Ja ciebie też, tatusiu. - Wtuliła się w niego jeszcze mocniej, a mnie coś ścisnęło w środku. I bynajmniej nie był to skurcz pustego żołądka. Po raz kolejny poczułam zazdrość i tym razem nie zazdrościłam ojcu czułości Lily tylko na odwrót - zupełnie niespodziewanie wskoczyły mi do głowy obrazy z dzieciństwa, te przyjemne, na których to ja byłą tą ukochaną księżniczką, i nagle zapomniałam, jak się oddycha. Pod powiekami zebrały mi się łzy, zerwałam się ze starego mebla i szybko wybiegłam z salonu; nie chciałam, by ktoś to zauważył, nie chciałam, by ojciec wiedział, że wciąż potrafił mnie boleśnie zranić i to bez użycia pięści. 
- Marie, co się stało? - zapytała babcia, gdy minęłyśmy się na korytarzu. Zignorowałam ją i wbiegłam na schody. Zaraz potem rzuciłam się na łóżko i rozpłakałam jak małe dziecko. 
Jeszcze przed południem czułam do niego odrazę, chciałam widzieć go martwego, sama jego obecność mnie obrzydzała, a kilka godzin później cierpiałam, bo już mnie nie kochał, bo mną gardził, a Lily okazywał tyle czułości. 
- Dlaczego?! Dlaczego?! Dlaczego?! - wycedziłam prosto w poduszkę i uderzyłam pięścią w materac. Odpowiedź przyszła niemal natychmiast: nie umarłam. Zamiast zginąć razem z mamą, albo zamiast niej, przeżyłam. W oczach ojca to był mój największy grzech. Grzech, za który musiał mnie ukarać, nie zważając na to, co czułam, jak bardzo cierpiałam. Moje uczucia nie były dla niego istotne, widział wyłącznie własne cierpienie, nie rozumiał, że utrata matki była najgorszą rzeczą, jaka mogła spotkać wchodzącą w okres dojrzewania nastolatkę. Zamiast mnie wspierać, wepchnął w jeszcze głębszy dół. Uśmiercił samego siebie i mnie przy okazji. Zabił niewinne dziecko i stworzył potwora, i nawet nie czuł się winny. 
Mogłabym wykrzyczeć mu to wszystko w twarz, rozpłakać się przed nim, wylać cały swój żal, ale w głębi ducha czułam, że to dałoby mu jeszcze większą satysfakcję i jeszcze większą siłę. Znacznie lepiej było udawać niewzruszoną. Wolałam, by frustrowała go moja obojętność niż uszczęśliwiał ból. 
- Tato, nigdy się nie dowiesz, co czułam - powtórzyłam słowa Patti Smith, doprowadziłam się do porządku i z dumnie uniesioną głową i przyklejonym do twarzy wymuszonym uśmiechem wyszłam z sypialni. 


............................
Tytuł rozdziału: Tato, nigdy się nie dowiesz, co czułam.

6 komentarzy:

  1. Moja Courtney <3 Jak czytałam początek to miałam wrażenie, że cofnęłam się do pierwszej części gdzie nastoletnia Mary rozmawia z malutką Lily.
    Co do Marka, teraz po przeczytaniu WYRA, mam mieszane uczucia. Chociaż wiem, że on i Mary na koniec się pogodzą to i tak trochę go nienawidzę za to, że cały czas próbuje uprzykrzyć jej życie.
    Pozdrawiam i życzę weny!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na tym efekcie mi zależało - Courtney miała przypominać małe dziecko, które widzi świat na swój własny sposób i ciągle poznaje jego nowe aspekty.
      Myślę, że kolejny rozdział tylko zwiększy Twoją nienawiść.
      Również pozdrawiam, ogromnie dziękuję za komentarz i życzenia weny - czeka mnie opisywanie najważniejszej sceny dwunastego rozdziału i mam lekkiego stracha.

      Usuń
  2. Kiedyś, bardzo dawno temu, kiedy czytałam jeszcze sporo opowiadań, na które miałam czas i które były pisane w przyzwoity sposób, zawsze uważałam, że historia o Mary ma podobny klimat do mojej historii. Nie że jakieś kopiowanie, tu bardziej chodzi o klimat opowiadania w jakim jest pisane. To była według mnie nasza wspólna cecha. Nawet nie wiem czy czytałaś kiedykolwiek moje i czy możesz je tak 'porównać'. ;) Mary zawsze była dla mnie bohaterką idealną, w sposobie jej wykreowania przez Ciebie. Nie była idealna, miała swoje problemy i chociaż była piękna to i tak nie pokazywałaś tego, że to taka Mary Sue. Jeśli wiesz o co mi chodzi ^^ bardzo lubiłam tą ich relacje, między M&J, bo była taka pełna pasji, oddania i namiętna. Coś w niej było brudnego, prostego, ale jednocześnie magicznego. Może też przez to, że w Mary mogłam zobaczyć niekiedy siebie albo osoby, które znam.
    W latach 2010-2011 ta historia miała miano... kultowej, chyba tak, jak dobrze pamiętam. Może też przez to, że ludzie starali się odzwierciedlić Mary u siebie. Ale zawsze sobie powtarzałam - nawet najgorszy oryginał jest lepszy od najlepszej kopii. Po tylu latach tu wracam, żeby być z Mary w Paryżu, moim ukochanym mieście. Sama do końca nie wiem czemu tak lubie to miasto, a nawet w nim nie byłam. Chyba przez tą magię i paryski klimat, kulturę, francuski, chyba w zasadzie wszystko. Jest dla mnie czymś niedoścignionym i jak na razie pozostaje w strefie marzeń, ale mam nadzieje, że już niedługo tam będę :D
    Twoja historia ma prawie tyle lat co moja, nie sprawdzam, ale wydaje mi się, że tak. Jest wyjątkowa i chyba przez to, że wciąż ją tak długo piszesz jest dla mnie trochę jak nieodłączny element tego, tamtego świata. Mimo, że postać J już tu nie występuje, to i tak jestem zdania, że wykreowałaś swoje postaci (J mimo, że postać realna i tak jest z podstaw zbudowany przez Ciebie to jest i tak bardziej Twój niż tylko gwiazdą. Jego wizerunek to tylko wygląd, cały charakter był Twój i to fantastyczne) dobrze, jak na tamte czasy. Chociaż akcja opowiadania nie jest w czasach w których żyłam, to jako czytelnik chyba uważam, że tak było. Bardziej mógłby wypowiedzieć się mój brat, który dobija 40stki niż ja, co ma ledwo 20 :D
    Ale do rzeczy... Rozpisuje się o wszystkim i o niczym, bo troche zebrało mnie na sentymenty. Sama nie wiem czemu, może, że jesteś jedyną autorką z tamtych czasów, która jeszcze pisze. To straszne i piękne i zarazem. ;) Historia Mary wciąż we mnie jest, jest tragiczna, jej odsunięcie od ojca, który umarł razem z Emily...obwinianie jej o to. Przecież to nie była nigdy jej wina. Ale ludzie, jak widać różnie reagują na stratę, starają się obwinić niewinnych, żeby ukoić w nich cały ból i frustracje z tego co się stało... Ehs, ciężkie.
    Teraz chyba mogę się trochę już żegnać, bo jestem rozmemłaną kupą, bo wiem, że wszystko tamto co było już nie wróci, a tak dobrze to wspominam. Troche to głupie ^^ ale tak już mam ;)

    Xo

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie, nie czytałam Twojego opowiadania (zabierałam się, kiedy jeszcze publikowałaś pod innym adresem, ale akurat wtedy porzuciłaś bloga), ale znam jego fragmenty ze Spisu i faktycznie masz rację z tym klimatem. Opisujesz Jareda w taki sposób, w jaki ja sama bym go opisała, gdyby pozostał tu głównym bohaterem. Prawdę mówiąc, planuję zapoznać się z Twoim opowiadaniem, ale dopiero wtedy, gdy je skończysz. Może to głupie, ale istnieje we mnie jakaś obawa, że i teraz możesz przerwać pisanie, a ja nie chciałabym znaleźć się w sytuacji, gdzie w coś się wciągnę i nagle zostanie mi to odebrane. Z wieloma blogami tak było i przez to jestem teraz w tej kwestii przewrażliwiona, i dlatego niezbyt chętnie sięgam po nowe historie.
      Nawet nie wiesz, jak cieszy mnie opinia, że udało mi się uniknąć marysuizmu. Zawsze starałam się podkreślać wady Mary, nie robić z niej postaci jednowymiarowej, ale zawsze gdzieś była ta obawa, że może jednak ją przeidealizowałam i tylko mi się wydaje, że jest zrównoważona. Sama nienawidzę bohaterek, którym można nadać miano Mary Sue, więc byłoby niezręcznie, gdybym sama takową posiadała.
      Właśnie na tym mi w relacji Mary - Jared zależało, na prostocie. W końcu byli nastolatkami, gdyby ich miłość wyglądała jak związek rodem z nadętego harlequina, byłoby to po prostu nienaturalne.
      Bardzo możliwe. Ja nigdy jej w ten sposób nie postrzegałam i w sumie tego nie odczuwałam. Nigdy nie miałam zbyt wielu komentarzy, pod względem wyświetleń też szału nie było, więc dla mnie to był blog jak każdy inny. Ba, miałam styczność z takimi, które były o wiele szerzej komentowane i znane w całym marsowym środowisku. Ale fakt faktem, wysyp Mary był faktycznie ogromny. Kiedyś mnie to frustrowało, teraz to ignoruję. Ja wiem, że pisałam to z serca, niczego od nikogo nie kopiowałam, nie podążałam za modą i sumienie mam czyste. Wiadomo, tekst nie był idealny, ale nie można wymagać cudów niewidów od amatorki, która ciągle się uczy :).
      Mam to samo z Paryżem - nigdy tam nie byłam i raczej nie będę, ale mam do niego jakiś ogromny sentyment. Coś niesamowicie mnie w nim pociąga i sama nie jestem w stanie określić co.
      We wtorek minie pięć lat od publikacji pierwszego rozdziału :).
      Cieszę się, że odbierałaś Jaya w taki właśnie sposób, bo na tym ogromnie mi zależało, szczególnie przy tym opowiadaniu. Nie chciałam by widziano w nim TEGO Jareda Leto, a fikcyjną postać. Jakby nie patrzeć, nie wiemy, jaki był jako nastolatek, więc mogłam puścić tu wodze fantazji.
      W latach dziewięćdziesiątych żyłam przez osiem lat i starałam się je opisywać tu w taki sposób, jaki zapamiętałam. Choć jakby nie patrzeć, na Zachodzie i tak wyglądało to inaczej niż w Polsce, więc mieszam wspomnienia z wyobraźnią i obserwacjami :).
      W porządku, ja lubię czytać takie wywody. Ba, sama często je tworzę :). Fakt, niewiele nas zostało, chyba tylko trzy.
      Nie, to nie jest głupie, sama jestem niezwykle sentymentalną osobą i z wielką tęsknotą wspominam ten okres sprzed pięciu lat. Co prawda pisałam wtedy na fatalnym poziomie, ale ogólny klimat wśród tzw. marsowych opowiadań był naprawdę niesamowity. Wszyscy byli sobie życzliwi, wspierali się, człowiek aż dostawał dodatkowych pokładów kreatywności.

      Serdecznie dziękuję Ci za ten komentarz - nie spodziewałam się cokolwiek tu zobaczyć.

      Usuń
  3. Postawiłam sobie dzisiaj za cel wybranie się na Twój blog i skomentowanie choćby jednego rozdziału, bo oczywiście znowu narobiłam zaległości. Do końca grudnia muszę narobić całą resztę, nie chcę zostawać z „długiem” na kolejny rok. Przykre jest czytać o tym, jak teraz wygląda i zachowuje się Courtney, jak mała dziewczynka, a nie młoda kobieta, którą to już jest. I jak bardzo Mary brakuje jej przyjaciółki. A jeszcze to przeświadczenie, że widzi się kogoś po raz ostatni, musi być naprawdę straszne. Miłe z kolei było to, jak Mary rozmawiała z panią Robinson. Dziewczyna naprawdę miała szczęście, że na nią natrafiła. Prawie zapomniałabym o fragmencie z chłopakiem Lisy. Jak Mary z nim rozmawiała, zastanawiałam się przez chwilę, czy Mary byłaby zdolna przespać się z nim znowu i tym samy skrzywdzić Lisę. Podejrzewam, że w jakimś stopniu byłoby to możliwe, ale do tego nie doszło. Jak przeczytałam, że ojciec Mary siedzi w samolocie, wcięło mnie, a jeszcze bardziej, jak się okazało, że tuż obok niej. Nie wyobrażam sobie tak długiego lotu obok człowieka, którego nienawidzi się z całych sił. To musiało być naprawdę straszne . Czytając to wszystko teraz i to wszystko, co przeczytałam wcześniej o nim, nic dziwnego, że nie umiałam się przestawić w Wyra na to, by poczuć chociaż cień sympatii do Marka. Dla mnie on zawsze będzie skończonym gnojem, który powinien umrzeć zamiast swojej żony. Jednak chyba najbardziej smutna scena była na samym końcu. Mary może go nienawidzić, ale jednocześnie zawsze będzie w niej tkwiło to, że ojciec nie był dla niej ojcem wtedy, kiedy go najbardziej potrzebowała. Rozdział fajny i dosyć dobrze mi się go czytało;) Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niezmiernie mi z tego powodu miło :).
      Jako osoba, która siedzi w głowie Mary, mogę z czystym sumieniem i stu procentową pewnością powiedzieć, że Mary za nic w świecie nie przespałaby się teraz z Johnnym. Co można wywnioskować po tym, że karciła się za same uśmiechy.
      Bardzo mnie to cieszy :).

      Usuń